Gay Salisbury Laney Salisbury - Okrutny szlak K - PDF Free Download (2024)

Gunnar Kaasen i pies przewodnik Balto podczas uroczystości odsłonięcia pomnika Balta w Central Parku w Nowym Jorku 16 grudnia 1925 roku. Napis u podstawy postumentu brzmi: „Z dedykacją dla nieugiętego ducha psów zaprzęgowych... WYTRZYMAŁOŚĆ - WIERNOŚĆ - INTELIGENCJA” (fotografia zamieszczona dzięki uprzejmości braci Brown)

Okrutny szlak

Gay Salisbury Laney Salisbury

Z angielskiego przełożył Tadeusz Słabczyński

Świat Książki

Tytuł oryginału: THE CRUELEST MILES THE HEROIC STORY OF DOGS AND MEN IN A RACE AGAINST AN EPIDEMIC Projekt okładki Anna Kłos Redaktor Barbara Bogusz Redaktorzy prowadzący Elżbieta Gomulińska Tomasz Jendryczko Redaktor techniczny Lidia Lamparska Korekta Bogusława Jędrasik Bożenna Burzyńska

© 2003 by Gay and Laney Salisbury All rights reserved Copyright © for the Polish edition by Bertelsmann Media, sp. z o.o. Warszawa 2005

Świat Książki Warszawa 2005 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa Skład i łamanie: MASTER, Łódź Druk i oprawa: Łódzka Drukarnia Dziełowa SA ISBN 83-7391-447-1 Nr 4691

Dla Dorothei Boothe

Spis Treści Podziękowania

6

Mapa Alaski

10

Mapa szlaku wędrówki z surowicą w 1925 roku

11

WSTĘP W okowach lodu

12

1 Złoto, ludzie i psy

21

2 Wybuch epidemii

42

3 Kwarantanna

54

4 Zakochany w psach

66

5 Latające maszyny

84

6 Myśliwi Północy

114

7 Zasada czterdziestek

138

8 Wzdłuż rzeki Jukon

152

9 Biurokracja

168

10 Fabryka lodu

190

11 Mroźna chwała

207

12 Uratowani!

220

EPILOG Koniec szlaku

234

Załącznik A

248

Załącznik B

253

Od autorek

255

Wybrana bibliografia

259

Podziękowania Książka ta nie powstałaby bez dostępu do źródeł, bez wsparcia oraz uprzejmości wielu osób i instytucji w całych Stanach Zjednoczonych w czasie trzech lat, które spędziłyśmy na badaniach i pisaniu. W University of Alaska w Fairbanks szczególnie jesteśmy wdzięczne profesorowi Terrence'owi Cole'owi z wydziału historii. Chciałyśmy także podziękować Syun-Ichi Akasofu, dyrektorowi International Arctic Research Center, Julii Triplehorn, bibliotekarce z Keith B. Mather Library w Instytucie Geofizycznym i asystentce bibliotekarskiej Ann Wood. Jesteśmy również zobowiązane następującym pracownikom biblioteki uniwersyteckiej Elmer E. Rasmuson Library: Robynowi Russellowi, doktorowi Williamowi Schneiderowi, dr Susan Grigg, Caroline Atuk, Peggy Asbury, Richardowi Veazeyowi, Rose Speranza i Dirkowi Tordoffowi. Ted Fathauer, naczelny prognosta National Weather Service w Fairbanks, Susan Butcher, czterokrotna zwyciężczyni wyścigu Iditarod, ekspert od lodu morskiego dr William Stringer i Dermont Cole, reporter gazety Fairbanks Daily News-Miner, wszyscy wspaniałomyślnie służyli swoim czasem i pomocą. Zawsze cierpliwej rodzinie Campbellów w Tananie dziękujemy za doświadczenia z pierwszej ręki w kierowaniu psami po bezdrożach Alaski, przy czym osobne podziękowania należą się Danowi O'Neilowi i Sarah Campbell za opowieść o ich podróży psim zaprzęgiem przez cały szlak surowicy. Gdziekolwiek zawędrowałyśmy na Alasce, witano nas ciepło. Szczególnie chciałybyśmy podziękować Richardowi K. Nelsonowi za zainspirowanie nas, a ponadto Diane Brenner i Kathleen Hertel z Anchorage Museum of History and Art, Igorowi Kripnickowi z Arctic Studies Center, Penny Rennick z Alaska Geographic Society, Judy Skagerberg z Alaska State Archives, Bei Shephard z Methodist Church Archives, Anne Laurze Wood z Alaska State Library, Mike'owi Zaidlicowi i Donnie Redding z Bureau of Land Management, doktorowi Robertowi Fortuine z University of Alaska w Anchorage, Bruce'owi Merrellowi z Loussac Library, Joanne Potts z

Iditarod Trail Committee, Inc. i Benoniemu Nelsonowi z Knik Museum and Mushers Hall of Fame. Potomkowie zarówno Leonharda Seppali, jak i Gunnara Kaasena poświęcili z własnej woli swój czas i udostępnili pamiętniki. Pragnęłybyśmy podziękować wielu krewnym Gunnara Kaasena w Ameryce i Norwegii, szczególnie Jackowi Strege'owi, Janice Weiland i Steinowi Kaasenowi. Z wdzięcznością wspominamy także pomoc świętej pamięci Sigrid Seppala-Hanks i Billa Hanksa. Nome z 1925 roku nie mogłoby zostać przywrócone do życia bez pomocy wielu dawnych jego mieszkańców, jak chociażby Ruthmarie McDowell, Vesta Polsen i JeanSummers Wolf. Jak wszyscy badacze spotkani w Nome, życzliwość i chęć udzielania informacji okazało nam wielu członków klanu Walshów. Niezastąpiona była nasza przewodniczka i gospodyni w Nome, mieszkanka miasta w czwartym pokoleniu, Cussy Kauer. Pomogła nam na tak wiele sposobów, czasami z odległości 8000 kilometrów, że nigdy nie podziękujemy jej dostatecznie. W naszych wysiłkach zrekonstruowania przebiegu epidemii szczególnie pomocny był jej projekt cmentarza w Nome, doprowadzony do realizacji przez członka rady miejskiej Stana Andersena. Inni mieszkańcy Nome, którzy nam pomogli, to: Deborah L. Redburn, John Handeland, Laura Samuelson, Lana Harris, Leslie Simone, Branson Tungiyan, Jerry A. Steiger i Wes Perkins. Badając historię wędrówki z surowicą przeciwbłoniczą, zaciągnęłyśmy także dług wdzięczności w Anglii, Kanadzie oraz na obszarze całych Stanów Zjednoczonych. Wielu specjalistów z entuzjazmem dzieliło się z nami swoją wiedzą, w tym cały personel Cleveland Museum of Natural History, szczególnie tamtejszy kustosz Steve Misenick, ponadto Sarah Bartash z Celeveland Metroparks Zoo, Keneth A. Ungermann, który napisał dokładną relację o przebiegu szlaku surowicy ponad czterdzieści lat temu, Ed Blechner, którego poświęcenie i niezmordowane wysiłki, by uczcić pamięć psa Toga, zasługują na wyróżnienie, Bob i Pam Thomas z International Siberian Husky Club, Susan Caroll z Merck Archives, Blaine Maley i Sara Cedar Miller z Central Park Conservancy, Jonathan Kuhn z New York City Parks Department, Barbara Narendra z Peabody Museum na Uniwersytecie Yale, Polly C. Darnell i Barbara Rathburn z Shelburne Museum w stanie Vermont, Johny Parascandola i Marjorie Ciarlanti z National Archives w Waszyngtonie, Elsie Chadwick z Siberian Husky Club w Toronto, Julie Muhlstein z Everett Herald, Jim Bowman z Glenbow Archives w Calgary, badaczka historii Czerwonego Krzyża Jean Waldman, Herb

Farmer z USC Moving Image Archives, Gregory Malak z Will Rogers Memoriał Museum oraz Ken Atherton, były pracownik UK Hydrographic Office. Inne osoby, które okazały się pomocne, to: Julian „Bud” Lesser i Marjorie Fasman - dzieci Sola Lessera, Jona Van Zyle, Dale i Nancy Wolff, Terris C. Howard, Matt Morgan, Lance McLean i Wendy Fitzgerald. Napisanie książki stanowi zawsze zbiorowy wysiłek, dziękujemy więc wielu naszym przyjaciołom oraz członkom rodziny, którzy czytali szkic po szkicu naszego rękopisu. W szczególności dziękujemy rodzicom za ich nieustanne wsparcie, wnikliwość, domowe posiłki oraz wiejski azyl na czas pisania. Dziękujemy również Ricky Fortunato, Dermontowi Cole'owi, Terrence'owi Coly'emu, Danowi O'Neilowi oraz Bobowi i Pam Thomas za ich uważne czytanie oraz Aly Sujo za nadanie tekstowi harmonii. Nasz kuzyn Ned Salisbury pomógł w wyszukiwaniu zdjęć i filmów, a Harry Zernike był starannym redaktorem ilustracji. Wspaniały personel naszego wydawcy od początku miał życzliwy stosunek do tej książki, szczególnie redaktor Starling Lawrence i asystent redaktora Morgen Van Vorst, jak również: Louise Brockett, Jeannie Luciano, Felice Mello, Elizabeth Riley i Bill Rusin. Nade wszystko chcemy podziękować kobiecie, która była z nami przez cały czas, a której entuzjazm i edytorska wnikliwość nigdy nie osłabły, niezależnie od warunków panujących na szlaku i od tego, kto nas wiódł przez kolejny etap drogi, naszej przyjaciółce i agentce Susan Rabiner. Na koniec pragniemy uczcić pamięć dzielnych poganiaczy psich zaprzęgów, którzy razem z psami „wyrzeźbili legendę w śniegu”, a także wszystkich drogich psów, które tak bardzo pokochałyśmy, a są to: Muffin, Major, Maoser, Magie, Piggy, Trixie, Jack, Lochy, Piper, Piper II, Cosmo, Frisbee i Sasha.

„Ten, kto poświęci czas na poznanie historii Alaski, przekona się, że obok człowieka, pies stał się najważniejszym elementem w jej minionym i obecnym rozwoju”. JAMES WICKERSHAM, SĘDZIA Z ALASKI, 1903

„Nie było drogi odwrotu, nie można było się cofnąć ani przemierzyć tego samego terenu dwa razy”. FRIDTJÖF NANSEN podczas nadawania statkowi swojej ekspedycji nazwy Fram, co znaczy „Naprzód”

„W porządku, niewiele wiem o psach, lecz kiedy byłem na Alasce (...) całe tamtejsze życie było ściśle związane z psami (...) kręgosłup Arktyki to kręgosłup psi”. Z ostatnich zapisków WILLA ROGERA znalezionych w szczątkach jego samolotu po fatalnej katastrofie na Alasce w 1935 roku

WSTĘP W okowach lodu „Znaleźliśmy się w więzieniu z lodu i śniegu. Ostatni statek być może słusznie zdecydował się odpłynąć i nasza mała społeczność pozostała tylko z własnymi zapasami, sama ze sztormami, sama z ciemnością i zimnem Północy”. Kronika Nome

Pasażerowie wsiadają na ostatni statek odpływający z Nome, zanim morze całkowicie zamarznie i odetnie miasto od świata na siedem miesięcy (fotografia zamieszczona dzięki uprzejmości Terrence'a Cole'a)

CURTIS WELCH, jedyny lekarz na obszarze setek kilometrów najbardziej oddalonego wybrzeża Morza Beringa, od osiemnastu lat obserwował zimę nadchodzącą nagle, jak to zwykle bywa na Dalekiej Północy. Mówi się, że właściwie występują tam dwie pory roku: zima i czwarty lipca1. W Nome zimy trwały przynajmniej siedem miesięcy, a inne pory roku przychodziły i odchodziły w ciągu kilku krótkich tygodni. Od lipca do października Morze Beringa było wolne od lodu i miasto otwierało się dla statków parowych oraz szkunerów, które żeglowały tu z Seattle, najbliższego ważnego portu, oddalonego o ponad 3800 kilometrów2, czyli czternaście dni drogi na południe. Od początku listopada Morze Beringa zamarzało znowu aż do następnej wiosny, a światło dnia stawało się coraz słabsze. Victoria, statek pasażerski, który zwykle pierwszy przybywał wiosną i ostatni odchodził jesienią, zabierał swój ładunek i kierował się na południe, a odciętemu od świata miastu zostawała tylko jedna bezpieczna droga: szlak psich zaprzęgów, przecinający Alaskę i prowadzący do wolnych od lodu portów na południowym wschodzie. Nieubłagany mróz przychodził nagle i gwałtownie wraz z silnym i zimnym wiatrem, zwanym blizzard, który trwał całymi dniami, zwiększając poczucie skrajnej izolacji, mogące nawet najdzielniejszego złamać na duszy. Każdej jesieni prawie połowa mieszkańców Nome opuszczała miasto na pokładach ostatnich statków i wracała do niego dopiero wiosną. A pomimo to Welch pozostawał na miejscu. Postępował tak każdego roku i tylko jeden raz wyjechał na krótko, żeby pracować jako rządowy lekarz podczas pierwszej wojny światowej. Welch zakochał się w Alasce w momencie, kiedy przybył tu w 1907 roku, a z biegiem lat miłość ta jeszcze wzrosła. Niegdyś napisał do swojej siostry mieszkającej w rodzinnym New Haven w stanie Connecticut, że ten wielki kraj wielokrotnie poruszył jego serce. Już jako młody chłopiec Welch miał poczucie wyraźnej odmienności. Potrzebę 1

4 lipca to Dzień Niepodległości - święto narodowe Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).

Wszystkie występujące w oryginalnym wydaniu książki anglosaskie jednostki długości (mile, jardy, stopy) i wagi (funty) zostały w wydaniu polskim przeliczone na jednostki miar w systemie metrycznym. Podobnie wartości temperatury, podawane w oryginale w stopniach Fahrenheita, zmieniono na stopnie Celsjusza (przyp. tłum.). 2

poświęcania się pracy społecznej, choćby najmniejszej, odczuwał nadal - wiadomo było, że opuści przyjęcie, nawet podczas ważnej rozmowy towarzyskiej - a bezkresne przestrzenie Alaski stwarzały mu ku temu wiele okazji. Pisał w listach, że wreszcie się odnalazł. Teraz miał pięćdziesiątkę, a jego złote blond włosy stały się białe. O każdej porze roku Nome jest miejscem leżącym na odludziu, jedynie maleńkim punkcikiem na mapie tego najdalszego amerykańskiego pogranicza 3, jakie stanowi terytorium Alaski, obejmujące milion kilometrów kwadratowych - obszar tak duży jak Anglia, Francja, Włochy i Hiszpania razem wzięte. Na jednym końcu, na południowym wschodzie, leży stolica, Juneau, oraz porty niezamarzające przez cały rok. Na drugim krańcu, na północnym zachodzie, znajduje się Nome. W każdej części Alaski można znaleźć coś niezwykłego. Na zachodzie majestatyczne wulkany buchają dymem na dzikie wybrzeże północnego Pacyfiku, a na wschodzie lodowce wielkości stanu Rhode Island przewieszają się ponad fiordami. W interiorze4, sercu terytorium, wśród rozległych lasów wyrasta ponad chmury najwyższy szczyt Ameryki Północnej, Mount McKinley Jeden z podróżników początku XX wieku mawiał, że trzeba spędzić całe życie na Alasce, aby ją w pełni zrozumieć, wyczuć zmiany pór roku w występujących tam czterech strefach klimatycznych lub poznać zapach i smak wiatru pędzącego nad zamarzniętym morzem. I być może, pod koniec życia, ostatecznie zamieszka się w Nome. Na początku lat dwudziestych XX wieku Nome, dawny ośrodek gorączki złota, było najbardziej na północny zachód wysuniętym miastem Ameryki Północnej, które lata swojej świetności miało już za sobą. Przycupnęło dwa stopnie na południe od koła podbiegunowego północnego, na południowym wybrzeżu półwyspu Seward omiatanego wiatrami fragmentu lądu, który wrzyna się ponad 300 kilometrów w Morze Beringa. Bliżej stąd na Syberię niż do jakiegokolwiek innego ważnego miasta Alaski, a odrobinę dalej na północ - jeśli w tym mglistym, ujeżdżanym przez sztormy świecie trafi się dzień o dobrej widoczności - można zobaczyć po drugiej stronie Cieśniny Beringa oddaloną o 90 kilometrów Rosję. Międzynarodowa linia zmiany daty przebiega kilka kilometrów od najdalej na zachód wysuniętego punktu półwyspu i gdyby ktoś chciał, mógłby dosłownie zobaczyć jutro. 3 Pograniczem jest w literaturze anglosaskiej nazywany także najdalej położony obszar zaludniony lub rozwinięty (przyp. tłum.). 4 W książce termin „interior” jest stosowany w odniesieniu do obszarów leżących w głębi lądu, z dala od granic i wybrzeża morskiego (przyp. tłum.).

Z pierwszego piętra skromnego narożnego mieszkania nad bankiem Miners & Merchants przy Front Street doktor Welch i jego żona Lula mieli doskonały widok na staranne przygotowania miasta do zimy. Victoria już odpłynęła, a ostatni statek jesiennego sezonu w 1924 roku, Alameda, nadpływał z zimowymi zapasami dla miasta. Jednostka osiadła ciężko dwa i pół kilometra od brzegu, na „redzie”, tak blisko, na ile mogła podpłynąć bez szorowania po dnie. Nome nie miało ani doku, ani bezpiecznej przystani, a barki i szalupy musiały się nieźle namanewrować pośród przybrzeżnych fal, aby dostać się do dużego statku, a potem wrócić do brzegu z cennym ładunkiem. Na Front Street, ulicy biegnącej równolegle do morza, eskimoscy robotnicy portowi rozładowywali przywiezione towary, ustawiali je wzdłuż brzegu i przygotowywali do zmagazynowania. Znajdowały się tam pudła suszonych owoców i mrożone indyki, góry węgla oraz paki wypełnione masłem i herbatą. Praca trwała cały dzień aż do nocy. Wozy konne i taczki jeździły po Front Street do dużych drewnianych składów, skupionych wzdłuż wybrzeży rzeki Snake, w zachodniej części miasta. Pomieszczeń wystarczało na zmagazynowanie całego zaopatrzenia dla ponad 1400 obywateli Nome, jak również dla sporej części spośród 10 tysięcy Alaskan, którzy żyli w wioskach i małych obozach górniczych, rozsianych po półwyspie Seward i w jego sąsiedztwie. Miasto stało się handlowym ośrodkiem regionu. Zimą przybywało tu wielu mieszkańców Alaski, aby kupić wszystko, co się dało, od narzędzi po zasłony i węgiel. Jeśli zachorowali, lądowali pod opieką Welcha oraz jego czterech pielęgniarek ze szpitala Maynard Columbus, który miał dwadzieścia pięć łóżek i był uważany za najlepiej wyposażoną placówkę medyczną na północno-zachodniej Alasce. Front Street nigdy nie była ulicą bardziej ruchliwą niż w dniach poprzedzających odpłynięcie ostatniego statku. Jej drewniane deski skrzypiały, chodniki zaś uginały się od ludzkiej ciżby zdążającej ku nabrzeżu. Jaja układano w kadziach

z

solanką,

a

indyki

umieszczano w

nieogrzewanych

spiżarkach,

zbudowanych za każdym domem. Jeśli pani domu zbytnio zapchała ten magazynek, to zawsze mogła przejść się w dół Front Street i w ostatniej chwili porozumieć się w sprawie uzyskania dodatkowego miejsca w którejś z faktorii handlowych. Dzieci wracały z tundry do domu, niosąc wiadra wypełnione ostatnimi w sezonie dzikimi jagodami. Owoce zostaną przerobione na konfitury lub, jeszcze lepiej, na jakieś trunki, które formalnie rzecz biorąc były nielegalne od czasu, gdy w kraju

obowiązywała prohibicja. Górnicy, którzy spędzili lato na poszukiwaniu złota na wzgórzach poza miastem, powrócili i czekali w hotelach i kafejkach na wyjazd. Ci, którzy się spóźnili i musieli pozostać na zewnątrz, wymieniali swoje wysokie do kolan gumowe buty na ciepłe, wodoodp*rne obuwie krajowców zwane muklukami. Szeryf wydawał drukowane przez rząd niebieskie bilety, które odgrywały rolę wizy

wyjazdowej

dla

osób

niechętnie

widzianych

w

mieście:

obłąkanych,

pozbawionych środków do życia, a także kryminalistów. Przy wyjeździe nie należało marudzić, ponieważ Alameda stanowiła ostatnią możliwość opuszczenia okolicy, a kapitan mocno by ryzykował, gdyby jego statek pozostał na zimę. Ostatecznym sędzią okazywał się lód: nie było wyższego autorytetu. Eskimosi przebywający w Nome żyli o dwa i pół kilometra na zachód od miasta, na leżącej w pobliżu ujścia rzeki Snake piaszczystej ławicy, zwanej Sandspit, czyli piaskownica. Do zimy przygotowywali się podobnie, jak to czynili od stuleci. Ci, którzy nie pracowali w Nome, wędrowali na południe, wzdłuż wybrzeża Morza Beringa, po ostatnie partie łososia lub pstrąga. Kobiety natomiast zakręconymi stalowymi nożami, zwanymi ulus, czyściły ryby i potem wieszały je na stelażach do suszenia, by zakonserwować w zimnym morskim powietrzu. Jeśli mężczyźni podczas jednego z częstych wypadów na północ upolowali foki, ładowali je na szerokie, obciągnięte skórą łodzie (umiak) i po podróży wzburzonym morzem przywozili do domu. Tutaj foki oprawiano ze skóry, z której zrobiono mukluki, mięso zaś zjadano albo przerabiano na olej jadalny lub opałowy. TAMTEGO ROKU zima się opóźniała, niemniej jednak na Front Street panował ożywiony ruch zarówno wzdłuż wybrzeża, jak i w sklepach. Mężczyźni przybijali obluzowane deski i wzmacniali budynki, zabezpieczając je przed wiatrem. Towarzystwo wodne The Moon Springs Water Company wyłączało jedyną w mieście instalację wodno-kanalizacyjną - dwie nieizolowane rury biegnące w dół ze strumienia Anvil. Dziury w ścianach łatano na spotkanie z blizzardem, a strażnicy z lokalnego posterunku Straży Wybrzeża szykowali się do wyciągania na brzeg łodzi, szkunerów i barek należących do mieszkańców Nome. Do Cieśniny Beringa z każdą chwilą zbliżał się arktyczny pak lodowy, a wzdłuż wybrzeży Morza Beringa formował się stały lód brzegowy. Morze zamieniało się w „ocean śniegowej brei, wytaczającej się ociężale na piasek, rozbijającej się i obryzgującej lodowym szkliwem wszystko, czego dotknęła”, wspominał przyrodnik

Frank Dufresne, mieszkaniec miasta. Kapitan Alamedy wiedział, że jak najszybciej musi się wycofać na południe, gdyż inaczej ryzykuje roztrzaskanie się statku w uściskach narastającego lodu. Nadszedł czas na uszczelnienie luków ładunkowych i wysłanie jasnego komunikatu: wchodź na pokład albo pozostań w mieście na zimę. Gdy dźwięk gwizdka odbijał się echem po wybrzeżu, stolarze rzucali swoje młotki, gospodynie domowe przystawały na ulicy, a psy z zaprzęgów, spacerujące luzem po Front Street, podnosiły głowy i, jakby solidaryzując się z Alamedą, żałośnie zawodziły. Ostatnia barka w pośpiechu płynęła do statku, skąd zabierała ładunek i wracała ku brzegowi. Nad kominami Alamedy wyrastał czarny dym, gdy kotły, bulgocąc, zaczęły wytwarzać parę wodną, kotwica zaś wędrowała w górę. W końcu dziób statku powoli się obrócił w kierunku południowym i całe Nome westchnęło. Mieszkańcy miasta pozostali sami, przynajmniej do wiosny. „Wydawało się, że połowa ludzi z Nome zdołała się załadować na stary parowiec - powiedział Dufresne. - Miałem wrażenie, że pozostawiono mnie na krze lodowej... To był najgorszy dzień, jaki kiedykolwiek spędziłem na Alasce”. W KILKA tygodni rzeki i strumienie tundry zamarzną, a ich skuta lodem powierzchnia stanie się gładka i jasna i będą się w niej odbijać nocne gwiazdy wyglądające jak koniuszki małych pochodni wystających z głębin. W mieście szron pokryje każdy obiekt. Z dala zaś od niego, na Morzu Beringa, fale wygładzą się, a morze przemieni się w grubiejące płachty lodu, które mogą rozciągać się na południe aż do oddalonych o ponad 900 kilometrów Wysp Pribyłowa. Na brzegu zaczną się gromadzić kry, jedna na drugiej, tworząc wysokie garby. Wiadomo, że trochę dalej na północ nacisk lodu morskiego potrafi wypchnąć w górę wielkie płyty z taką siłą, że przesuwają się aż 15 metrów w głąb lądu, niszcząc wszystko na swojej drodze. Eskimosi z północnego zachodu nazywają to ivu - „lód, który skacze”. Po pewnym czasie słońce skryje się za horyzontem, a na pola lodu oraz śniegu o najczystszej bieli spłynie złota poświata i potem fioletowy półmrok. Dni staną się krótsze, dokładnie będą cztery godziny światła słonecznego, a temperatura spadnie. W końcu głęboka cisza ogarnie wybrzeże niczym wielkie nasłuchiwanie. W nocy, gdy nad ziemią zalega zimno, kulą się wszystkie zwierzęta z Nome,

każdy

pies

oraz

jego

pan. Arktyczną

ciszę

zakłóci wtedy odgłos

nawet

najdrobniejszego ruchu, gdyż siarczysty mróz wzmacnia każdy dźwięk. Można wówczas rozpoznać trzaskanie kry, uderzającej jedna o drugą gdzieś daleko na morzu, a na lądzie myśliwy usłyszy chrzęst kopyt renifera na śniegu oddalonego o kilka kilometrów lub chrupanie kości w psich zębach. Potem nadchodzi blizzard, dusząc gwałtownymi podmuchami śniegu, o których jeden z mieszkańców powiedział, że „pozbawiają tchu, a potem wypełniają nozdrza aż po krtań”. Inny zauważył po prostu, że blizzard w Nome można odczuwać „jak niewidzialną rękę chwytającą kurczowo za gardło”. Aby utrzymać się w marszu, trzeba walczyć z wyjącymi wichurami zimowych sztormów, a więc skulić ramiona i pochylić się ku przodowi całym ciężarem. Krótki spacer do domu może się zamienić w godzinne wleczenie się - łatwo jest wówczas stracić orientację i nawet umrzeć w tundrze za miastem. Wygląda to tak, jakby powróciła epoka lodowcowa. PRZED ODPŁYNIĘCIEM Alamedy jesienią 1924 roku doktor Welch kilka razy sprawdził listę zamówień. Znajdowały się tam: paczki waty, eter, szpatułki językowe, termometry oraz lekarstwa, które wymagały wymiany. Większość zaopatrzenia medycznego przybywała zazwyczaj bezpiecznie, zdarzyło się jednak, że coś zaginęło. Latem tego roku Welch zauważył, że zniknął zapas antytoksyn błoniczych i w zamówieniu do biura komisarza zdrowia w Juneau musi umieścić także ten lek. W całej swojej osiemnastoletniej praktyce lekarskiej na półwyspie Seward nie spotkał ani jednego potwierdzonego przypadku błonicy, śmiertelnej choroby dziecięcej. Istniała jedynie znikoma szansa, że kiedykolwiek będzie potrzebował antytoksyn, czyli przeciwciał odp*rnościowych, ale nie mógł być tego pewien. Wkrótce nabrzeże opustoszało, a Welch liczył, że zamówienie nie zostanie ani zignorowane, ani zagubione. Jednak do następnej wiosny musiał dać sobie radę bez tego leku. W CZASIE gdy Alameda odpływała, do miasta przybyła z czworgiem dzieci eskimoska rodzina z Holy Cross, wioski leżącej w pobliżu ujścia rzeki Jukon. Najmłodsze, dwuletnie, źle się czuło i kiedy Welch badał pędraka, zauważył, że był on „bardzo wyczerpany i wychudzony”. Dziecko odmawiało jedzenia, a doktor zanotował, że jego pacjent miał straszliwie cuchnący oddech. Matka powiedziała, że w Holy Cross u dziecka stwierdzono zapalenie migdałków, lecz diagnoza ta nie tłumaczyła jego

rosnącego osłabienia. Welch ostrożnie wypytał rodziców, czy jakieś inne dzieci w wiosce miały zapalenie migdałków lub objawy poważnego owrzodzenia gardła, które przypominałyby błonicę. Rodzice zapewnili go, że nie. Doktor z ulgą stwierdził, że rodzeństwo małego pacjenta wygląda zdrowo i krzepko. Przestał się więc niepokoić, ponieważ błonica to choroba nadzwyczaj zaraźliwa i jeśli pozostałe dzieci by na nią już zapadły, to oznaki tego byłyby wyraźne. Miał nadzieję, że być może malec cierpi na jakąś lżejszą infekcję. „Wiele przypadków, które obserwowałem podczas tych osiemnastu lat, wyglądało bardzo podejrzanie, z czasem jednak zawsze okazywało się, że były to tylko któreś z licznych form chorobowych zapalenia gardła” - zanotował Welch w swoich lekarskich zapiskach. Jednak następnego ranka dziecko było już martwe.

1 Złoto, ludzie i psy „Nic na świecie nie mogłoby przyczynić się do zbudowania miasta w miejscu, gdzie postawiono Nome, z wyjątkiem sytuacji, która to spowodowała, czyli znalezienia złota...”. ARCHIDIAKON HUDSON STUCK, MISJONARZ Z ALASKI

Tłum na ulicy Front Street podczas szczytu gorączki złota w Nome latem 1900 roku (fotografia zamieszczona dzięki uprzejmości Terrence'a Cole'a)

Z PEWNOŚCIĄ ZNALAZŁOBY SIĘ kilka gorszych miejsc na ziemi, gdzie można by zbudować miasto, ale Nome pojawiło się właśnie tutaj prawie w ciągu jednej nocy, gdy dwaj Szwedzi i jeden Norweg znaleźli w strumieniu niedaleko plaży samorodek wielkości kawałka skały. Mężczyźni stali się znani jako „Trzej Szwedzi Szczęściarze”, a ich odkrycie w 1898 roku doprowadziło do wybuchu istnego szaleństwa. Trzej mężczyźni przyjechali na północno-zachodnią Alaskę początkowo jako pasterze w ramach rządowego programu, który miał przyzwyczaić Eskimosów do traktowania reniferów jako zastępczego źródła pożywienia. Blisko pół wieku komercyjnych połowów wielorybów na Morzu Beringa dokonało spustoszenia w pogłowiu fok i wielorybów, tradycyjnym eskimoskim źródle pożywienia, a mięso renifera, jak sądzono, mogło stać się wartościowym zamiennikiem. Najmłodszy „Szwed” o nazwisku Jafet Lindeberg był dwudziestoczteroletnim rybakiem z północnej Norwegii, która w tym czasie znajdowała się w rękach Szwecji. Zgłosił swe uczestnictwo w programie, mimo że prawie nic nie widział o reniferach. Koledzy Lindeberga byli równie niezorientowani. John Brynteson dostał tę pracę, ponieważ znał autora reniferowego programu, natomiast Erik Lindblom był krawcem w San Francisco, który, jak mówią, upił się w barze i załadował na statek wielorybniczy płynący na Morze Beringa. Po odwołaniu reniferowej ekspedycji trójka Skandynawów zdecydowała się pozostać i poszukać złota. Słyszeli, że prawdopodobnie występuje ono w strumieniach półwyspu Seward i wykalkulowali sobie, że mają niewiele do stracenia. Prowadząc tam poszukiwania, zdobywali doświadczenie przez sześć miesięcy, ale zgodnie z tym, co mówił jeden z ich współczesnych, potrafili z ledwością odróżnić złoże od zagona ziemniaków. Tak czy inaczej, wiedzieli, czym różni się zwykła skała od samorodka i w kilka tygodni stali się ludźmi bogatymi. Wieści o ich szczęśliwym trafie rozeszły się daleko na wschód przez Alaskę do Kanady i na południe do Stanów Zjednoczonych. NOME NIE BYŁO jedynym miasteczkiem na Dalekiej Północy, które narodziło się dzięki odkryciu złota. Latem 1896 roku poszukiwacze kruszcu znaleźli go w

strumieniu niedaleko rzeki Klondike, na wschód od granicy Alaski z kanadyjskim Terytorium Jukonu. Złoże w Klondike było bardzo bogate, a gazety i czasopisma prześcigały się w sensacyjnych opowieściach o milionach dolarów odkrytych tu w złotonośnych

skałach.

Niezmiennie

za

to

pomijały

informacje

o

licznych

niebezpieczeństwach czyhających podczas podróży na północ. Z ponad 100 tysięcy mężczyzn i kobiet, udających się z całego świata w wielomiesięczną podróż, tylko niecałe 30 tysięcy zdołało dotrzeć do Dawson City, świetnie prosperującego miasta i wrót wjazdowych do złotonośnych pól Klondike5. Jeszcze mniejszej liczbie udało się wzbogacić. Los szczęścia uśmiechał się częściej do tych, którzy wykazywali się cierpliwością albo też byli przedsiębiorczy i potrafili na przykład otworzyć wielobranżowy dom towarowy lub bar. Poszukiwanie złota stanowiło wszakże nader silny nałóg. Możliwość zdobycia kruszcu stwarzała nadzieję na przetrwanie trudnych ekonomicznie czasów w Stanach Zjednoczonych. Lata niekontrolowanych spekulacji na Wall Street i błędna polityka federalna (jedna z jej zasad zmuszała rząd do płacenia złotem za srebrne monety, a więc powyżej ich wartości rynkowej) osiągnęły apogeum w 1893 roku. Upadło blisko piętnaście tysięcy przedsiębiorstw i ponad sześćset banków, a bezrobocie sięgnęło dwudziestu procent. Tysiące ludzi nie miało środków na kupno jedzenia lub zapłacenie czynszu. Skutki recesji odczuwano na całym świecie. Z tych to powodów do Klondike - nawet mimo licznych przeciwności - wciąż przybywali poszukiwacze złota. Parę lat później, zimą 1898 roku, dotarła wieść, że złoto znaleziono także w strumieniu na półwyspie Seward, dokładnie na przeciwległym krańcu Alaski, w odległości około 1300 kilometrów. Wielu poszukiwaczy z okręgu Klondike zdecydowało się na opuszczenie jałowych działek i z oskardami oraz łopatami w rękach ruszyło w drogę do następnego nowo odkrytego terenu złotonośnego. Jedyny szlak z Klondike do Nome prowadził wzdłuż rzeki Jukon, która przepływa ponad 3200 kilometrów od źródeł w Kanadzie przez Alaskę do Morza Beringa. O tej porze roku rzeka była już zamarznięta. Poszukiwacze złota, sądząc, że nie poniosą żadnego ryzyka, zignorowali mróz i wyruszyli w drogę wszelkimi środkami, jakie mogli znaleźć, a więc psimi zaprzęgami, konno, pieszo lub nawet rowerami czy na łyżwach. Pielgrzymka przez Alaskę do Nome trwała tygodnie, a sznur wędrowców ciągnął się kilometrami. Mówiło się, że obozowe ogniska wzdłuż szlaku rzadko wygaszano. Wśród dziesiątków tysięcy poszukiwaczy złota zmierzających do Klondike znalazł się młody pisarz o nazwisku Jack London, który wykorzystał swoje doświadczenia do napisania Zewu krwi (1903) i innych opowieści. 5

„Nigdy nie widziano bardziej oszalałej gromady ludzi, chcących jak najszybciej dostać się do Nome i spróbować swojej szansy z całym tym złotem” - powiedziała Carrie McLain, jedna z pierwszych mieszkanek Nome. Zimą 1898 roku do Nome przybyło kilkuset górników. Nie dowiemy się nigdy, ilu się to nie udało lub ilu zawróciło. Wiadomo jedynie, że ci, którzy dotarli, byli w większości twardymi i doświadczonymi weteranami szlaku oraz poszukiwaczami złota, zahartowanymi przez co najmniej jedną zimę spędzoną na Dalekiej Północy. Znano ich jako „kwaśnych chłopaków”, ponieważ często trzymali zapas drożdży w naczyniach schowanych na brzuchu. Służyły one do wzbogacenia zakwasu i wyrobu chleba na szlaku, co gwarantowało, że nigdy nie chodzili głodni. Podczas pierwszej zimy na przełomie lat 1898-99 „kwaśne chłopaki” osiedliły się wzdłuż strumienia Anvil, około ośmiu kilometrów w górę od plaży, na której „Trzej Szwedzi Szczęściarze” odkryli złoto. Kiedy najbliższego lata stopiły się lody na Morzu Beringa, ze Stanów Zjednoczonych zaczęli przybywać statkami nowi poszukiwacze złota. Przed nimi jednak ponad tysiąc innych amatorów kruszcu rozbiło już swoje białe namioty w miejscu, które potem znano jako Cape Nome Mining District - Okręg Górniczy Przylądka Nome6. Przyjezdni zostali przez „kwaśnych chłopaków” nazwani „cziczako”, co stanowiło kombinację słów z języka okolicznych Indian na określenie nowo przybyłego. Ludzie ci stanowili dodatkowe zagrożenie dla tamtejszej i tak już niebezpiecznej zbieraniny. Część z nich nigdy nie przebywała tak daleko na Północy, miała więc zaledwie znikome wyobrażenie o surowości tamtejszego klimatu i izolacji, która ich czeka, gdy przyjdzie zima i zamarznie Morze Beringa, a jedzenie i opał się skończą. Władze Nome obawiały się, że z ich powodu miasto przeżyje ciężkie chwile. Każdy wiedział ponadto, że poszukiwaczy złota jeszcze przybędzie. Wczesnym latem niemłody już mężczyzna, który pochodził ze stanu Idaho, Po zarejestrowaniu miasta w Zarządzie Poczty Amerykańskiej (U.S. Post Office) górnicy, aby otrzymywać listy, początkowo nazwali je Okręgiem Górniczym Anvil City [anvil = kowadło, przyp. tłum.] z powodu pobliskiej skały, która wyglądała jak kowalskie narzędzie. Władze pocztowe odrzuciły jednak tę nazwę, ponieważ już ją sobie zarezerwował inny obóz górniczy na Alasce, a nowo powstające miasto zostało nazwane Nome, od leżącego trzynaście mil na wschód przylądka. Nazwa przylądka Nome (Cape Nome), jak się powszechnie uważa, stanowi wynik złego odręcznego zapisu kartograficznego. Kreślarz na pokładzie statku HMS Herald, poszukującego zaginionej od 1845 roku ekspedycji Johna Franklina, zapisał najwidoczniej na swojej mapie „?Name” [„?Nazwa” - przyp. tłum.], gdy statek przepływał obok nieoznaczonego na mapach przylądka na półwyspie Seward. Kiedy mapę rysowano później na czysto piórem, kartograf pomylił się i wziął znak zapytania za literę C [skrót od Cape = przylądek, przyp. tłum.], a „Name” za „Nome”. Niektórzy mieszkańcy Nome wierzą też w inną wersję. Eskimoskie wyrażenie kn-no-me oznacza „nie wiem” i sądzi się, że tak krajowcy odpowiadali obcym, gdy ci lądowali na wybrzeżu i pytali: „Jak się nazywa to miejsce?”. 6

John Hummel, zbyt chory, aby gonić za złotem w górę strumienia Anvil, zdecydował się spróbować szczęścia na plaży. Nakłonił pewnego młodego człowieka, by ten dla niego pracował i już niebawem zarabiali 100 dolarów dziennie. Rozeszły się wieści, ze plaże Nome są ze złota i znajduje się tam wystarczająco samorodków dla każdego, kto może się schylić i je podnieść. Złoto, mówiono, przyszło wraz z przypływem. Wiadomość o szczęściu Hummela dotarła jednak w głąb kraju późną jesienią 1899 roku, a więc w czasie, gdy Morze Beringa było już zamarznięte i nastała zima. Aż do wiosny nie istniała możliwości dotarcia do Nome. Podczas zimy legenda rozpowszechniła się w całych Stanach Zjednoczonych i poza ich granicami, a tysiące potencjalnych wydobywców zaczęło przygotowywać się do podróży Pacyfikiem na północny zachód i do szturmu na Nome, jaki miał nastąpić w 1900 roku7. Doniesienia o nowych poszukiwaniach złota na wybrzeżu Morza Beringa dotarły także do gubernatora Alaski: jeden z górników odbył z własnej inicjatywy podróż statkiem i szlakiem lądowym, by ostrzec gubernatora Johna G. Brady'ego, że nowemu obozowi grożą krwawe wyczyny i bezprawie. Górnicy potrzebowali pomocy. Brady skontaktował się z urzędnikami federalnymi i poprosił, by dla utrzymania porządku przysłano tam żołnierzy. „Ci ludzie oszaleli z żądzy złota - donosił Brady w raporcie, który sporządził po otrzymaniu wiadomości. - Warunki będą rozpaczliwe, dopóki nie zastosuje się prewencyjnych środków nacisku (...). Trudno sobie wyobrazić, na jakie dno mogą się stoczyć ludzie przez osiem miesięcy odcięci od cywilizacji tysiącami kilometrów lodu nie do przebycia...”. Latem 1900 roku, gdy stopiły się lody na Morzu Beringa, do Nome dotarło ponad pięćdziesiąt statków. Była to bezładna armada parowców i niezdarnych 7 W 1900 roku okolice Nome na Alasce badał polski geolog i geograf Karol Bohdanowicz (18641947), jeden z najwybitniejszych badaczy Azji, działający wówczas na rzecz rosyjskich instytucji naukowych. Odkrycia złota w Klondike na zachodzie Jukonu, w bliskim sąsiedztwie Alaski, oraz w Nome na Alasce, wzbudziło duże zainteresowanie wśród geologów rosyjskich, między innymi dlatego, że rozochoceni poszukiwacze złota z Alaski zaczęli przeprawiać się na niezbyt odległe brzegi imperium rosyjskiego. Na podstawie analizy map geologicznych rosyjscy geolodzy zaczęli szukać podobnych jak na Alasce miejsc na wybrzeżach Dalekiego Wschodu, a zwłaszcza na Półwyspie Czukockim, oddzielonym od półwyspu Seward na Alasce tylko Cieśniną Beringa. W coraz bardziej napiętej sytuacji, bojąc się aktywności „amerykańskich rabusiów”, postanowiono wysłać w 1900 roku ekspedycję, która dokładniej zbadałaby ewentualne tereny złotonośne na Półwyspie Czukockim. Kierownictwo tej wyprawy powierzono Bohdanowiczowi. Znalazł on tam między innymi ślady złota w piaskach plażowych, identycznych jak w Nome na Alasce, a także węgiel brunatny. Przeprawił się też wtedy na drugą stronę Cieśniny Beringa i spenetrował okolice Nome. Wynikiem ekspedycji były dwie obszerne prace Oczerki Czukotskodo polustrowa oraz Oczerki Nomie, wydane w Petersburgu w 1901 roku. Autorki niniejszej książki, które opierały się wyłącznie na źródłach amerykańskich, nie uwzględniły obu pozycji w bogatej literaturze przedmiotu zamieszczonej na końcu. Tymczasem prace te, a szczególnie druga z nich, wydają się godne uwagi dla szerszego naświetlenia okoliczności gorączki złota na Alasce na przełomie wieków (przyp. tłum.).

kołowców, mniej lub bardziej zdolnych do żeglugi. Na ich pokładach znajdowały się tysiące przyszłych poszukiwaczy złota, którzy przybyli prosto z San Francisco i Seattle lub też z St. Michael, głębokowodnego portu w pobliżu ujścia rzeki Jukon, gdzie zatrzymali się w drodze z innych małych obozów górniczych na Alasce i znad Jukonu. Cała podróż była niezwykle trudna. Wielu poszukiwaczy złota musiało czekać w jednej z przystani Wysp Aleuckich, aż stopnieją lody i statki będą mogły popłynąć przez Morze Beringa. Po tygodniach spędzonych na pokładach nie mogli się doczekać, by wyjść na obfitujące w złoto plaże i spróbować szczęścia. Najpierw jednak musieli wysiąść. Przy huśtającej się fali przybrzeżnej pasażerowie z bagażami i ładunkiem zeskakiwali z wysokich pokładów parowców na barki. Łodzie uderzały o kadłuby, wznosząc się oraz opadając w rytm morza, a gdy już wszyscy dostali się na barki, pociągnięto je do brzegu za pomocą mocnych lin. Dla tych, którzy ryzykowali wszystko, aby odbyć tak daleką podróż, wyjazd stąd z pustymi rękami oznaczałby niewątpliwie powrót do życia w ubóstwie, a do tego narażenie się na pośmiewisko. Przybysze wylegli więc na plażę z oskardami oraz łopatami i natychmiast wzięli się do pracy. Krążyła opowieść, że jeden ze zdesperowanych górników po dotarciu na wybrzeże rzucił się na kolana i zaczął się uważnie rozglądać, lecz kiedy nie znalazł żadnego samorodka, wpadł w rozpacz i wykrzyknął: „To wszystko kłamstwo!”, a potem strzelił sobie w głowę. Geolodzy stwierdzili później, że na plaży występowały ograniczone zasoby „złota Hummela”, pozostawione w piasku przez wieki erozji. Co więcej, górnicy wybrali złe miejsce: rzeczywiste pokłady złota leżały bowiem nieco dalej w tundrze, w strumieniach i rzekach za miastem. Latem 1900 roku przybyło ponad dwadzieścia tysięcy cziczako. Rozstawili oni na plaży białe namioty obozowe, które ciągnęły się na przestrzeni 50 kilometrów. „Wyglądało to tak, jakby na brzegu usiadł olbrzymi albatros - powiedział jeden z naocznych świadków. - Jego skrzydła - białe namioty poszukiwaczy złota - rozciągały się w górę i w dół wybrzeża. Jego szare piersi tworzyła stłoczona grupa sklepów i chat, pospiesznie skleconych z drewna wyrzuconego przez fale morskie”. Rejestracja działki nie była wymagana, gdyż plażę traktowano jako własność publiczną. Każdy, kto wylądował, natychmiast zostawiał swoje rzeczy i biegł do kopania w piasku. Znaleźli się tam Norwegowie i Francuzi, Rosjanie i Amerykanie, istna wieża Babel. Wzdłuż linii brzegowej stanął jak bateria artylerii obronnej długi rząd drewnianych stołów płuczkowych. Wysokie, mało stabilne urządzenia miały

wąskie prostokątne skrzynie upustowe, poprzegradzane powlekanymi miedzią i rtęcią elementami do oddzielania złota. Znaleźć też można było inne, bardziej wymyślne wynalazki z kołami, silnikami i blokami. Hałas panował tam ogłuszający: tandetnie zbudowane maszyny brzęczały i kasłały, a górnicy trzęśli stołami płuczkowymi, gdy woda przepychała przez nie kaskadę żwiru i piasku. Huczały przybrzeżne fale. Na Front Street, powyżej plaży, postawiono domy gry i bary, wykorzystując budulec, okna oraz narzędzia przywiezione tu ze Stanów Zjednoczonych. Niedostateczną jednak uwagę zwrócono na pływy, toteż wiele budynków znajdowało się niebezpiecznie blisko brzegu morza, zaledwie kilka metrów od drewna i innych rzeczy wyrzucanych przez fale. Budowniczowie nie zdawali sobie sprawy, że mogą pożałować swojego pośpiechu i niefrasobliwości. Do końca lata w tundrze wyrosło miasto. Na Front Street znajdowało się szesnaście biur prawnych służących pomocą w prowadzeniu interesów, jak również dwanaście

wielobranżowych

domów

towarowych,

cztery

biura

do

spraw

nieruchom*ości, podobna liczba drogerii, pięć pralni, cztery łaźnie, trzy owocarnie i tyleż sklepów tytoniowych. Pracowało tu także wielu zegarmistrzów i masażystek. Jedna część ulicy, zwana „palisadą”, została przeznaczona na domy publiczne. Stanowiła zwykle pierwszy przystanek dla górników, którzy schodzili z plaży lub znad strumieni. Prostytutki mieszkały poza Front Street, w szeregowych domach nie lepszych niż zwykłe chałupy. Do najbardziej popularnych należała „Hoo-Hoo” Henderson, która znała każdą sztuczkę w swoim fachu, a jej przydomek pochodził od okrzyków, jakie wydawała, kiedy pozorowała orgazm. Do Nome przeniósł się na przykład słynny rewolwerowiec Wyatt Earp, legendarna postać po strzelaninie w Tombstone w stanie Arizona. Został tutaj współwłaścicielem baru „U Dextera”, pierwszego piętrowego budynku w mieście. Na dole prowadzono tu wyszynk, na górze było dwanaście pokojów do wynajęcia. Mieszkał też w Nome pisarz Rex Beach, który zapełnił swoje notatniki miejscowymi opowieściami. Jego książka The Spoilers, oparta na historii skorumpowanego sędziego federalnego, uwikłanego w aferę kradzieży działek, stała się bestsellerem. Inna znana postać to Tex Rickard, który zaczynał swoją karierę jako organizator meczów bokserskich dla górników z Nome, a potem przeniósł się do Nowego Jorku, zbudował tam Madison Square Garden, dzięki czemu stał się jednym z pierwszych wielkich impresariów sportowych. Miasto

założono

dokładnie

240

kilometrów

na

południe

od

koła

podbiegunowego północnego, w miejscu gdzie latem słońce wstawało na dwadzieścia godzin, a pijaństwa i bijatyki w sześćdziesięciu kilku barach trwały cały czas. Pianiści stale byli podchmieleni, rewiowe tancerki pobierały dolara za piruet wykonany na z grubsza obciosanych deskach, a pieniędzy i czasu wystarczało, aby interes się kręcił lub tak się przynajmniej wydawało. Węgiel sprzedawano po sto dolarów za tonę, jaja kosztowały po cztery dolary za tuzin, a górnicy wysupływali woreczki ze złotym piaskiem bez zastanowienia. Złotego piasku używano tam w charakterze pieniądza, ponieważ w obiegu nie było wystarczająco dużo waluty. Bary, hotele i sklepy miały wagi i skale do ważenia złota czasami robiono to uczciwie, a czasami nie. Jeden z odważających przyznał, że używał syropu jako toniku do włosów i gdy odważał złoto, to czynił to lekko zwilżonymi palcami, którymi przeczesywał włosy, dzięki czemu pod koniec dnia miał po cichu odłożoną sporą sumkę. Z upływem tygodni wielu górników nie wytrzymywało i kończyło bez środków do życia na plaży. Rosła przestępczość. Nad strumieniami uzbrojeni w pistolety i noże górnicy napadali na cudze działki. W dole, na plaży, złodzieje podkradali się do namiotów i przez ich klapy opuszczali nasiąknięte chloroformem szmaty na usta śpiących górników. Potem grabili złoto i znikali. „Zachłanność człowieka posunęła się tutaj dalej niż w jakimkolwiek innym miejscu, które znałem” - wspominał jeden z doświadczonych kopaczy. Federalni żołnierze gubernatora Bradyego postanowili zaprowadzić w Nome pewien ład. Ze względu jednak na liczbę incydentów część z nich zorientowała się, że nie da sobie rady, część zaś oślepił blask złota. Zdezerterowała połowa oddziału, uciekając w górę strumieni z miskami do płukania kruszcu. Jednego ze zwerbowanych mężczyzn tak przeraziło to, co zobaczył, że wrócił do Stanów Zjednoczonych ostrzec innych. „Tym, którzy rozważają możliwość udania się na Alaskę, gdzie trzeba walczyć z klimatem, przemierzać kraj prawie nie do przebycia, przeprawiać się przez potoki tak samo zimne latem jak podczas długich zim arktycznych, stanowczo to odradzam” - powiedział porucznik H. French. Nome zagroziła zagłada, kiedy 12 września 1900 roku nadszedł od południa silny sztorm, który dmuchnął wiatrem o prędkości 110 kilometrów na godzinę i wzburzył morze. Potężne fale spadały na brzeg i atakowały miasto przez dwadzieścia cztery godziny. Opowiadano, że poszukiwacze złota, którzy przebywali w namiotach, zostali zmieceni do morza, a gdy ocean spotężniał, fale roztrzaskały całą drogę aż do Front Street i dalej. Sztorm rozłupywał budynki oraz miotał barki i łodzie na ulicę,

miażdżąc wszystko, co znalazło się na jego drodze. Skorupy szkła, drewna i metalu fruwały w powietrzu, górnicze urządzenia przewracały się, a wiele statków zaczęło tonąć. Gdy sztorm przycichł, tłum ludzi wyległ na plażę i w milczeniu obserwował statek-widmo, dryfujący ku brzegowi pod pełnymi żaglami. Był to trzymasztowy szkuner Sequoia, który, jak sądzono, zaginął na morzu kilka lat wcześniej. Statek stanowił kolejną ofiarę Morza Beringa, cmentarza Pacyfiku, i swoją obecnością przekazywał złowieszcze przesłanie: wyprawa do Nome nie będzie łatwą wycieczką. Kiedy fale się cofnęły i na plaży zostało tylko rumowisko, tysiące poszukiwaczy złota, którzy przetrwali już miesiące bezprawia, pijaństwa oraz przemocy, tym razem miało dosyć. Ludzie ustawiali się na plaży w długich kolejkach i oczekiwali na następny odpływający statek. Nazwano ich „zimnymi stopami”, a wszyscy mieli jedną cechę wspólną: nie mogli znieść myśli o kolejnym dniu w Nome. Do końca października odpłynęła większość z dwudziestu tysięcy mężczyzn i kobiet, którzy przybyli kilka miesięcy wcześniej. Ktoś tak to potem skomentował: „Nawet Bóg opuszcza Nome ostatnim statkiem”. Te słowa zresztą można było powtarzać każdej jesieni. Sztorm wyznaczył koniec gorączki złota w Nome. Świat przestał się interesować miastem, które na długo zniknęło z pierwszych stron gazet. Lecz kiedy w październiku 1900 roku odpłynął ostatni statek, okazało się, że około pięciu tysięcy górników zdecydowało się pozostać i odbudować miasto z ruin. Niektórzy zakochali się w Północy, inni poczuli sympatię do bezpretensjonalnego stylu bycia mieszkańców Alaski, a jeszcze inni po prostu nie mieli gdzie się podziać. GORĄCZKA ZŁOTA w Klondike i Nome zmieniła Alaskę. Wraz z niemal dwukrotnym powiększeniem się liczby jej ludności w latach 1890-1900 zostały przetarte nowe szlaki, a istniejące poszerzono i ulepszono. Rząd federalny założył posterunki wojskowe w Nome i St. Michael na wybrzeżu, jak również w interiorze, gdzie wyrastały nowe obozy górnicze i miasteczka. Żołnierze natomiast przeciągnęli linie telegraficzne, toteż poszczególne forty i miasteczka mogły komunikować się ze sobą i całymi Stanami Zjednoczonymi. W 1903 roku Nome stało się częścią imponującego systemu telegraficznego, obsługiwanego przez Korpus Łączności armii amerykańskiej, dzięki czemu dokuczliwa izolacja znacznie się zmniejszyła 8. Na dodatek rząd 8

Wiadomości z Nome wędrowały w głąb kraju trzema drogami: drogą radiową, telegraficznie i

federalny zorganizował doręczanie poczty, która zimą była przewożona przez psie zaprzęgi. Jeden ze szlaków wiódł na północny zachód, do Nome. Przybycie psiego zaprzęgu z pocztą należało do najbardziej emocjonujących wydarzeń w Nome. Dla poganiacza nie było niczym niezwykłym posiadanie dwudziestu pięciu psów, które ciągnęły dwie pary sań z 700-kilogramowym ładunkiem. Kiedy przyjeżdżał taki podwójny zaprzęg, psy przywiązywano do słupa telefonicznego na wprost urzędu pocztowego. Żadne inne zwierzęta pociągowe nie były lepiej przystosowane do podróżowania na Północy, dlatego też w Nome, podobnie jak na większości obszaru Alaski, „jeśli nie miałeś własnego psiego zaprzęgu lub dużej ilości pieniędzy, musiałeś poruszać się pieszo”, stwierdził jeden z szeryfów amerykańskich z Alaski, Bert Hansen. Nome od samego początku zależało od swoich psów. Zaprzęgi służyły jako wozy pocztowe, ambulanse, pociągi towarowe i taksówki dalekobieżne. Zapotrzebowanie na psie zaprzęgi było tak duże, szczególnie podczas gorączki złota na Północy, że zapasy psów niebawem się wyczerpały i w całych Stanach Zjednoczonych rozkwitł czarny rynek tymi zwierzętami. Każdy pies wyglądający na takiego, co uciągnie sanki lub uniesie skórzaną torbę - niezależnie od tego, czy byłby w stanie wytrzymać zimno, czy nie - był porywany i sprzedawany na Północy. „Mówiło się w tym czasie, że w miastach portowych zachodniego wybrzeża żaden pies większy od spaniela nie był bezpieczny na ulicy” - powiedział pewien badacz historii psów zaprzęgowych. Kierujący zaprzęgami lubili pracować z dużymi zwierzętami, gdyż zazwyczaj mogły one ciągnąć ładunek półtora raza cięższy od sań. Do popularnych psów importowanych należały nowofundlandy, bernardyny i ogary, które krzyżowano z lokalną psią społecznością. W Nome psy z importu były mieszane z miejscowymi malamutami, nazwanymi tak od eskimoskiego plemienia Mahlemuit. Przez kilka stuleci Eskimosi krzyżowali swoje psy i używali do przewożenia sporych ładunków na stosunkowo

krótkie

dystanse.

Kiedy

górnicy

zmieszali

psy

krajowców

z

nowofundlandami i bernardynami, wyniki okazywały się czasami zadziwiające:

podmorskim kablem. Amerykański Korpus Łączności podjął kilka prób, aby podmorskim kablem pociągniętym przez Zatokę Nortona połączyć Nome z St. Michael, ale ciągłe przesuwanie się lodu po dnie wielokrotnie wypychało kabel z morza. Ponieważ nie było innej możliwości, korpus zdecydował się na zastosowanie nowej technologii - radiowego telegrafu; zbudował 60-metrowe wieże po każdej ze stron Zatoki Nortona, dzięki czemu Nome weszło w skład systemu. Połączenie radiowe miało jednak także okresowe problemy. Blizzard w 1904 roku zerwał dach ze stacji po stronie Nome, napełniając pomieszczenie śniegiem i gasząc ogień w brzuchatym piecu, który ogrzewał operatorów. W kilka sekund temperatura wewnątrz stacji spadła prawie o 40 stopni, a woda w silniku benzynowym o mocy 6 koni mechanicznych, która biegła przez generator, zamarzła i rozsadziła cylinder.

kundle ważyły po 55 kilogramów. W wyniku takiego rozmnażania malamuty prawie zniknęły Pozostała wszakże ich nazwa, ponieważ w Nome, podobnie jak i w interiorze, górnicy często nazywali swoje krzyżówki malamutami. Najzręczniejsi poganiacze psów i treserzy z Alaski byli dobrze znani na obszarze całego półwyspu. Mieszkaniec Nome o nazwisku Scotty Allan na przykład zyskał szybko rozgłos dzięki temu, że potrafił opanować nawet najbardziej niesforne psiska i przemienić je w ciężko pracujące, posłuszne psy zaprzęgowe. Swoim lekkim szkockim akcentem i cierpliwym usposobieniem mógł, jak mawiano, „od czterech łap uzyskać niemal wszystko”. Skompletowanie psiego zaprzęgu wymaga czasu i umiejętności. Psy nie rodzą się z umiejętnością pracy w grupie, trzeba więc je dobierać ze względu na szybkość, siłę i chód, tak aby mogły dorównać innym psom przywiązanym do wspólnej liny. Zwierzęta uczono komend oznaczających kierunki oraz zgodnego poruszania się i myślenia. Każdy pies ma własną osobowość i zmuszenie go, by dostosował się do szyku, nie zawsze jest łatwe. Zaprzęgi ustawiano na ogół parami, jeden pies po każdej stronie głównej liny ciągowej, przymocowanej z przodu sań. Pies na przedzie, zwany przewodnikiem, był najbardziej inteligentny z drużyny. Za nim biegło kilka par psów napędowych, a najbliżej sań - psy pociągowe, największe i najsilniejsze z zaprzęgu. Sanie miały zazwyczaj od 2,5 do 4,5 metra długości i były wykonane z drewna amerykańskiego orzecha białego lub brzozy. Dla większej elastyczności wiązano je niewyprawioną skórą. Z przodu znajdowała się wygięta rama, zwana łukiem wymiataczem, która pełniła funkcję zderzaka i chroniła sanie przed krzakami lub drzewami. Jeśli powożący, który stał na płozach, wiózł szczególnie ciężki ładunek lub jechał pod górę, to mógł pomóc psom, odpychając się jedną nogą, tak jak na skuterze, albo też biegnąc i pchając sanie przed sobą. Na szlakach Alaski psy zaprzęgowe stawały się partnerami w walce o przeżycie. Poganiacze byli uzależnieni od swoich psów. Dzięki nim mogli pracować jako przewoźnicy ładunków, pocztowcy czy traperzy. Polegali na umiejętnościach oraz inteligencji zwierząt, kiedy te prowadziły ich bezpiecznie przez surowy i niebezpieczny teren. W zamian za swoją pracę psy otrzymywały opiekę i ochronę. Większość mieszkańców Nome miała własne zaprzęgi. Było ich tak dużo, że wydawało się, iż to psy rządzą ulicą. W końcu zwierzęta stały się dość dużym problemem i wówczas wprowadzono obowiązek noszenia przez nie dzwonków. Psów

było w mieście więcej niż ludzi, a nocą zawsze można było usłyszeć ich wycie zwane chórem malamutów. Psy z Nome były prawie tak samo ważne jak tamtejsi obywatele. Kiedy nie pracowały, wiele z nich puszczano luzem. Niektóre towarzyszyły nawet swoim panom w barach. Prawnik o nazwisku Albert Fink, późniejszy obrońca Ala Capone'a, uchylał zawsze kapelusza, ilekroć mijał psa husky, którego szczególnie lubił. Pewnego razu zdołał nawet przekonać sąd przysięgłych, że jego pies zaprzęgowy Peg działał w samoobronie, gdy zagryzł dwadzieścia osiem owiec należących do kompanii Pacific Cold Storage Company. „Czy Alaska jest krajem psów, czy krajem owiec? - Spytał ławę przysięgłych. Spójrzcie na gwiazdę mojego zaprzęgu, spójrzcie na Pega, spójrzcie na to ucho pokaleczone przez mordercze barany, spójrzcie na jego oczy, jego szlachetną głowę. Panowie, wybierajcie”. Ława przysięgłych stwierdziła, że właściciel psa jest niewinny, a jej werdykt oznaczał, że w Nome owce musiały się pilnować. Zanosi się na to, że ten kraj będzie należał do psów - mawiali niektórzy. Właściciele chełpili się własnymi zaprzęgami oraz chwalili odwagę i umiejętności swoich psów przewodników. Gotowi byli walczyć z każdym, kto by śmiał skrytykować ich wiernych towarzyszy, zakładali się też, kto ma najsilniejsze, najszybsze i najsprytniejsze zwierzę. Bójka na pięści, mająca wykazać słuszność takich racji, nie była niczym niezwykłym w barach tego miasta o nowych obyczajach. JESIENIĄ 1907 ROKU wokół opalanego drewnem pieca w barze Izby Handlowej Albert Fink, Scotty Allan oraz paru ich przyjaciół założyli Nome Kennel Club z zamiarem organizowania wyścigów psich zaprzęgów. W ciągu następnych kilku tygodni Fink z kolegami wymyślił długodystansowy bieg, który nie był podobny do żadnego innego. Okrężna trasa długości 650 kilometrów miała prowadzić przez różnorodne tereny, aby móc sprawdzić charakter, inteligencję oraz wytrzymałość psa i poganiacza. Droga biegła więc między lodowymi wzniesieniami nad Morzem Beringa, potem przez góry, tundrę oraz smagane porywami blizzardu zwężenie terenu zwane Doliną Śmierci. Wiodła mniej więcej wzdłuż linii telegrafu łączącego osady górnicze na półwyspie Seward, dzięki czemu gracze i sympatycy mogli śledzić wyścig z bezpiecznej perspektywy miasteczkowych barów. Przez pierwszych 80 kilometrów szlak prowadził na wschód wzdłuż wzburzonego wybrzeża i wyżej, na górę Topkok, stromo wznoszącą się na wysokość blisko 200 metrów ponad poziom morza. Dalej

droga opadała łagodnie wśród gęstwiny wierzb i topoli amerykańskich, skąd dalej jechało się przez strumienie i rzeki do Council, górniczej osady oddalonej od Nome o 130 kilometrów. Droga wiła się przez doliny, przeciskała się górskimi ścieżkami szerokości sań i opadała długimi zjazdami. Wreszcie po około 200 kilometrach wyścigu szlak osiągał Dolinę Śmierci. Jeśli zaprzęg dotarł aż do tego miejsca, to dalej wspinał się na lodowiec, aby przekroczyć kontynentalny dział wodny - linię graniczną oddzielającą zlewiska Pacyfiku i Oceanu Atlantyckiego. W odległości 50 kilometrów znajdowało się miejsce nawrotu, wioska Candle, która leżała w pobliżu cieśniny Kotzebue na północnym wybrzeżu półwyspu. Tutaj wyczerpany i pozbawiony snu poganiacz musiał zakręcić i jeszcze raz pokonać tę samą trasę 325 strasznych kilometrów. Oficjalnie wyścig nazwano All Alaska Sweepstake. Niektórzy mówili, że to szaleństwo. Jednakże mieszkańcy Nome witali tę imprezę z entuzjazmem. Zmęczeni śmiertelną nudą trwającej siedem miesięcy zimy z ochotą poświęcali na przygotowanie wyścigu swój czas i pieniądze. Po raz pierwszy odbył się on w kwietniu 1908 roku i okazał się takim sukcesem, że stał się dorocznym wydarzeniem aż do 1917 roku, kiedy tocząca się pierwsza wojna światowa boleśnie zakłóciła gospodarkę Alaski. Wyścig All Alaska Sweepstake zmienił oblicze leżącego na odludziu miasteczka. Każdego kwietnia, podczas startu, Nome stawało się miejscem oszalałego festynu. Zjeżdżali się tutaj górnicy z całego półwyspu Seward, a każdy właściciel psiego zaprzęgu marzył o wygraniu tysięcy dolarów nagrody (pierwszego roku wyniosła ona 10 tysięcy dolarów). Wieści o imprezie obiegały nie tylko Alaskę, lecz także i całe Stany Zjednoczone. Nome, teraz psia stolica świata, znalazło się znowu na pierwszych stronach gazet. W owym czasie nie było takiego drugiego wyścigu. Jak mówiła oficjalna broszura wyścigów, „z łatwością góruje on nad wszystkimi innymi konkursami fizycznej wytrzymałości zarówno człowieka, jak i zwierzęcia”. Nad ulicą wisiały chorągiewki i proporczyki w jaskrawych kolorach reprezentujące barwy wszystkich zaprzęgów, a na linii startowej przy Barracks Square łopotały w bryzie złote i srebrne flagi Nome Kennel Club. Kupcy wywieszali na drzwiach tabliczki z napisem WYSZEDŁEM NA PSY. Gracze i widzowie tłumnie gromadzili się blisko linii startowej i niezmiennie opóźniali rozpoczęcie wyścigu. Ubrani w białe kamizelki barmani zostawiali swoją pracę, aby złapać najważniejszy moment, natomiast ci, którzy nie mogli przecisnąć się przez tłum, wspinali się dla

lepszego widoku na słupy telefoniczne lub dachy. Po rozpoczęciu wyścigu tłumy gnały do barów. Izba Handlowa stawała się sztabem wyścigu i zwykle była najbardziej zatłoczona. Listy z nazwiskami poganiaczy wypisywano tam kredą na dużej prostokątnej tablicy, znajdującej się na wprost mahoniowego baru, tuż obok obrazów przedstawiających pijackie orgie. Kiedy poganiacze przekraczali na trasie któryś z posterunków telegrafu, aparat nadawczy przekazywał informacje o ich pozycjach i podawał czasy, a stłoczeni blisko aparatu odbiorczego gracze rozszyfrowywali jego bazgraninę na taśmie ze znakami alfabetu Morse'a. Wynik pozostawał niewiadomy prawie do końca czterodniowego wyścigu. Zaprzęgi zmieniały miejsca równie szybko, jak gracze kupowali drinki. Panował chaos. Jeden z naocznych świadków mówił, że to było mniej podobne do hazardu, a bardziej do gry na giełdzie. W pierwszych latach większość wyścigów wygrał Scotty Allan i przez długi czas uważano, że jego zaprzęg ma najlepsze psy na Alasce. Allan posiadał naturalny dar układania zwierząt, a trenowaniem koni i psów zajmował się już od dwudziestego roku życia, gdy mieszkał jeszcze w Szkocji. Przygotowując się do zawodów, eksperymentował z psią dietą i godzinami przebywał z psami, sprawdzając łapy, przycinając pazury, tak aby nie dostawał się między nie śnieg, i smarując skórę między palcami. Z króliczych skórek zrobił dla swojego zaprzęgu nakrycia, gdyż jego pupile miały włosy krótsze niż większość psów miejscowych. Wykonał też dla swoich zwierzaków buty, ponieważ ich łapy były bardziej delikatne i narażone na obrażenia. Ponadto sporządził wyścigowe uprzęże, lżejsze i wygodniejsze od innych, a także zbudował sanie towarowe, które ważyły mniej niż tradycyjne, i wymienił ich kierownicę na poprzeczkę ułatwiającą pchanie. Podstawowe jego pomysły są stosowane do dzisiaj. Pod koniec 1915 roku sława Allana, którą zyskał dzięki kierowaniu psimi zaprzęgami, dotarła do armii francuskiej, a ta zwróciła się do niego o pomoc w wojnie przeciwko Niemcom. Z powodu głębokiego śniegu zostały przerwane linie zaopatrzeniowe dla oddziałów wojskowych we wschodniej Francji, Francuzi zaś słyszeli, że psie zaprzęgi z Nome dają sobie z powodzeniem radę tam, gdzie nie wytrzymują konie i muły. Dla tej tajnej misji Allan potrzebował ponad czterystu psich zaprzęgów. Aby uniknąć wyśrubowanych cen, wędrował sam po okolicach Nome oraz tamtejszych wioskach i, zachowując dużą dyskrecję, zakupił 106 psów, uprzęże, sanie, jak również dwie tony suszonego łososia do jedzenia.

Do przewiezienia zwierząt przygotował stumetrową grubą linę holowniczą i przymocował do niej psy parami. Koniec liny był zaczepiony do ciężkiego wozu zaprzężonego w dwa konie pociągowe, który miał powstrzymywać psy, gdyby były zbyt podekscytowane lub chciały uciec. Tłum obserwował, jak Allan wprowadza zaprzęg po huśtającym się trapie na barkę, a potem na czekający dalej od brzegu statek. Popłynęli do Kanady, gdzie przesiedli się do eskortowanego pociągu i pojechali do Quebecu. Tam szkocki poganiacz zgromadził dodatkowo ponad 300 psów z kanadyjskiej Arktyki, 60 sań i 350 uprzęży. Potem wraz ze swoim Korpusem K9 pożeglował do Francji na statku Pomeranian, starej jednostce handlowej, którą niedawno wycofano ze służby. Po wylądowaniu Allan podzielił psy na sześćdziesiąt zaprzęgów i do kierowania nimi przeszkolił pięćdziesięciu kawalerzystów. Psy przewiozły ogółem 90 ton amunicji do odciętej w Wogezach jednostki i pomogły żołnierzom przeciągnąć do niej nowe kable komunikacyjne, aby wymienić te, które zostały zniszczone przez Niemców. Dodatkowo zwierzęta przetransportowały rannych do szpitali polowych. „Zapominało się o całej tej wojnie, gdy się patrzyło na prawie kilometrową linię psich zaprzęgów, gnających przez góry do bazy, wśród przeraźliwego jazgotu i walki o prześcignięcie tego z przodu” - wspominał Allan. SŁAWA, którą zdobył wyścig All Alaska Sweepstake, sprawiła także, iż Nome zaczęło przyciągać badaczy i poszukiwaczy przygód potrzebujących psów i przewodników do wypraw na Północ. Miasto stało się bazą wypadową dla ekip znajdujących się w drodze do dalszych regionów Arktyki. Stanowiło także ostatnią szansę, aby zaopatrzyć się w solidny ekwipunek, psy i futrzane ubrania. Mieszkańcy Nome i przyjezdni wiele rzeczy kupowali u Eskimosów. Oprócz robót porządkowych, wykonywanych dla miejskich kompanii górniczych i innych przedsiębiorstw, krajowcy trudnili się wyrobem ubiorów, uprzęży i sań. W roku 1905 przy kościele Świętego Józefa misjonarze założyli wspólnotę, w której Eskimosi tradycyjnymi narzędziami wyrabiali futrzane parki - wierzchnie okrycia z kapturem - oraz sprzęt zaprzęgowy. Rzeczy te sprzedawano zarówno miejscowym, jak i przejeżdżającym przez miasto badaczom polarnym, wśród których znaleźli się Vilhjalmur Stefansson i Roald Amundsen 9. Vilhjalmur Stefansson (1879-1962), kanadyjski badacz polarny pochodzenia islandzkiego. W latach 1908-18 odkrył ostatnie nieznane jeszcze wyspy kanadyjskiej Arktyki. Roald Amundsen (18721928), norweski badacz polarny. W latach 1903-06 pierwszy przebył całe Przejście PółnocnoZachodnie, szlak morski z Oceanu Atlantyckiego do Oceanu Spokojnego na północ od lądu amerykańskiego. W roku 1911 zdobył biegun południowy. W roku 1926 na sterowcu „Norge” 9

Zapotrzebowanie na eskimoską odzież było tak duże, że pracę w Nome znaleźli także Eskimosi ze skalistej wyspy King, którzy każdego lata przybywali do wschodniej części miasta, gdzie szyli ubiory i wycinali z kłów morsa rozmaite drobiazgi, jak pudełka na karty do gry czy miniaturowe psie zaprzęgi. Nawet stali mieszkańcy Nome woleli futrzane parki i buty krajowców niż własną wełnianą lub skórzaną odzież. W roku 1908 biała drużyna koszykówki ze szkoły średniej nosiła mundury, które składały się z krótkich tubylczych parek z wyszytymi skomplikowanymi wzorami. Wpływ Eskimosów był rozległy. Podczas świąt, takich jak 4 lipca, zabawy tubylcze konkurowały z orkiestrami dętymi i paradami ludności białej. Miały tam więc miejsce wyścigi kajaków na rzece Snake, a także podrzucanie na kocu w tundrze, konkurencja, podczas której zszyte razem wielkie płachty skóry morsa trzymano napięte, a zawodnik był ciskany w górę. Podrzucanie na kocu tradycyjnie służyło krajowcom do wypatrywania wielorybów. Stopniowo Eskimosi integrowali się ze społecznością Nome, a mieszane małżeństwa nie były w tej okolicy niczym niezwykłym. Zgodnie jednak z prawem federalnym krajowcy chodzili do oddzielnych szkół. Zdarzało się też, że niektórzy mieszkańcy upominali tubylców, aby siedzieli w swojej części jedynego kina w mieście, zwanego Teatrem Marzeń, lub zajmowali swoją stronę w kościele podczas niedzielnej mszy. KIEDY PRZESTANO ORGANIZOWAĆ wyścig All Alaska Sweepstake i wybuchła pierwsza wojna światowa, Nome pogrążyło się w spokojnej codzienności. W roku 1925 mieszkało tutaj znacznie mniej ludzi aniżeli po odejściu pierwszych „zimnych stóp”. Miały tu miejsce sztormy i pożary, a co więcej, wojna doprowadziła do inflacji, która potroiła koszty poszukiwania złota. Wiele przedsiębiorstw, jak Alaska długa i szeroka, upadło, a kiedy życie około sześćdziesięciu procent mieszkańców Alaski zaczęło w ten czy w inny sposób zależeć od przemysłu, z całego jej terytorium wyemigrowały na południe tysiące ludzi. Nome nie było wyjątkiem. Liczba ludności miasta spadła do około półtora tysiąca osób, w tym 455 Eskimosów lub mieszańców. Świetność dni gorączki złota i podniecenie ery wyścigu All Alaska Sweepstake przeminęły, a wiele budynków opustoszało lub popadło w ruinę. Nadal jednak można tu było natrafić na wyblakłe ogłoszenie o poszukiwaniu prawnika lub na bar, nieczynny od czasów złotego szaleństwa. Kiedy wszakże mieszkaniec opowiadał nowo przeleciał jako drugi nad biegunem północnym (przyp. tłum.).

przybyłemu o starych dobrych czasach, wówczas, jak ktoś napisał, „wydawało się, że budynki prostują się na starych fundamentach i powracają do życia”. Jeden z nich faktycznie udało się ożywić Tony'emu Poletowi, właścicielowi sklepu kolonialnego w Nome. Zbudował on sobie bowiem kuchnię i pokój mieszkalny w tym, co kiedyś było barem „Discovery”. Wokół miasta znajdowały się także opuszczone chaty górników, wciąż wyposażone w beczkowate piece, a w niejednej z nich można jeszcze było znaleźć parę spodni i wiszącą na ścianie kurtkę, jakby górnik wyszedł przed chwilą. W tundrze i wzdłuż plaży leżał, rdzewiejąc, sprzęt wydobywczy, niczego bowiem nie wyrzucano. Nigdy nie wiadomo, czy nie przyda się z tego jakiś kawałek drewna lub metalu.

Złoto,

mimo

wszystko,

pozostawało

główną

dziedziną

działalności

gospodarczej w Nome, teraz jednak było kontrolowane przez Hammon Consolidated Gold Fields, wielobranżową spółkę ze Stanów Zjednoczonych. Kompania ta kupiła wszystkie działki i kanały wodne należące do firmy wydobywczej Pioneer Mining Company, którą uruchomili jeszcze „Trzej Szwedzi Szczęściarze”. Przed pojawieniem się Hammona górnicy z Pioneera używali strumieni wody pod ciśnieniem do przerzucania ławicy z piaskiem złotonośnym oraz przepłukiwania materiału przez duże drewniane skrzynie śluzy, które oddzielały złoto od mułu. Hammon wydał sporo pieniędzy, aby ulepszyć sprzęt, toteż górnicy zaczęli używać dużych, zasilanych energią elektryczną czerparek, które przysiadły na polach złotonośnych jak łodzie mieszkalne na morzu. Przenośnik taśmowy z naczyniami wykopywał odmrożoną ziemię, a rynna wypluwała silny strumień kamieni, żwiru i błota. Czerparki były ruchome i poruszały się powoli przez tundrę, niszcząc jej powierzchnię. Wewnątrz urządzenia złoto było oddzielane przez obracające się sita i wychwytywane przez biegnące wzdłuż maszyny śluzy. Dla tych, którzy pierwszy raz przyjechali tu w latach dwudziestych XX wieku, miasto wyglądało jak stare ptasie gniazdo. Z perspektywy wszakże mieszkańców Alaski Nome było elegancką i ruchliwą miejscowością. Wzbudziło również zachwyt Luli Welch, kiedy przybyła tu z mężem, doktorem Welchem w 1919 roku z obozu górniczego Candle po północnej stronie półwyspu Seward. „Miasto było tak duże i jasne, że wydało mi się, iż to musi być Nowy Jork” - powiedziała. Wtedy też po raz pierwszy od dwunastu lat Welchowie ujrzeli światło elektryczne. Wylądowali w północno-zachodniej Alasce w 1907 roku, kiedy to przypłynęli do Nome na statku Victoria. Udali się prosto do prymitywnego obozu górniczego Council w głębi lądu, gdzie Welch odkupił od przyjaciela prywatną

praktykę zaledwie miesiące po tym, gdy klinika, którą prowadził z żoną w Oakland, uległa zniszczeniu podczas trzęsienia ziemi w San Francisco10. Zamierzali zostać tu tylko przez rok, ale zatrzymali się w Council na osiem lat. Welch pracował przy przenośnym stole operacyjnym w trzyłóżkowej salce długości około sześciu metrów, oświetlanej lampą naftową. „Jeśli komuś zdarzyło się być pacjentem, mógł obserwować operację lub odwrócić się i patrzeć w drugą stronę” - napisał w krótkim pamiętniku. W 1915 roku Welchowie przenieśli się do Candle, placówki jeszcze bardziej odległej i prymitywnej, Nome wydało się im więc luksusowym początkiem nowego. Miasto miało własny tygodnik, Nome Nugget, piekarnie, dwie restauracje, klub towarzyski, bibliotekę, biuro szeryfa Stanów Zjednoczonych oraz Teatr Marzeń, którego sala była w równie kiepskim stanie, jak wyświetlane w niej filmy. Na miejscu znajdował się też jubiler i krawiec damski. Poza tym można było przyłączyć się do jakiegoś stowarzyszenia lub grupy literackiej, a także pobierać lekcje śpiewu i tańca. Nome uważało się za ważny regionalny ośrodek handlowy i - jakby dla podkreślenia swego znaczenia - poprowadziło na ulicach linie wysokiego napięcia. W mieście o tak bardzo uprzywilejowanym położeniu należało się spodziewać nader szerokiej oferty usług. Zimową porą Ed, zamiatacz ulic, zabierał śmieci i wywoził je na miejskie śmietnisko, oznaczone linią czerwonych flag wzdłuż zamarzniętego Morza Beringa. Wymieniane też były „miodowe wiadra”, jak nazywano kubły na odchody umieszczane w przybudówkach. Jeśli z kolei mieszkaniec potrzebował wody, to wystawiał we frontowym oknie zielony karton ze znakiem „W”, a wtedy jego 20litrowy baniak był napełniany. Latem wodę doprowadzano rurami z naturalnych źródeł za miastem. Na przekór surowemu otoczeniu mieszkańcom Nome udało się utrzymać swoisty rodzaj kosmopolityzmu. Łatwo aklimatyzowali się tu obcy oraz najrozmaitsze oryginały. Dzieci brały lekcje śpiewu, ich rodzice zaś chodzili na zabawy i tańce do Eagle Hall (Sali Orlej) lub do Arctic Brotherhood Hall (Sali Arktycznego Braterstwa). Żyło się jak na wyspie, której społeczność z konieczności była ze sobą blisko związana. Nawet samą architekturę cechowała pewna odrębność. Domy były mniejsze niż w innych częściach kraju, dzięki czemu łatwiej dało się w nich utrzymać ciepło, a i koszty budowy były niższe. Jeśli czegoś brakowało do postawienia domu, mieszkańcy Oakland, wówczas oddzielne miasto w pobliżu San Francisco, dziś tworzy z nim jeden zespól miejski (przyp. tłum.). 10

sami to wykonywali z drewna. Domy miały więc wejścia z łukami zdobionymi najróżniejszymi detalami, a także kształtne gzymsy oraz ozdobne schody i boazerie. Życie nadal jednak było dosyć ciężkie. Górnictwo pozostawało profesją zimną i mokrą, natomiast prowadzenie psich zaprzęgów było wyczerpujące i niebezpieczne, a do tego wiązało się z przebywaniem tygodniami poza domem. Rodzinne finanse często musiały być zasilane przez żony i dzieci. Niektóre kobiety gotowały w kantynach prowadzonych przez Hammona lub robiły pranie dla restauracji albo jednej z bogatszych rodzin. Także dzieci wykonywały posługi przy domu oraz brały dodatkowe prace. Na przykład Joe Walsh, którego ojciec był górnikiem, sprzedawał świeże mleko z sań ciągniętych przez psa o imieniu Turk. Dwie krowy Walsha były jedynymi krowami w mieście. Utrzymanie ich zimą było jednak bardzo trudne. Każdej nocy chłopak musiał odwiedzać zwierzęta w zamienionej na oborę opuszczonej górniczej chacie, żeby się upewnić, czy mają wystarczającą liczbę koców. Siła

społeczności

Nome

polegała

na

duchu

współpracy

i

poczuciu

obywatelskim, co stanowiło zadziwiającą transformację w stosunku do niedawnej i mało chwalebnej historii. Wydawało się, iż każdy mieszkaniec czyni nieoficjalną powinność i traktuje to bardzo poważnie. I tak na przykład szlaki były wyznaczane w sporej części przez ochotników, którzy sprawdzali, czy solidne drewniane słupy znaczące drogę są na miejscu. Natomiast wdowa Rattenburg, pracująca jako szwaczka i krawcowa, szyła czerwone bawełniane proporczyki, które oznaczały szlak dla górników pracujących dla Hammona. Właściciele sklepów z kolei zawsze mieli dobrze napalone w piecach, na wypadek gdyby podróżny potrzebował się ogrzać, doktor Welch zaś przyjmował pacjentów zarówno kiedy mogli zapłacić, jak i kiedy nie mieli pieniędzy. Kiedyś zdarzyło się, że kilku ludzi zabłądziło w tundrze i zamarzło na śmierć, toteż zbudowano na wieży kościoła Świętego Józefa dwuipółmetrowy krzyż elektryczny, aby służył jako latarnia dla zagubionych wędrowców. Nadal jednak okolica ta niezbyt sprzyjała rozwojowi miasta. Trzeba było być osobą wyjątkowo zdeterminowaną, by znaleźć metr ziemi ornej lub drzewo dla osłony przed wiatrem i słońcem. Nader ciężką pracę stanowiło chowanie zmarłych, gdyż ziemię skuwała wieczna zmarzlina, która nigdy nie rozmarzała. Wykopanie wąskiego grobu trwało wiele godzin. Zdarzało się też, że do miasta przypłynęły martwe ciała, unoszone sezonowymi powodziami. A jednak, mimo trudności wynikających z położenia, Nome funkcjonowało jak większość innych amerykańskich społeczności lat

dwudziestych XX wieku. Odbywały się tam zarówno swarliwe spotkania ciała pedagogicznego, jak i najrozmaitsze kłótnie obywateli na śmierć i życie. Mieszkańcy Nome wiedzieli dokładnie, ile zamówić węgla na zimę oraz jak dużo będzie potrzeba indyków, puszek skondensowanego mleka, jajek i lekarstw. Wiedzieli też, jak skutecznie zabezpieczyć dziurki od klucza przed śnieżnymi podmuchami blizzardu i jak znaleźć lekarza lub szpital, kiedy zachorowały ich dzieci. Cieszyli się wszakże złudnym poczuciem bezpieczeństwa, gdyż izolacja miasta mogła szybko obrócić nawet niewielki kryzys w prawdziwą katastrofę. Jeśli gwałtownie zmieniła się pogoda lub gdy wybuchł pożar albo też zatonął statek z ładunkiem, to wówczas mieszkańcy równie dobrze mogliby się znaleźć na ciemnej stronie Księżyca.

2 Wybuch epidemii „Jesteśmy zdani wyłącznie na siebie. Ostatni statek odpłynął i musimy radzić sobie sami...”. TYGODNIK Nome Nugget

Na wiadomość o wybuchu epidemii Front Street prawie się wyludniła (ze zbiorów autorek)

UPŁYWAJĄCE LATA zapisywały się w pamięci doktora Welcha w zależności od tego, kogo leczył i jakie były wyniki kuracji. Niektóre wspomnienia się zacierały, inne były zupełnie żywe. Bardzo dobrze pamiętał Bobby'ego Browna. Był rok 1917 i Welch mieszkał wtedy w Candle. Podczas pracy w fabryce Brown doznał poważnych obrażeń. Z wewnętrznym krwotokiem i jedną nogą trzymającą się na strzępach mięśni został przywieziony psim zaprzęgiem. Doktorowi udało się utrzymać nieszczęśnika przy życiu na tyle długo, by mógł pożegnać się z rodziną. Nikt z lekarzy nie zapomniał światowej epidemii grypy w latach 1918-19, chociaż Welch właściwie powinien być wdzięczny, że w Nome był świadkiem jej wygasania. Nic jednak nie mógł wtedy zrobić, by zapobiec śmierci wielu mieszkańców. Tymczasem tego roku, gdy już odpłynęła Alameda, zaczęło się szerzyć zapalenie migdałków. Do dziwnych należał przypadek eskimoskiego dziecka z Holy Cross. Rankiem, 24 grudnia, Welch trzymał już inne chore dziecko na rękach. Ów szczególny przypadek stanowiła siedmioletnia Margaret Solvey Eide, córka Eskimoski i Norwega. Bardzo bolało ją gardło i miała lekką gorączkę. Doktor przypuszczał, że może to być zapalenie migdałków, ale matka prawdopodobnie kierując się zabobonem - nie pozwoliła zbadać dziecka. Jej męża nie było, gdyż wyjechał w interesach. Welch nakazał dziewczynce leżeć przez święta w łóżku i wypoczywać. Już od wielu tygodni na wystawach sklepów wzdłuż Front Street królowały łyżwy, sanki, lalki oraz zestawy zabawek na Boże Narodzenie. Świąteczny nastrój nie udzielał się jednak doktorowi. Chorych było tyle dzieci i tak często wzywano go na wizyty domowe, że każdy na jego miejscu czułby się przygnębiony. Większość mieszkańców miała jednak lepszy humor. Był to przecież świąteczny czas, którego kulminację wtedy, w połowie lat dwudziestych XX wieku, stanowiła w Nome wigilia w Eagle Hall. Każdego roku większość z dwustu miejscowych dzieci

wypełniała przestronną drewnianą budowlę, w której w dniach świetności miasteczka odbywały się występy śpiewaków i mecze bokserskie. Mieszkańcy robili wszystko, by tradycji świątecznej stało się zadość. Nie zabrakło choinki i innych rzeczy - nie byle jaki wyczyn, zważywszy, że najbliższy las iglasty znajdował się w odległości 145 kilometrów, czyli dwóch dni drogi na południowy wschód, niedaleko miejscowości White Mountain. Przybyszowi świąteczne drzewka mogłyby wydawać się niezbyt okazałe, lecz dla dzieci z Nome i ich rodziców, przywykłych do widoku karłowatej tundry, były niezwykłe. Grupa ochotników z miasta, zaopatrzonych w siekiery i piły, pospieszyła psimi zaprzęgami po drzewka, które miały stanąć w szpitalu, szkole i na Barracks Square. Najładniejsze przeznaczono na uroczystość wigilijną w Eagle Hall. Świąteczna choinka, ustawiona na głównej scenie, iskrzyła się błyskotkami, płonęła światełkami, a wstęgi czerwonej i zielonej karbowanej bibuły falowały z balkonu. Okna zdobił szron, ale wesoło trzaskał ogień na kominku, a z jego obramowania zwieszały się skarpety pękate od różnych wspaniałości, cukierkowych laseczek, ołówków, świeżych pomarańczy i jabłek oraz przysmaków, które jesienią przybyły na ostatnim statku i które zatrzymano specjalnie na święta. Dzieci należące do chóru kościoła eskimoskiego zeszły przejściem między rzędami krzeseł, trzymając w rękach świece i odśpiewały kolędy w rodzimym języku. Reszta odgrywała na scenie jasełka. Na koniec dał się słyszeć słaby dźwięk dzwonków sań i wkrótce olbrzymie podwójne drzwi Eagle Hall rozwarły się na oścież. Oczom zebranych ukazał się dowódca straży pożarnej Conrad Yenney w kostiumie Świętego Mikołaja. Kierował czarnymi rzeźbionymi saniami, ciągniętymi przez dwa narowiste renifery, przystrojone czerwonymi i zielonymi pomponami oraz srebrnymi dzwoneczkami. Zwierzęta wierzgały, napinały ze wszystkich sił uprząż, tak że trzeba je było przytrzymać, gdy Yenney wysiadał z sań. Natychmiast wskoczył na scenę i zaczął wręczać dzieciom skarpety z prezentami. Następnie wsiadł do sań i odjechał w czarną noc. Podano kawę i ciastka - wszyscy byli w znakomitych humorach i prowadzili ożywione rozmowy. Dźwięk dzwonów kościoła Świętego Józefa oznajmił północ i zebrani udali się na nabożeństwo, idąc po świeżo spadłym śniegu, a później - po jego zakończeniu wrócili do domów. Ulice pokryte były zaspami śniegu, który stwardniał od wiatru oraz nieprzerwanego ruchu psich zaprzęgów i ludzi. Zaspy były tak wysokie, że czasami osiągały wysokość mieszkań znajdujących się na pierwszym piętrze, nad sklepami. Po powrocie do domów z apetytem jedzono pieczone indyki, które wcześniej rozmrożono

i moczono godzinami w zalewie z wody sodowej i soli, by skruszały. Od jutra Nome stanie się olbrzymim placem zabawy. Najbliższe dni, między Bożym Narodzeniem i Nowym Rokiem, miały upłynąć w Nome pod znakiem tradycyjnych zabaw zimowych, jak ślizganie się na łyżwach po rzece Snake czy Morzu Beringa lub zjeżdżanie na sankach czy na muklukach po spadzistych poboczach Front Street. Jean Summers-Wolf, córka dyrektora spółki Hammon Consolidated Gold Fields, na zawsze zapamięta zabawę, zwaną trzaskaniem bata, która skończyła się ślizganiem po bezkresnym lodzie i wylądowaniem, o dziwo, bez szwanku, w niewielkiej eskimoskiej przerębli do połowu ryb. Niestety, w zabawach nie brała udziału jedna z dziewczynek, Margaret Eide, której stan coraz bardziej się pogarszał. Dnia 28 grudnia Welch został powiadomiony o jej śmierci. Chciał dokonać oględzin ciała, na co jednak matka dziecka się nie zgodziła. Lekarza zaniepokoił ten przypadek. „Śmierć z powodu zapalenia migdałków ma miejsce rzadko, lecz czasem się zdarza” - zanotował w swoim dzienniku. Trwały ferie zimowe. Członkinie

Kobiecego Koła

Rebeki

tradycyjnie

zorganizowały zabawę sylwestrową dla wszystkich dzieci z Nome, natomiast rodzina małej Hazel Monini zamknęła rok przyjęciem wydanym z okazji jej piątych urodzin. Oba te wydarzenia zostały dokładnie opisane w tygodniku Nome Nugget. W styczniu 1925 roku, gdy nadeszły dalsze niepokojące wieści, że zmarła dwójka eskimoskich dzieci w Sandspit, Welch zaczął podejrzewać najgorsze. Pewnego popołudnia, w czwartek 20 stycznia, był już pewien. Podczas obchodu w Maynard Columbus zbadał trzyletniego chłopca, Billy'ego Barnetta, którego przyjął prawie dwa tygodnie wcześniej z objawami bólu gardła, powiększeniem migdałków, gorączką i osłabieniem. Kiedy zabrano chłopca do szpitala, pojawiły się bardziej niepokojące symptomy: zbite szarawe zmiany chorobowe w obrębie gardła i nosa. Szare, krwawiące wrzody na migdałkach i w jamie ustnej Billy'ego były charakterystyczne dla znanej od dawna, przerażającej choroby, która przez stulecia zabijała małe dzieci i którą, zupełnie słusznie, nazywa się często dławcem. Jej naukowa nazwa brzmi błonica. Jest to choroba zakaźna, którą wywołuje mauczugowiec błonicy. Bakterie te namnażają się na wilgotnych śluzówkach gardła i nosa. Wytwarzane wówczas silne toksyny powodują u chorego uczucie osłabienia i apatii. W ciągu dwóch do pięciu dni pojawiają się inne śmiertelne symptomy: lekka gorączka oraz charakterystyczne naloty na migdałkach i w jamie ustnej. Namnażaniu się bakterii towarzyszy

zwiększenie ilości wytwarzanych toksyn. Zmiany chorobowe się rozszerzają i tworzy się zbita, martwicza, niemal łykowata błona, która składa się z martwych komórek i zakrzepłej krwi. Po zajęciu jamy ustnej i gardła zatyka ona krtań, utrudniając oddychanie, a nawet grożąc uduszeniem się chorego. Był to powolny, powodujący straszliwe cierpienia, przerażający rodzaj śmierci, zwłaszcza że większość ofiar błonicy stanowiły małe dzieci w wieku od jednego do dziesięciu lat. Jak opisał to jeden z lekarzy, głęboko poruszał „niespokojny, wyrażający beznadziejne zmaganie się z chorobą grożącą uduszeniem, żałosny wyraz twarzy chorego”. „To najbardziej przygnębiające obrazy, jakie pozostały w mojej pamięci” - wspominał dziewiętnastowieczny lekarz epidemię błonicy w miejscowości Michigan, chorobę, która powodowała „wszelkie możliwe powikłania”. Zanim odkryto antytoksyny i zaczęto je aplikować pacjentom, lekarze mogli, poza swoją obecnością i modlitwami, niewiele im pomóc. Przeciwciała, którymi dysponował Welch, uzyskane z surowicy zarażonych błonicą koni, mogły wyleczyć Billy'ego. Problem polegał na tym, że miał leku niewiele i był on przeterminowany. Doktor obawiał się niepożądanych skutków, a ponieważ naczelną zasadą lekarską jest nie szkodzić pacjentowi, zdecydował się nie robić chłopcu zastrzyków11. Żywił jeszcze niewielką nadzieję, że może nie ma do czynienia z błonicą. „Nie byłem przekonany co do podania antytoksyn - napisał w swoim raporcie. - Nie wiedziałem, jaki mogłoby to wywrzeć skutek”. W uzgodnieniu z pielęgniarką zdecydował się zachować wstępną diagnozę w tajemnicy, by nie spowodować wybuchu paniki wśród mieszkańców. Przejrzał

apteczkę

i

wybrał

staroświeckie

środki

przeciwko

błonicy,

powszechnie stosowane do czasu wynalezienia w 1891 roku antytoksyn. Zrobił Billy'emu serię zastrzyków stymulujących pracę serca, by ochronić je przed toksynami, które krążyły we krwi i atakowały główne organy. Pędzlował gardło dziecka chlorkiem żelaza - środkiem ściągającym, skutecznie niszczącym zmienioną chorobowo tkankę. Nie były to sposoby o stuprocentowej skuteczności, ale wspierane przez system immunologiczny dawały pewną nadzieję na pokonanie choroby. Takie leczenie przez pewien czas było skuteczne: już w kilka godzin po pędzlowaniu gardła zmiany chorobowe śluzówki ustąpiły, a policzki dziecka się zaróżowiły. Billy lepiej spał, z godziny na godzinę wydawał się silniejszy i Welch W środowisku medycznym dyskutowano, czy ten pogląd Welcha na temat skuteczności i stabilności antytoksyn był słuszny. Prawdopodobnie obawy, że podając lek zaszkodzi chłopcu, były bezpodstawne. 11

zapamiętał, że jego stan był prawie normalny. Niespodziewanie,

we

wtorek

około

szesnastej,

nastąpiło

pogorszenie.

Wpatrując się w twarz małego pacjenta, doktor zrozumiał, ze skrywane obawy były uzasadnione. Billy bez wątpienia chorował na błonicę. Wszystko na to wskazywało wyraz rozpaczy na twarzy, zapadnięte oczy, pociemniałe usta w kolorze dzikich jagód przynoszonych przez dzieci z tundry. Gdy chłopiec próbował wciągnąć powietrze, pluł krwią. O osiemnastej pielęgniarka znów wezwała Welcha do dziecka, które siniało z braku tlenu i z powodu coraz większych trudności z oddychaniem. Było w stanie zapaści i bez wstrzyknięcia antytoksyn nic nie można było zrobić. Nie było jednak pewne, czy nawet zastrzyk świeżej surowicy przeciwbłoniczej uratowałby je w tym stadium choroby. Doktor mógł jedynie obserwować, jak chłopiec, który przerażony patrzył na niego, umiera. W końcu tchawica dziecka się zatkała i dało się słyszeć słaby, świszczący dźwięk, jak gdyby ktoś powoli wypuścił z balonu powietrze. Było po wszystkim. Welch poczynił kroki niezbędne do pogrzebu. Tej nocy nie mógł już nic zrobić, ale następnego dnia zamierzał sporządzić dokładny raport dla władz miasta. Wracając z leżącego przy ulicach C Street i Second Avenue szpitala, czuł się zmęczony i zziębnięty. Było późno, temperatura spadła do 25 stopni poniżej zera. Mieszkańcy Nome na ogół wrócili już do domów i sadowili się blisko pieców z przygotowanymi na zimowe wieczory książkami i starymi gazetami lub taliami kart. Poszycia domów trzeszczały od mrozu, słyszało się trzask lodu na morzu i parskanie konia Eliego Nicholiego, który podczas nocnego objazdu opróżniał przydomowe „miodowe wiadra”. Welch nie był pierwszym lekarzem, który miał kłopoty z rozpoznaniem błonicy. Jej początek przypominał inne choroby gardła, zwłaszcza zapalenie migdałków, dalsze jednak objawy były zróżnicowane, uzależnione od siły, z jaką błonica atakowała, a także stanu zdrowia dziecka. Stwierdzenie wybuchu tej choroby było dla każdego lekarza

z

małej

wystarczającym

miejscowości

zapasem

poważną

antytoksyn.

sprawą,

Dlatego

też

nawet

jeśli

nierzadką

dysponował reakcją

było

zaprzeczanie, że się pojawiła. „Często musiałem zmienić diagnozę i wstrzyknąć antytoksyny, mimo iż wcześniej próbowałem uwierzyć, że to było zapalenie migdałów” - zanotował pewien lekarz ze stanu Iowa w 1896 roku. Dla wielu rozpoznanie błonicy było zbyt przerażające.

W 1925 roku większość lekarzy stwierdzała objawy błonicy za pomocą badania bezpośredniego. W razie wątpliwości brano wymaz z gardła, by stwierdzić istnienie pałeczkowatych bakterii tej choroby i obecność toksyn. Welch miał niewielkie doświadczenie w zakresie pierwszej, a jeszcze mniejsze - drugiej metody. Mimo iż Maynard Columbus mógł uchodzić za najlepiej wyposażony szpital regionu, dysponował jedynie podstawowymi urządzeniami i ograniczonymi środkami. Brakowało elektryczności, laboratorium i inkubatora do hodowli bakterii, czym zresztą Welch nie zajmował się już od wielu lat. STUDIUJĄC medyczne periodyki, Welch zyskiwał informacje o objawach błonicy oraz różnym przebiegu epidemii tej choroby w całych Stanach Zjednoczonych. Mimo powszechnego stosowania przeciwciał zdarzały się jeszcze takie jej nasilenia w latach dwudziestych XX wieku, choć znacznie rzadziej. Roczna liczba zachorowań wynosiła około 150 tysięcy przypadków, z czego 15 tysięcy kończyło się zgonem pacjenta. Przed wynalezieniem przeciwciał śmiertelne żniwo błonicy było znacznie większe. Choroba ta była jedną z głównych przyczyn śmierci w Stanach Zjednoczonych i głównym sprawcą zgonów małych dzieci. Niszczyła całe społeczności w Europie i na Bliskim Wschodzie, a w amerykańskich koloniach pojawiła się w 1735 roku i trwała pięć długich lat. Jeden z historyków szacował, że na każde 100 tysięcy osób umierało 2500. Budziło to obawy o przetrwanie kolonii. Niektóre miasta traciły niemal połowę dzieci. Pobożni koloniści nie rozumieli, dlaczego nawiedzała ich choroba, która zdawała się uderzać zupełnie przypadkowo. Nikt nie wiedział, że zaraza może być przenoszona przez zdrowe osoby. A gdy żadne dostępne środki zaradcze nie skutkowały, gdy nie pomagały też modlitwy, często ludzie stwierdzali, że tajemnicza plaga była jednym z „katastrofalnych następstw grzechu pierworodnego. Jonathan

Dickinson

ze

stanu

Massachusetts,

wpływowy

pastor

w

amerykańskich koloniach, tak opisywał cierpienia, jakie przechodzili wówczas jego pacjenci: Zaczyna się to niewielką niedyspozycyją, bardzo przypominającą zwyczajne przeziębienie, i apatyą, powolnym narastaniem ledwo dającej się dostrzec gorączki,

czemu

towarzyszą

bóle

gardła

i

obrzmienie

migdałków.

Prawdopodobnie pojawią się katar z nosa, bladość twarzy, jak i wzrok tępy a ciężki. Pacyent nie jest złożon obłożną chorobą, żadnego nie dostrzeżesz

zagrożenia, dopóki gorączka stopniowo nie narośnie, całe gardło, a może być że i podniebienie też i nozdrza, nie pokryje rakowaty strup (...). Gdy tym sposobem choroba wejdzie w płuca, pacyenta najdzie najpierw suchy kaszel, za czym postąpią niezwyczajnie przykre apatyczne symptoma i trudności z oddychaniem. Utrapione tymi brzemionami biedne nieszczęsne stworzenie męczy się, uwolnione od nich prawdziwym zadławieniem lub rzec inaczey zatrzymaniem się oddechu.

Ci, którym udało się przeżyć pod opieką Dickinsona, przeszli straszliwą drogę do wyzdrowienia, często najeżoną wtórnymi infekcjami i komplikacjami. „Wszyscy pacyjenci, jakich widziały moje oczy, męczył ów straszny symptom (...) - pisał pastor ciągły ich kaszel wykrztuszał niewiarygodnie wielkie ilości gęstey białawey materyi martwiczey z ich płuc przez czas wielki. A inaczej gwałtowność kaszlu wyciągała z ich płuc wielkie kawały strupa, długie na cale, na cal szerokie...”. Błonica siała paniczny strach wśród rodziców i lekarzy przez całe następne dwie dekady. W wielu miastach stała się dominującą chorobą, a jej wybuchy zdarzały się często. Lekarze i naukowcy nie ustawali w wysiłkach, by poznać wszystkie objawy błonicy, lecz nie znajdywano na nią lekarstwa. Każde dziecko cierpiące na zwykłe zapalenie gardła, które badał lekarz, czy to w domu, czy w gabinecie lekarskim, mogło stać się przyczyną wybuchu paniki. Lekarze imali się wszelkich możliwych sposobów zwalczenia choroby, ale większość z nich jedynie przedłużała cierpienia pacjenta bądź przyspieszała jego śmierć. Niektórzy medycy robili zastrzyki z rtęci, inni pędzlowali zmienioną tkankę bądź wstrzykiwali w nią kwas karbolowy. Próbowano też usuwać ją za pomocą kleszczy, lecz wówczas pozostawała w gardle pacjenta krwawiąca rana, która stanowiła znakomitą pożywkę dla bakterii. Najbardziej zdesperowani uciekali się do wysysania błony, by umożliwić oddychanie cierpiącemu dziecku. Od początku lat dwudziestych XIX wieku lekarze zaczęli stosować nową technikę, zwaną tracheotomią, polegającą na nacięciu mięśni szyi i tchawicy pacjenta. Taki zabieg przynosił równie opłakane skutki, jak sama choroba, i zarzucono go, gdy w 1880 roku nowojorski lekarz Joseph O'Dwyer wynalazł małe wklęsłe rurki, które można było wprowadzać przez usta pacjenta do tchawicy. Zmniejszyło to śmiertelność wśród chorych na dławca, czyli błonicę krtani, ostrą formę błonicy, ze 100 do 75 procent. Jednak taki wskaźnik był nadal niezadowalający. Ponadto rurki O'Dwyera

sprawiały kłopot w użyciu. Rozwiązywały problem oddychania, ale nie eliminowały możliwości ciężkiego uszkodzenia nerek, płuc czy innych narządów przez toksyny. Gdy lekarze bezskutecznie próbowali leczyć błonicę, matki, obserwujące cierpienia swoich dzieci, słały listy do Louisa Pasteura i jego instytutu w Paryżu z prośbami o szybkie znalezienie remedium na tę straszną chorobę. „Zrobił Pan już tak wiele dobrego - napisała jedna z matek. - Gdyby Pan tylko zechciał, na pewno znalazłby lekarstwo na tę straszną błonicę. Nasze dzieci, którym mówimy, że jest Pan naszym wielkim dobroczyńcą, będą zawdzięczać Panu życie”. W końcu udało się! Chirurg armii pruskiej, Emil Behring, bazując na odkryciach Instytutu Pasteura, wynalazł anty toksyny, czyli przeciwciała, które neutralizowały toksyczne działanie bakterii wywołującej błonicę. Po raz pierwszy użyto je w 1891 roku i wówczas uratowały życie chorego dziecka. WELCH WIEDZIAŁ, że ma małe szanse w walce z epidemią, jeśli nie zdobędzie dużych ilości świeżej surowicy przeciwbłoniczej. Choroba była bardzo zaraźliwa. Bakterie wykazywały dużą odp*rność i mogły przetrwać wiele tygodni byle gdzie, np. na cukierku, rękawiczce czy ladzie sklepowej. Przenosiły się przez dotyk, kichnięcie, tak więc samo oddychanie mogło sprowadzić tę śmiertelną chorobę. Zagrożenie czaiło się wszędzie, a jego źródłem mógł stać się każdy parapet czy podręcznik. Wiedział też, że epidemia szybko rozszerzy się na pozostałe nadmorskie miejscowości. Jako pełniący obowiązki zastępcy lekarza Służby Zdrowia Publicznego Stanów Zjednoczonych i zastępca lokalnego komisarza do spraw zdrowia odpowiadał za zdrowie około dziesięciu tysięcy ludzi w północno-zachodniej części Alaski, na obszarze rozciągającym się od wybrzeży Oceanu Arktycznego na północy po deltę Jukonu na południu. Większość mieszkańców północno-zachodniej Alaski stanowili Eskimosi, którzy byli najbardziej zagrożeni. Ich odp*rność na choroby bakteryjne lub wirusowe, przywlekane przez marynarzy bądź górników, była niewielka. W ciągu stu pięćdziesięciu lat, od czasu pierwszych kontaktów z Europejczykami, olbrzymia część populacji eskimoskiej zmarła na odrę, gruźlicę i grypę. Welch widział, jak światowa epidemia gruźlicy z lat 1918-19 wyludniała całe miejscowości i osady na półwyspie Seward. „Miejscowi nie mają żadnej odp*rności” stwierdził ówczesny gubernator Alaski, Thomas Riggs. Plaga zabrała osiem procent rdzennych mieszkańców całej Alaski i pięćdziesiąt procent tubylczych dzieci w Nome.

Ci, którzy przeżyli, cierpieli z powodu chorób związanych z osłabieniem układu immunologicznego. Podczas epidemii ospy, odry i tyfusu poprzednicy Welcha musieli poddać krajowców kwarantannie i organizować szpitale dla zarażonych. Rdzenni mieszkańcy Alaski odczuwali paraliżujący strach przed chorobą. Wierzyli w duchy śmierci i bali się, że gdy umrze członek rodziny, duch sięgnie po następną ofiarę. Dlatego rodzina zmarłego wpadała w panikę i uciekała z domu, co sprzyjało rozszerzaniu się zarazy. Doktor obawiał się, że tubylcza ludność Nome zachowa się podobnie i próbując uciekać, rozniesie zarazki po mieście, a następnie wzdłuż całego wybrzeża. NASTĘPNEGO RANKA, w środę 21 stycznia, dobrze przed świtem, Welch został nagle wyrwany z niespokojnego snu. Córeczka Henry'ego Stanleya, Eskimoska z Sandspit, była bardzo chora i trzeba było natychmiast się nią zająć. Mieszkała w odległości dwóch i pół kilometra. Doktor zdecydował, że pójdzie na piechotę - nie opłacało się tracić czasu na zaprzęganie psów. Spakował torbę lekarską, włożył biały bawełniany anorak, rodzaj kaftana z czerwonym wykończeniem, narzucił parkę z wiewiórczego futra i pośpiesznie opuścił dom. Sandspit było długim wąskim paskiem plaży, kończącym się u ujścia rzeki Snake

po

zachodniej

stronie

miasta.

Większość

krajowców

mieszkała

w

jednoizbowych domach, zbudowanych z darni, pni wyrzuconych przez morze, kości wielorybów, kawałków blachy i z tego, co tylko dało się znaleźć na plaży. Niektóre domy wciąż oświetlano lampami na olej foczy. Powietrze było wewnątrz gęste od jego zapachu, pomieszanego z wonią suszonego łososia, potu i wilgotnego futra. Jednak Welch przyzwyczaił się do tego i podczas wielu lat, które spędził wśród tubylców, zaakceptował, a nawet polubił, „silny, pierwotny charakter” tych ludzi. Siedmioletnia Bessie Stanley leżała w głębi iglu. Badawczo spoglądające oczy wyzierały z zapadniętej twarzyczki, a klatka piersiowa unosiła się z trudem, jakby przytłoczona

niewidzialnym

ciężarem.

Krople

potu

spływały

strużkami

po

oliwkowożółtej, brudnej skórze, żłobiąc wąskie strumyczki. Welch zmierzył temperaturę i okazało się, że dziewczynka ma gorączkę. Kiedy zaś rozwarł jej szczęki, poczuł silny fetor. Cała jama ustna Bessie była pokryta „jedną wielką, cuchnącą błoną”, która przy dotknięciu silnie krwawiła. Doktor podejrzewał, że późnym wieczorem dziewczynka umrze. Stało się dla niego jasne, że trzeba będzie zmierzyć się z epidemią straszliwej choroby. Miasto

znajdowało się na krawędzi przepaści12. Gdy dotarł do domu, Lula przygotowywała posiłek. Usiadł i objął twarz rękoma. Potrzebował niewiele czasu, by zebrać myśli i odzyskać zawodowe opanowanie. Powiedział żonie, co się stało, następnie sięgnął po słuchawkę i poprosił telefonistkę o jak najszybsze połączenie z burmistrzem George'em Maynardem. Kazał mu zebrać wszystkich członków rady miejskiej i natychmiast przybyć do szpitala. Nie było czasu do stracenia.

W tygodniku Nome Nugget błędnie podano, że dziecko miało na imię Richard. Orzeczenie lekarskie stwierdza, że zmarłą była Bessie. 12

3 Kwarantanna „Ich [rdzennych mieszkańców Alaski] kraj najechali obcy, którzy wybili bądź przegnali zwierzynę, pozbawili strumienie ryb, przywlekli nieznane dotąd, śmiertelne choroby. To wszystko grozi im nieuniknioną zagładą. Za podjęciem działań w ich obronie przemawiają wszelkie względy sprawiedliwości i humanitaryzmu”. PREZYDENT THEODORE ROOSEVELT przesłanie do Kongresu, 7 grudnia 1904 roku

Telegram informujący świat, że skute lodem Nome zostało zaatakowane przez błonicę (Archiwa Ministerstwa Zdrowia Stanów Zjednoczonych, Archiwa Narodowe)

JAK NA standardy Nome, było to komfortowe biuro. Na parapecie dużego okna stały rośliny doniczkowe, które pielęgnowała przełożona pielęgniarek, Emily Morgan, a regały były pełne często przeglądanych książek medycznych. Z okna wychodzącego na południe dobrze było widać ruch uliczny. Doktor często siadywał tam i obserwował, co się dzieje w Nome. Znał wszystkich członków rady miejskiej. Leczył każdego z nich, jak również ich rodziny, czasem był z żoną zapraszany na obiad. Większość miała dzieci i nikt nie zdawał sobie sprawy ze zbliżającego się zagrożenia. W biurze zebrali się: krzepki George Maynard - burmistrz miasta i wydawca tygodnika Nome Nugget, Mark Summers - dyrektor spółki Hammon Consolidated Gold Fields, Hugh O'Neil - prawnik, G.J. Lomen - poprzedni burmistrz Nome, a obecnie sędzia, którego rodzina należała do najbardziej liczących się w mieście. Summers zarządził przerwę w pracach wydobywczych, dzięki czemu jego pracownicy mogli wziąć wolny dzień, by pożegnać małego Billy'ego i złożyć wyrazy współczucia jego ojcu, który również był pracownikiem kopalni. Welch wziął głęboki oddech i zaczął opisywać niepokojące sygnały z ostatnich miesięcy: liczne przykłady zapalenia gardła, jakie miały miejsce po odpłynięciu Alamedy i zakończeniu sezonu żeglugowego, przypadek eskimoskiego dziecka z Holy Cross oraz śmierć Margaret Eide. Billy Barnett zmarł na błonicę i wszystko wskazywało na to, że wkrótce taki sam los czeka chorą eskimoską dziewczynkę z Sandspit, Bessie Stanley. Welch nie wiedział, w jaki sposób doszło do zarażenia, był jednak przekonany, że epidemia w Nome jest nieunikniona. Co więcej, był pewien, biorąc pod uwagę wysoką zaraźliwość błonicy, że nowe zachorowania pojawią się w ciągu doby. Powiedział, że jedynym antidotum na tę chorobę jest surowica, a zapasy, którymi dysponuje, około 80 000 jednostek, wystarczą w najlepszym razie dla sześciu pacjentów. Sprawę pogarszało to, że lek miał już sześć lat. Tego ranka, mimo obaw co do podania starej surowicy, wstrzyknął Bessie 6000 jednostek. Wątpił, czy da to jakiś

efekt, gdyż upłynął już zbyt długi czas od pojawienia się pierwszych objawów choroby. Niestety, później okazało się, że miał rację. Bessie zmarła po kilku godzinach. Doktor zapewnił, że w lecie zamówił świeżą dostawę szczepionki, która jednak nie przybyła na pokładzie Alamedy i najwcześniej można jej było oczekiwać dopiero na wiosnę. Stwierdził na koniec, że do walki z epidemią potrzeba mu, co najmniej miliona jednostek surowicy. Doktor nie potrzebował wiele tłumaczyć zebranym. Wszyscy pamiętali, jak siedem lat wcześniej, jesienią 1918 roku, wirus grypy wraz z ładunkiem przedostał się z pokładu Victorii na wybrzeże i spowodował straszliwą epidemię. Wtedy dosłownie czas stanął w miejscu: pracownik odpowiedzialny za nakręcanie zegara firmy Segerstrom & Heger przy sklepie jubilerskim albo zmarł, albo odpłynął ostatnim statkiem i nikt nie zawracał sobie głowy, by ponownie nastawić czasomierz. Sędzia, dowódca straży pożarnej, szeryf, a nawet lekarz miejski poprzednik Welcha, wszyscy się zarazili i wkrótce byli zbyt chorzy, by pełnić swoje obowiązki. Drugi lekarz uciekł z Nome na pokładzie Victorii. Tych, którzy byli zdrowi, paraliżował lęk przed zarażeniem. „Niemożliwością było pozyskać kogoś z chorych do pomocy - napisał jeden z tych, którzy przeżyli. - Zdrowi natomiast byli ogarnięci śmiertelnym lękiem i nie podejmowali żadnych działań”. Akcją ratunkową kierował zastępca szeryfa Nome. Zebrał ochotników i wysłał ich na poszukiwanie tych, którzy przeżyli. Ratownicy wyłamywali drzwi i zabierali najciężej chorych, zawieźli beczki z gulaszem do Sandspit, by nakarmić Eskimosów. Przebijali się przez wąskie otwory wejściowe iglu, by stwierdzić, że martwe są całe rodziny. Gdy ogień w pomieszczeniu wygasł, niektórzy z biedaków zamarzli, siedząc na krzesłach, inni leżeli nadzy na podłodze. Być może, trawieni gorączką, ściągali ubrania dla ochłody. Dzieci, z których oznaki życia dawało zaledwie kilkoro, wpełzły między martwych rodziców, by się ogrzać. W przeciągu ośmiu dni zmarło w Sandspit 162 małych tubylców, a ta wcześniej tak pełna życia osada stała się milcząca i cicha. Dym nie wylatywał rurami piecyków, bo nie było nikogo, kto mógłby rozpalić ogień i ogrzać iglu. „Krajowcy umierają co kilka minut” - tak brzmiała pilna depesza z Nome do alaskich urzędników. Aby dostać się do żywych i zmarłych, ratownicy musieli odpędzać głodne psy. Ponieważ nikt ich nie karmił, zaczęły atakować swoich właścicieli. Jeden z Eskimosów

leżał pośrodku iglu z rękami przymarzniętymi do karabinu skierowanego ku drzwiom. Zamarzł, próbując odstraszyć wygłodzone zwierzęta. W ciągu kilku tygodni wirus rozprzestrzenił się po całym północno-zachodnim wybrzeżu Alaski. Ratownicy poruszali się psimi zaprzęgami od miejscowości do miejscowości, desperacko poszukując tych, którzy wciąż żyli. Udało się im uratować dziewczynkę i jej młodszą siostrę, uwięzione przez wiele dni w iglu otoczonym przez wygłodniałe, szczerzące zęby psy. Dziewczynka przeżyła, leżąc przytulona do martwej matki. Czasami udawało jej się wyciągnąć rękę poza wejście iglu i wyskrobać trochę śniegu, który ogrzewała w ustach i tym poiła siostrzyczkę. Inne znów tubylcze dziecko miało stopy przymarznięte do podłogi. Poświęciło się, oddając swoje mukluki młodszej siostrze. Dom misyjny w Pilgrim Hot Springs, około 80 kilometrów na północ od Nome, wyglądał jak szpital polowy w czasie wojny. „Gdybyś mogła mnie odwiedzić - pisał misjonarz do swojej siostry - zastałabyś mój dom pełen sierot i chorych. Niedaleko, w namiocie, zobaczyłabyś siedem ciał. W odległości dziesięciu kilometrów w kilku iglu znajdowało się czterdzieści dalszych. Czy jesteś wstrząśnięta? Ledwie plaga epidemii przeszła przez Nome, stwierdziłem, że moi parafianie także są chorzy. Pośpieszyłem z pomocą. Dwudziestu trzech już zmarło. Zgromadziłem u siebie trzydziestu chorych. Siedmiu zmarło na moich rękach, a reszta to rekonwalescenci. Jedyny zdrowy mężczyzna, na którego pomoc mogę liczyć, jest stary i słaby. Nie wiem, jak zająć się niemowlętami i małymi dziećmi. Co jeszcze mogę zrobić?”. Choroba spowodowała głębokie zmiany w psychice tych, którzy przeżyli. Wielu z nich ulokowano w starym budynku gimnazjum przy Steadman Avenue i Third Avenue. W urządzonej tam stacji pomocy dwóch krajowców popełniło samobójstwo. Najpierw jeden powiesił się na wieszaku, po czym drugi, przyglądając się temu, również zarzucił sobie pętlę na szyję. Tygodnik Nome Nugget doniósł, że jego ciało kołysało się przed tablicą, na której napisał kredą, że robią to, by szybko zakończyć życie. Gdy wirus w końcu przestał się rozprzestrzeniać, ochotnicy zajęli się zmarłymi. Przewieziono ich psimi zaprzęgami i ułożono w stosy w opuszczonych domach, gdzie pozostawiono do wiosny, by wtedy pochować ich w masowych grobach wykopanych w tającej ziemi. Zastosowano środek zapobiegawczy w postaci spalenia chat, posłań i ubrań. Zabito psy, w związku z czym po raz pierwszy w historii Nome nie słyszało się wycia malamutów.

Grypa zabrała co najmniej tysiąc ludzi w Nome i okolicy oraz ponad dwa tysiące na całej Alasce. Z trzystu dzieci osieroconych na obszarze półwyspu dziewięćdziesiąt pochodziło z Nome - większość z nich była Eskimosami. Krajowcy „padali jak świeżo skoszona trawa” - powiedział jeden z misjonarzy. Każdy z zebranych u Welcha zachował w pamięci żywe wspomnienia zniszczeń spowodowanych przez straszliwą epidemię. Burmistrz Maynard natychmiast poprosił Welcha o podjęcie działań. Doktor zaproponował więc powołanie tymczasowej rady zdrowia, mającej uprawnienia wykonawcze niezależne od rady miejskiej. Zgodzono się na to i głównymi członkami nowo powołanej instytucji zostali Maynard, Welch i Summers. Doktor nie musiał nakłaniać obecnych do podjęcia jedynego w tej sytuacji działania: wszyscy wyrazili zgodę na natychmiastowe zamknięcie miasta. Zażądał zamknięcia wszystkich szkól, kościołów, kin i klubów, jak również znacznego ograniczenia poruszania się po mieście przez dorosłych i całkowitego przez dzieci. Jeden z członków rady wspomniał, że w Pioneer Hall toczyły się pełną parą rozgrywki karciane. Wszyscy się zgodzili, by je przerwać. Jednak burmistrz Maynard zdecydował, że należy działać powoli, stopniowo ogłaszając drukiem informacje o epidemii i pierwsze zarządzenia dotyczące kwarantanny, aby zmniejszyć panikę do minimum. Zebranie się skończyło. Jego uczestnicy postanowili spotykać się co wieczór, dopóki nie minie zagrożenie. Było późne popołudnie, gdy Welch opuścił szpital. Poszedł do stacji telegraficznej i poprosił urzędnika o wysłanie dwóch pilnych telegramów. Jeden, który miał być zakodowany, powiadamiał burmistrzów wszystkich miast na Alasce, łącznie z gubernatorem w Juneau, że Nome rozpaczliwie potrzebuje surowicy. Treść drugiego, przeznaczonego dla kolegów Welcha z Ministerstwa Zdrowia w Waszyngtonie, którzy byli odpowiedzialni za produkcję antytoksyn i szczepionek, brzmiała: Epidemia błonicy prawie nieunikniona stop Pilnie potrzebuję miliona jednostek surowicy przeciwbłoniczej stop Transport jedynie pocztowy stop Wniosek do komisarza terytorium ds. zdrowia o przeciwciała wysłany stop

Nie minął tydzień, a informacja o ciężkiej sytuacji w Nome znalazła się na czołowych stronach wszystkich gazet amerykańskich. KWARANTANNA zaczęła się niemal natychmiast. Zamknięto Teatr Marzeń i

zabroniono wszelkich zgromadzeń. Welch polecił swoim dobrym przyjaciołom, Walshom, zabrać rzeczy, udać się do odosobnionej chaty kilka kilometrów za Nome i nie wracać, dopóki nie otrzymają od niego wiadomości. Dzieciom w wieku szkolnym kazano iść do domu. Wiele lat później Jean Summers-Wolf wspominała, że ona i inne dzieci dobrze wiedziały, że dzieje się coś bardzo złego. „Pamiętam, jak zaciskając usta, mijałam w biegu kolejne budynki z dużym, czerwonym ostrzeżeniem: KWARANTANNA. ZACHOWAĆ OSTROŻNOŚĆ”. Maynard skończył pisać ogłoszenie o epidemii i kazał je rozplakatować po całym mieście, a następnie udał się do swego biura w tygodniku Nome Nugget, by upewnić się, że ukaże się ono także w najbliższym wydaniu. Opracował je starannie, ale uspokajający ton wypowiedzi nie mógł zamaskować prawdy o tragicznych następstwach epidemii. W Nome wybuchła epidemia błonicy, ale przy podjęciu właściwych środków zaradczych nie ma powodu, by bić na alarm. Jednakże jeśli rodzice nie będą izolować dzieci, epidemia może się znacznie rozszerzyć (...). Należy pilnować, by wszystkie dzieci często myły twarz i ręce łagodnym mydłem, jak np. ivory. Używanie ostrego mydła stwarza jeszcze większe problemy niż zaniedbanie mycia, gdyż powoduje pękanie skóry, czyniąc ją łatwo dostępną dla bakterii błonicy (...) władze miejskie podejmą wszelkie wysiłki, by zapobiec opuszczeniu Nome przez nosicieli choroby i zarażeniu sąsiednich osad.

Jednak działania mające na celu opanowanie sytuacji zostały podjęte zbyt późno. Wkrótce po śmierci Bessie Stanley zmiany chorobowe w błonie śluzowej gardła wystąpiły też u jej sióstr, Dory i Mary, a i rodzice także mieli podobne objawy. Welch potraktował wszystkich „zdecydowanie, podając im starą surowicę”. Ostrożnie licząc, do soboty 24 stycznia, czwartego dnia kryzysu, zmarły cztery osoby. Do tego czasu surowica nie nadeszła ani z Fairbanks, Anchorage czy Juneau głównych miast Alaski, ani też z Waszyngtonu. Telefon w biurze Welcha zaczął natarczywie dzwonić. Mieszkańcy wzywali go do chorych dzieci lub małżonków. Lars Rynning, młody inspektor szkolny, powiedział przez telefon, że ma temperaturę 37,6 stopnia i że boli go gardło, szczególnie zaś niepokoi go wrzód, który zaczyna się w nim tworzyć. Również jego żona uskarżała się z powodu zapalenia gardła. Oboje martwili się, jaki będzie to mieć wpływ na zdrowie ich dwumiesięcznego synka. Welch zbadał niemowlę i wytłumaczył Rynningsom, że ich syn jest zdrowy.

Mleko matki zawiera naturalne ciała odp*rnościowe przeciw błonicy i dlatego niemowlęta mają 90 procent szans na zwalczenie choroby bez przyjmowania lekarstw. Był przekonany, że Rynningsowie są zarażeni i - chcąc ochronić ich syna poddał ich kwarantannie. Świadomie jednak nie zrobił im zastrzyków z cennego zapasu, którym dysponował, gdyż byli młodzi i silni, więc mieli większą szansę przeżycia niż inni. Trzeba było zachować lek dla najciężej chorych, a takich było wielu. Niepokoił go jeden szczegół. Lars był nie tylko inspektorem, lecz także nauczycielem, więc istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że miał kontakt prawie z każdym uczniem w Nome. Doktor czuł już, że jest przepracowany i zmęczony, a nie było nikogo, kto mógłby go zastąpić. Najbliższy lekarz znajdował się ponad 600 kilometrów od Nome, o dziesięć dni drogi psim zaprzęgiem. „Mogę konsultować się jedynie z moimi pielęgniarkami” - zanotował w swoim raporcie. EMILY MORGAN była bez wątpienia najsprawniejszą i najlepszą pielęgniarką spośród personelu Welcha. Zdążyła wielokrotnie dowieść swej wartości. Miała za sobą długą karierę w Służbie Zdrowia Publicznego. Przez trzy lata pracowała w szpitalu polowym Czerwonego Krzyża na froncie zachodnim we Francji, pod bombami, wśród rannych i umierających. Gdy wojna się skończyła, wróciła do domu w Wichicie, w stanie Kansas, by dalej pracować w zawodzie. Liczyła sobie czterdzieści siedem lat, gdy zeszłej jesieni przybyła do Nome z wyspy Unalaska w łańcuchu Aleutów, gdzie dbała o zdrowie Eskimosów. Była prawie o trzydzieści centymetrów wyższa od Welcha i ze swoim pogodnym oraz szczerym usposobieniem

stanowiła

całkowite

przeciwieństwo

doktora.

Miała

również

bezpośrednie doświadczenie dotyczące błonicy: gdy była w Wichicie, zaraziła się nią i spędziła trzy tygodnie w łóżku. Zanim wyzdrowiała, poznała wszystkie zwroty jej straszliwych postępów. Dla siostry Morgan nastał czas, by ostro wziąć się do pracy. Na propozycję Welcha została mianowana przez radę zdrowia pielęgniarką od kwarantanny. Ubrana w gruby wełniany sweter, futrzaną parkę i sięgające po kolana futrzane buty chodziła po mieście i wyszukiwała, a potem leczyła najciężej chorych. Wkrótce stwierdziła, że umieszcza coraz więcej czerwono-czarnych ostrzeżeń o kwarantannie, które zawieszone nad drzwiami wyraźnie odcinały się od bieli śniegu. Skoncentrowała się na Sandspit, do którego zespoły złożone z nauczycieli i

ochotników dostarczały żywność, opał i wodę. Nauczyła się już pracować w najbardziej surowych i niezdrowych warunkach, więc znakomicie znosiła niewygody i zimno. Warunki w Nome były jednak szczególnie trudne. „W Kansas - mawiała - jest wielu lekarzy i wiele szpitali”, tu zaś często pracowała sama, tylko czasem towarzyszył jej Welch. Ze sobą zawsze brała walizeczkę, która zawierała termometr, szpatułki do przyciskania języka, kilka ampułek antytoksyn, trochę cukierków mających zachęcić dzieci do poddania się badaniu oraz latarkę. Często odwiedzała swych pacjentów i sprawdzała, czy antytoksyny skutkują, ale zwykle mogła jedynie ofiarować słowa pociechy. Pewnego razu podczas obchodu Morgan wróciła się do domu eskimoskiej rodziny, zaniepokojona stanem jednego z pięciorga dzieci, małej dziewczynki o imieniu Mary, która miała zaawansowane objawy błonicy: migdałki pokryte martwiczą błoną, najciemniejszą, jaką pielęgniarka dotąd widziała. Gdy zbliżała się do iglu, wybiegł z niego eskimoski chłopiec. „Za późno! - Krzyknął. - Mary poszła do nieba”. W środku ojciec zmarłej dziewczynki zbijał trumnę z surowych desek, czemu przyglądały się jej dwie siostrzyczki. Morgan niewiele mogła zrobić, by ukoić ich żal, więc uklękła przy ojcu i, jak wspomina, „zrobiła wszystko, by pomóc w ukończeniu drewnianej skrzynki”. Gotową trumnę ojciec wymościł parką córeczki, włożył dziecko do środka, zabił wieko gwoździami i zakopał w pobliskiej zaspie. Właściwy pogrzeb trzeba było odłożyć do wiosny, kiedy ziemia zmięknie. Pielęgniarka odwiedzała jedną rodzinę po drugiej. Gdy została wezwana do dziewczynki o imieniu Vivian Blackjack, zastała jej rodziców siedzących ze skrzyżowanymi nogami na środku pokoju i zajadających suszoną rybę moczoną w oleju z foki, a ich córkę leżącą w łóżku. „Jej przenikliwe, czarne oczy patrzyły na mnie wrogo. Usta były mocno zaciśnięte. Po wypiekach na twarzy poznałam, że ma wysoką temperaturę” wspominała siostra Morgan. Próbowała zmusić dziewczynkę do otwarcia ust, ale ta się opierała. „Uśmiechnęłam się do niej i po cichu powiedziałam matce, że nie będę jej przymuszała do badania. Jednak przy tak wysokiej temperaturze, prawie 40 stopniach, trzeba było coś zrobić (...). Nagle Vivian błagalnym tonem poprosiła: »Mamo, pomódlmy się«„. Klęcząc przy łóżku dziecka, Morgan modliła się wraz z matką i córką. „A gdy

dziewczynka popatrzyła na mnie i otwarła usta (•••). w jej gardle dostrzegłam wszystkie symptomy błonicy”. Pielęgniarka podała Vivian surowicę, dzięki czemu stan chorej się poprawił. Można było jednak przewidzieć, że przy takim tempie zarażeń zapas leku nie starczy nawet do końca tygodnia. Bez nowej dostawy wielu chorych umrze. W sobotę, późnym wieczorem, Morgan i Welch przedstawili na posiedzeniu rady zdrowia wyniki swoich badań. Oświadczyli, że mają około dwudziestu potwierdzonych przypadków zachorowań, a co najmniej pięćdziesiąt dalszych osób może zostać w każdej chwili zarażonych. Rada została poinformowana o treści desperackiej depeszy Welcha do Waszyngtonu. Uczyniono wszystko, by zawiadomić rząd o konieczności zdobycia odpowiedniej ilości surowicy, ale istniał poważny problem: jak dostarczyć ją do Nome, biorąc pod uwagę położenie miasta. Morze Beringa było skute lodem, toteż przywiezienie leku drogą morską z Seattle było niemożliwe. Pozostawała droga lądowa. O tej porze roku przesyłki pocztowe i dostawy zapasów były dostarczane statkiem do niezamarzającego portu Seward na południu Alaski, następnie przewożone 670 kilometrów na północ do Nenany jedyną linią kolejową na Alasce. Stamtąd psie zaprzęgi pocztowe potrzebowały około dwudziestu pięciu dni, by pokonać 1080 kilometrów i dostać się do Nome. Trasę dzielono na kilku kurierów, którzy nocą odpoczywali. Tak więc rada musiała znaleźć szybsze rozwiązanie. Plan ekspresowej dostawy miał Mark Summers. Całą trasę pokonają dwa szybkie psie zaprzęgi: jeden wystartuje z końcowej stacji kolejowej w Nenanie w kierunku zachodnim, drugi z Nome w kierunku wschodnim. Spotkają się w połowie szlaku w Nulato. Dyrektor znał człowieka, który mógł wykonać drugą część zadania - z Nome do Nulato i z powrotem. Myślał o zadziornym Norwegu Leonhardzie Seppali. Był to główny poganiacz psich zaprzęgów w kompanii wydobywającej złoto. Nadzorował 180 kilometrów rowów, które dostarczały wodę do kopalni, ponadto przewoził przesyłki i pasażerów do pól złotonośnych, a także urzędników podróżujących w interesach do innych miejscowości Alaski. Niezmordowany i zdyscyplinowany był bez wątpienia najszybszym poganiaczem psich zaprzęgów na Alasce. O wyczynach Seppali krążyły legendy, dzięki którym zyskał miano króla szlaku. Wygrał większość wyścigów psich zaprzęgów, w których uczestniczył zarówno w Nome, jak i w interiorze, a wraz ze swoim powszechnie znanym, ulubionym psem

Togo, przewodnikiem zaprzęgu, pobił wiele rekordów długodystansowych. Poganiacz znał każdy fragment szlaku z Nome do Nenany, a pewnego razu dotarł do Fairbanks stolicy interioru, położonej na północny wschód od Nenany - w trzynaście i pół dnia, z dodatkowym obciążeniem w postaci jednej osoby. Potrzebował zaledwie czterech dni, by dotrzeć do Nulato, leżącego w połowie szlaku Nenana-Nome, a średnio pokonywał wyczerpujące 130 kilometrów dziennie. Po dokładnym wysłuchaniu Summersa rada zdrowia jednogłośnie zgodziła się na jego propozycję. Maynard zaproponował jednak, by rozważono także inną możliwość, a mianowicie dostarczenie surowicy drogą lotniczą. Burmistrz od dawna był zwolennikiem połączenia powietrznego Alaski z resztą kraju. Chociaż lotnictwo dopiero tu raczkowało, miał niezłomne przekonanie, że samoloty w końcu przerwą paraliżującą izolację wielu alaskich miasteczek i umożliwią ich dynamiczny rozwój. Oczywiście, takie rozwiązanie pozwoliłoby na szybsze dostarczenie leku, ale członkowie rady byli do niego nastawieni sceptycznie. Loty zimą stwarzały olbrzymie zagrożenie dla pilotów, którzy siedzieli w niezamkniętych kabinach, narażeni na zimno i wiatr. Rok wcześniej były pilot wojskowy dokonał pierwszego udanego lotu podczas alaskiej zimy. Próbne loty, dostarczające pocztę na trasie z Fairbanks do McGrath, zostały uznane na Alasce za wielki sukces i pokazały, że transport drogą powietrzną w warunkach zimowych jest możliwy. Jednakże były one, w porównaniu z projektowaną trasą do Nome, stosunkowo krótkie i odbywały się przy znacznie wyższej temperaturze. Tego wieczoru Summers udał się do Seppali, by przygotować go do wzięcia udziału w wyścigu życia. Powiedział mu, że choć rozważano także pomysł wykorzystania transportu lotniczego, to jednak większość rady uważa, że uwolnienie Nome od plagi choroby leży w jego, Seppali, rękach. Tymczasem Maynard wysłał telegram do wpływowego polityka, kongresmana z Alaski, Dana Sutherlanda, z prośbą o umożliwienie nadesłania pomocy drogą lotniczą. Polityk ten przez ostatnie trzy lata pracował nad połączeniem powietrznym Alaski i usilnie lobbował na rzecz próbnych lotów pocztowych. Wielka epidemia błonicy w regionie stop Brak świeżych antytoksyn stop Powiadomić naczelnego lekarza Narodowej Służby Zdrowia i zażądać natychmiastowego wysłania miliona jednostek antytoksyn do Nome...

Transport lotniczy, jeśli możliwy, przyspieszy dostawę.

Gdy kongresman, siedząc w swoim biurze, położonym blisko Kapitolu, przeczytał depeszę od burmistrza Nome, stwierdził, ze nadarza się znakomita okazja, by znów zacząć mówić głośno o palącej konieczności stworzenia połączenia lotniczego na Alasce. Nadszedł czas, by na niebie Alaski pojawiły się stalowe ptaki.

4 Zakochany w psach „Człowiek może zaprzyjaźnić się z każdym psem, ale trzeba wiele czasu, wzajemnego zaufania i wyrozumiałości, by doszło między nimi do współpracy. Nie każdy pies może być partnerem danej osoby i, jak sądzę, nie każdy człowiek może być partnerem danego psa”. ARCHIDIAKON HUDSON STUK

Weterani szlaków: Leonhard Seppala i jego wierny Togo, przewodnik psiego zaprzęgu (Muzeum Pamięci Carrie M. McLain w Nome Alaska)

LEONHARD SEPPALA liczył czterdzieści siedem lat i powinien już zwolnić tempo. Ale był tak samo silny jak wtedy, gdy przybył w 1900 roku do Nome w poszukiwaniu złota, i choć ćwierć wieku spędził pracując w zimnie, szybkością i wdziękiem ruchów przypominał gimnastyka. Ze swymi 163 centymetrami wzrostu i 63 kilogramami wagi król szlaku nie wyglądał pokaźnie. Miał nieregularne, młode rysy twarzy i jasnobrązowe włosy, które kręciły się wokół głowy, jakby ciągle je mierzwiły północne wiatry Nome. Był

przykładem

naturalnego

atlety,

mężczyzną

o

niezwykłej

sile

i

wytrzymałości, który nie miałby trudności z dotrzymaniem kroku większości zawodowych sportowców. Zazwyczaj poganiacze psich zaprzęgów uważali pokonanie 50 kilometrów dziennie za duży wysiłek, natomiast Seppala przemierzał często 80, a czasami nawet 160 kilometrów, jeśli pozwalała na to pogoda, a w dzienniku zapisywał dwanaście godzin na szlaku z pełnym obciążeniem. Pewnej zimy przebył samodzielnie 11 200 kilometrów. Latem, gdy większość psów nie miała nic do roboty, Seppala zaprzęgał swoje zwierzęta do wózka, który zwał szczeniacką bryczką, i kierował się ku złotonośnym polom. Jego praca polegała na kontrolowaniu rozległego systemu rowów położonych wzdłuż opuszczonej linii kolejowej, które dostarczały wodę do rozmiękczania gruntu dla pogłębiarek. Ze zwierzętami przebywał przez okrągły rok. Jego przyjaciele zwali go „Sepp”, co było dźwięcznym przezwiskiem dla tego pełnego werwy norweskiego imigranta. Lubił się nieco popisywać i był znany z błyskawicznego rozciągania na plecach podwójnych ręcznych sprężyn, tak dla zabawy, które kończył saltem. Chodził na rękach po Front Street, wyginając plecy w łuk i mierzwiąc włosy swoimi wysokimi muklukami, a dzieci śmiały się i klaskały. Upływ lat zaznaczył się u niego jedynie licznymi zmarszczkami na twarzy, wyżłobionymi przez mróz, słońce i wiatr. Gdy się uśmiechał, co mu się często zdarzało, bruzdy pogłębiały się oraz ryły twarz poniżej kości policzkowych i wokół ust, a także rozchodziły się promieniście od oczu.

Tego roku było stosunkowo mało śniegu, toteż psy nie miały tak wspaniałej formy jak zwykle. Kiedy Mark Summers poprosił Seppalę o pomoc, ten zaczął trenować zwierzęta na bezdrzewnych wzgórzach ciągnących się aż do gór Sawtooh. Zgodnie z planem poganiacz miał przebyć ponad 480 kilometrów do Nulato, prawie w połowie drogi między Nome i Nenaną. Byłaby to długa podróż. Tyle już razy ryzykował, ale po raz pierwszy się wahał. Rzecz nie przedstawiała się zwyczajnie nawet dla tego pewnego siebie człowieka. Postanowił rozpocząć trening z dwudziestoma spośród trzydziestu sześciu husky syberyjskich. Zaprzęg był stosunkowo duży jak na tak lekkie obciążenie, ale psy mogły podczas wyczerpującej podróży do Nulato poranić łapy, a niektóre zupełnie opaść z sił. Seppala zamierzał zostawiać zmęczone zwierzęta w miejscowościach leżących na szlaku, by mieć świeżą zmianę na powrót. Szlak łączący Nulato z Nome należał do najbardziej niebezpiecznych na Alasce. Większa jego część przebiegała wzdłuż wietrznego, wystawionego na śnieżne zawieje blizzardu wybrzeża Zatoki Nortona, a najbardziej ryzykownym odcinkiem był 67kilometrowy skrót przez zatokę. W zależności od warunków atmosferycznych zatoka mogła być pokryta albo długą taflą lodu, śliską i błyszczącą, odsłoniętą przez wiejący wiatr i unoszony piasek, albo olbrzymimi kawałami lodowego rumoszu, szczelinami i długimi pasmami drobnych lodowych igieł, które mogły pokiereszować łapy psów na krwawe strzępy. Jednakże największe ryzyko tego skrótu polegało na tym, że przebiegał on w oddaleniu od wybrzeża. Jeśli poganiacz nie był czujny, lód mógł się załamać i unieść zaprzęg na Morze Beringa, obracając nim bezgłośnie w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara. Na szlaku psy wymagały nieustannej opieki. Seppala zainwestował w nie zarówno swój czas, jak i pieniądze. Wychował każdego z nich od szczeniaka i znał równie dobrze jak swoją żonę i dziecko. Żywił je i troszczył się o nie, a czasami jadł z nimi, odrywając kawały suszonego łososia zębami. „Psy zawsze były na pierwszym miejscu - powiedziała dziennikarzowi w 1954 roku jego żona Constance, licząca wtedy pięćdziesiąt dwa lata. - W naszym salonie często panował straszliwy bałagan: wszędzie leżały mukluki, uprząż, sanie zaprzęgowe, liny ciągowe, sznury oraz pozostały sprzęt, ciągle reperowany i na ogół zużyty”. Przedmiotem stałej troski wszystkich podróżujących po Alasce była żywność.

Strawa musiała zawierać odpowiednią ilość protein i tłuszczu, by psy były zdrowe i miały odpowiedni zapas kalorii na zimowym szlaku. Dlatego poganiacze potrzebowali olbrzymich zapasów żywności. Najpowszechniejszym jej źródłem był łosoś. Poganiacz budował więcierze z drewna i drutu, w które łapał ryby13. Następnie kroił je i wieszał na stojakach, by się wysuszyły. Ta praca zajmowała mu całe lato i każdego roku magazynował około 2500 kilogramów bogatego w witaminy mięsa. Zdrowie i humor psów trzeba było sprawdzać codziennie, niezależnie od tego, czy zwierzęta biegły, czy nie. Wśród stada łatwo mógł się rozprzestrzenić przypadkowy wirus i zupełnie je zniszczyć. Na szlaku należało uważnie oglądać każdą parę psich łap i, gdy było to konieczne, leczyć je. Trzeba było przy tym brać pod uwagę, jaki zapas sił miały zwierzęta. Dobry poganiacz musiał umieć przedłożyć potrzeby psów nad swoje własne. Powożenie było najłatwiejszą częścią zadania. Po dziesięciu godzinach na szlaku najpierw musiały zjeść psy, a przygotowanie strawy zajmowało dwie do trzech godzin. Trzeba było porąbać drewno i wyciąć dziury w lodzie, by nabrać wody, którą następnie zanoszono do obozu wiadro po wiadrze - cztery litry na każdego psa. Jeżeli wody nie było, poganiacz musiał biedzić się nad topieniem zebranego śniegu w garnku: z czterech litrów śniegu uzyskiwało się jeden litr wody. Jadąc wzdłuż wybrzeża, poganiacz żywił psy płatami solonego łososia, razem z ośćmi, a gdy było wystarczająco dużo drewna, gotował gęstą zupę rybną z ryżem lub owsem. Niektórzy poganiacze woleli mięso niedźwiedzie, które również było tłuste. Na szlaku każdy z psów Seppali dostawał dziennie pół kilograma suszonego łososia i około piętnastu dekagramów tłuszczu foczego. Gdy zwierzęta zjadły, poganiacz rozmasowywał im przemęczone mięśnie, po czym ścinał świerkowe gałęzie na leże. Ich zapach i dotyk koił psy, których dobre samopoczucie odgrywało przecież ważną rolę podczas długodystansowych podróży. Zmęczone i zniechęcone zwierzęta mogły zamienić łatwy szlak w drogę nie do przebycia. Wydawało się, że psy doceniają każdy akt dobroci, a po każdym posiłku odprężały się i kładły na posłaniach. Dalej następowało to, co poganiacze określali jako „dziękczynne wycie”. Zaczynało się to pojedynczym, przenikliwie tęsknym skowytem, który Wielu poganiaczy używało do połowu koła, które miało dwa kosze przytwierdzone do długiej drewnianej ośki. Gdy koło obracało się z prądem rzeki, przepływające ryby były zagarniane przez kosze i ześlizgiwały się po pochyłej ściance do pojemnika. Takie koło było utrzymywane w miejscu przez kotwicę umieszczoną na brzegu lub przez pale wbite w dno rzeki. 13

podchwytywał drugi, później trzeci pies. Wkrótce wszystkie zwierzęta zadzierały łby i rozlegał się ich przeciągły, zawodzący głos. Wycie kończyło się równie nagle, jak pojawiało. Następnie psy zaczynały się kręcić, zataczając coraz ciaśniejsze kręgi, by wygodnie się ułożyć. Potem nakrywały nosy ogonami i zasypiały. Poganiacz miał wreszcie trochę czasu, by zająć się sobą. Seppala polubił tę robotę od momentu, gdy po raz pierwszy stanął za saniami psiego zaprzęgu. Miał wtedy nieco ponad dwadzieścia lat i była to jego pierwsza zima w Nome. Na Alaskę zwabił go Jafet Lindeberg, jeden z „Trzech Szwedów Szczęściarzy”. Wysłał on Seppalę, by sprawdził pogłoski o trafieniu na złotodajną żyłę 140 kilometrów na północ od miasta. Poganiacz dokładnie zapamiętał wrażenia z pierwszej trasy: był zahipnotyzowany kołysaniem się sań i wrażeniem ślizgania się płóz po śniegu. Trzeba było mieć dużo siły, by szarpać ciężkimi saniami na ostrych zakrętach i utrzymywać równowagę przy nachyleniach trasy, a także wiele wytrzymałości, by stojąc na płozach, odpychać się jedną nogą na płaskim terenie lub biec za saniami, kilometr po kilometrze, po ostrych wzniesieniach, po skałach i tundrze. Było to zajęcie męczące i często prowadzące do połamania kości, ale czasami pozwalało na chwilę zadumy. Poganiacz był jedynym człowiekiem na przestrzeni wielu kilometrów, częścią krajobrazu, a gdy stał na płozie i odpychał się jedną nogą w rytm biegu psów, stawał się częścią zaprzęgu. W zupełnej ciszy słyszał tupot psich łap po chrupiącym śniegu i ich równomierne dyszenie, gdy parły naprzód. Było coś kojącego w dźwięku jadących sań: skrzypieniu drewna, które przypominało trzeszczenie szkunera pod pełnymi żaglami, tarciu uprzęży z niewyprawionej skóry, świstaniu płóz. Rozległy krajobraz przypominał bezkresny ocean, a gdy pogoda pozwalała, sanie bez wysiłku ślizgały się po wyniosłościach terenu. Za sobą pozostawiały jedynie dwa równoległe ślady na śniegu i obłoczki wydychanego przez psy powietrza, zamieniającego się w parę, która unosiła się przez krótki czas w powietrzu. „Brzozowe płozy moich sań odcisnęły tak głębokie ślady w mej pamięci, że widzę je po dziś dzień - wspominał Seppala swój pierwszy zaprzęg. - Wszystkie [psy] po wyczerpującym dniu dopominały się, by je nakarmić”. Pierwsza zasada przetrwania brzmiała: trzymaj się kurczowo zaprzęgu, bo bez psów zginiesz.

W MIARĘ PRZYGOTOWAŃ do podróży do Nulato Seppala stawał się coraz bardziej niespokojny. Obawiał się tej drogi, a husky to wyczuwały. „Gdy dzwonił telefon mówił Seppala - psy słyszały go w swych budach i wszystkie zestrajały się w wyczekującym skowycie...”. Jako jeden z nielicznych poganiaczy z Alaski polegał niemal wyłącznie na husky syberyjskich. Jego doświadczenie wskazywało, że żadna inna rasa nie była tak szybka i wytrzymała jak ta. Może widział w nich swoje odbicie. Miały witalność i chęć współzawodnictwa jak on, a były mniejsze i lżejsze od innych psów. Chętne do zabawy, potrafiły również być twarde i bezlitosne. Jeden z mieszkańców Nome wspominał, jak kiedyś spotkał Seppalę trenującego swoje zwierzęta: poganiacz stał na płozach sań, „pedałując” stopą i rzucając w psy śnieżkami, by za chwilę biec przed nimi „niczym renifer”, i tak na zmianę. Seppala miał takie same jak one jasnoniebieskie oczy i przeszywające, lodowate spojrzenie, które przyprawiało o dreszcze. Obecne husky syberyjskie pochodzą z obszarów leżących na wschód od rzeki Lena na Syberii, gdzie od wieków rdzenni mieszkańcy używali psich zaprzęgów do polowań na zwierzęta futerkowe, foki i niedźwiedzie polarne 14. Pod koniec XVII wieku, kiedy to Rosjanie kolonizowali te tereny, psy syberyjskie były naprawdę dobrze wyszkolone. Przybysze zmuszali rdzennych mieszkańców do płacenia podatków i często akceptowali świadczenia transportowe zamiast gotówki. Tubylcy musieli przewozić rosyjskich urzędników do ich ufortyfikowanych miast i wysuniętych faktorii oraz transportować towary do odległych miejscowości. Wymiana handlowa również odgrywała ważną rolę w życiu regionu i wielu mieszkańców pokonywało odległości ponad 1600 kilometrów z saniami obciążonymi ładunkiem towarów. Przemierzając pasma górskie, rzeki i tundrę, psy stawały się coraz silniejsze i szybsze. Wielu rdzennych mieszkańców Syberii praktykowało hodowlę selektywną: kastrowano samce słabsze, a tylko elicie - najszybszym, najsilniejszym i najwytrzymalszym - pozwalano się rozmnażać. W końcu dziewiętnastego stulecia husky syberyjskie były już niezwykle wytrzymałymi psami, zdolnymi do pokonywania wielkich odległości. 14 Seppala, a także wielu obecnych właścicieli husky syberyjskich, nazywał swoje psy „syberyjczykami”. Husky jest ogólną nazwą wszystkich psów o podwójnej okrywie włosowej i spiczastych uszach, nadaną „syberyjczykom” przez American Kennel Club, który tym samym uznał je za odrębną rasę. Jak podaje Russ Tabbert w swoim Dictionary of Alaskan English, termin „husky powstał w XIX wieku ze skróconej wersji słowa „Eskimos”, używanej przez Anglików na określenie Eskimosów kanadyjskich. Psy eskimoskie nazywano „psami husky”, co skrócono do „husky”.

Pies syberyjski był dwa razy szybszy i mógł przebyć, co najmniej dwa razy dłuższy dystans niż jego kuzyn po drugiej stronie Cieśniny Beringa. Podczas wyścigu psich zaprzęgów pewnego kupca i rosyjskiego oficera, który odbył się w regionie Kołymy w 1869 roku, pierwszy przebiegł 240 kilometrów w piętnaście, a drugi - w szesnaście godzin. Zaprzęgi malamutów z Nome, hodowanych do przewozu ciężkich ładunków, rzadko pokonywały osiem kilometrów na godzinę.

Psy ze wschodniej Syberii zainteresowały antropologa15 Władmira Bogoraza, który podróżował po tym regionie na przełomie XIX i XX wieku. Opisał on metody szkolenia zwierząt, które stosowali rdzenni mieszkańcy Syberii. Trening zaczynał się już w wieku dwóch miesięcy i szczeniaki były często zaprzęgane za plecami matek, by ułatwić im uczenie się komend. Zaprzęgi ze wschodniej Syberii liczyły po około czternastu psów, przyczepionych w parach po obu stronach głównej liny ciągowej. Bogoraz zauważył, że silne i dobrze wypoczęte psy mogły pokonać 800 kilometrów w dziesięć dni. Po dwudniowym zaledwie odpoczynku wracały na szlak, tryskając taką samą energią. Ich dzienna porcja jedzenia składała się z „nie dłuższego niż pięć centymetrów kawałka foczego tłuszczu, wymieszanego z kilkoma strzępami zepsutego mięsa morsa lub skóry wieloryba”. „Psy - stwierdził Bogoraz - są zupełnie niezniszczalne”. Gdy nie pracowały, musiały zadowalać się jeszcze mniejszymi racjami. Na wiosnę, kiedy połów stawał się mniej obfity, puszczano je wolno, by radziły sobie same. Wyszukiwały wtedy resztki i polowały, a to rozbudzało ich dziką naturę. Łapały myszy i wiewiórki ziemne, a także na południowym wybrzeżu Morza Beringa wynajdywały i pożerały zdechłe łososie. Przeżywały tylko osobniki najsilniejsze i o najwolniejszej przemianie materii. Husky, podobnie jak wiele innych psów zaprzęgowych na Północy, np. malamuty czy psy Eskimosów z Grenlandii, przeżywały na mrozie dzięki wyjątkowej kombinacji cech fizycznych. Miały podwójną okrywę włosową - zewnętrzną, składającą się z długich, twardych włosów okrywowych, chroniących skórę przez W krajach anglosaskich pojęcie „antropologia” jest traktowane znacznie szerzej niż w krajach środkowo- i wschodnioeuropejskich, w tym w Polsce. Obejmuje ono dyscypliny naukowe, które u nas uważa się za antropologię fizyczną, czyli właściwą antropologię, a ponadto antropologię kulturową, będącą w przybliżeniu odpowiednikiem naszej etnografii. Tak więc rosyjski badacz Władimir G. Bogoraz (1865-1936), nazywany przez autorki antropologiem, podobnie jak i kilku innych uczonych pojawiających się na kartach książki, uważany jest u nas za etnografa (przyp. tłum.). 15

wodą, śniegiem i słońcem, oraz wewnętrzną - utworzoną przez miękki, gęsty, wełnisty podszerstek, który grzał. Okrywa wewnętrzna przypominała kaczy puch, który wypełnia kurtki, i była zrzucana w lecie. Psy Północy mają olbrzymią zdolność do zatrzymywania ciepła. Ponieważ pocą się opuszkami łap, prawdopodobieństwo utraty ciepła przez skórę pokrytą podwójną okrywą jest zerowe. Gęsty, wełnisty ogon służy im do ochrony nosa przed zimnem podczas snu, a także do ochrony pachwin jedynego słabo bądź zupełnie nieowłosionego miejsca na ich ciele. Oczy stały się skośne, dzięki czemu są w niewielkim stopniu wystawione na działanie wiatru i śniegu, spiczaste zaś uszy pokrywa od wewnątrz miękkie futro, by zmniejszyć utratę ciepła. Łapy są nieco owalne, a opuszki żylaste i zwarte, co utrudnia tworzenie się na nich zlodowaceń mogących zranić i okaleczyć zwierzę. Husky mogą przetrwać w temperaturze do minus 60 stopni. NIE MA PEWNOŚCI, kiedy pierwszy husky syberyjski znalazł się w Ameryce Północnej. Handel pomiędzy ludami Syberii a Eskimosami z Alaski nie był czymś niezwykłym i prawdopodobnie jakaś liczba psów stała się przedmiotem obrotu towarowego. Uważa się jednak, że po raz pierwszy przywieziono je do Ameryki Północnej w 1908 roku przez Cieśninę Beringa, by wzięły udział w biegu. Był to coroczny wyścig All Alaska Sweepstake. Handlarz futer z Nome, William Goosak, słyszał o psach z okolic ujścia Anadyru, które biegały jedenaście godzin dziennie w tempie ponad 14 kilometrów na godzinę. Wybrał się więc przez Cieśninę Beringa i przywiózł zaprzęg na wyścig w 1909 roku. W Nome psy szybko stały się przedmiotem kpin. W porównaniu z miejscowymi malamutami były drobne - mniej więcej o połowę niższe - i przypominały bardziej lisy niż wilki. Łagodne, niemal bojaźliwe, wkrótce zyskały miano syberyjskich szczurów16. Jednak wszystkie były tej samej długości, a obserwując ich spokojny, miarowy bieg miało się wrażenie, że nie wymaga on najmniejszego wysiłku. W przeciwieństwie do nich malamuty z Nome były bardziej zróżnicowane i trudno było znaleźć zaprzęg psów o tych samych wymiarach i możliwościach. Co więcej, malamuty nie ciągnęły sań tak dobrze przy maksymalnej prędkości. Goosak czuł, że jego husky syberyjskie mogą pokonać przeciwników i wynajął poganiacza. Jednak nikt nie podzielał jego przekonania. Miał tak małe szanse, że Niewielka waga husky syberyjskich powoduje, że dobrze ciągną sanie przy dużych prędkościach. Nowofundlandy i malamuty są zbyt duże, by ciągnąć sanie szybko na długich dystansach. Duże psy mają proporcjonalnie mniej mięśni i kości niż małe, toteż na długich dystansach męczą się szybciej. Ponadto mają więcej problemów z pozbyciem się nadmiaru ciepła. 16

gdyby wygrał wyścig, rozbiłby bank w Nome. Zaprzęg Goosaka wypadł słabo w starciu z dwunastoma innymi, głównie z powodu niewielkich umiejętności poganiacza. Nie był on doświadczonym strategiem i nie wiedział, jak dzielić czas na jazdę, odpoczynek i karmienie psów. Jednak gdy husky przebiegły linię mety, kilku widzów zauważyło, że „szczury” wyglądają tak świeżo jak w chwili startu. Niektóre z nich podbiegły nawet do znanych im ludzi, objawiając swą radość. Do osób, na których nowe psy zrobiły wrażenie, należał szkocki arystokrata Fox Maule Ramsay. W czerwcu, gdy tylko żegluga stała się możliwa, wyczarterował szkuner i popłynął Cieśniną Beringa. Wrócił z około sześćdziesięcioma husky syberyjskimi. Zwierzęta pochodziły z Markowa, ośrodka handlowego nad rzeką Anadyr w północno-wschodniej Syberii. W trzecim dorocznym wyścigu All Alaska Sweepstake, w kwietniu 1910 roku, Ramsay wystąpił z trzema zaprzęgami. Jeden z nich prowadził popularny fiński poganiacz Johnson zwany „Mężczyzną z Żelaza”. Prawie wszyscy sądzili, że nie ma on szans w starciu ze Scottym Allanem, najsłynniejszym poganiaczem z Nome. Jednak „Mężczyzna z Żelaza” udowodnił, że się mylili. Minął linię mety, znacznie wyprzedzając siedem pozostałych zaprzęgów, i ustanowił rekord trasy, niepobity do dziś: 74 godziny, 14 minut i 37 sekund. Dobrze ponad 160 kilometrów przed końcem trasy zapadł na śnieżną ślepotę i musiał się zdać na niebieskookiego przewodnika, Kołymę, który poprowadził zaprzęg przez Dolinę Śmierci. Na pewnym etapie wyścigu był tak wyczerpany, że musiał się przywiązać rzemieniami do sań. Gdy królowa wyścigu założyła Johnsonowi laurowy wieniec, ten twardy poganiacz z wysiłkiem wydostał się z sań i wybuchnął płaczem. Chcąc podkreślić zasługę psów, zawiesił wieniec na szyi Kołymy i krzyknął: „To nie ja wygrałem wyścig, ale ten przewodnik!”. Mimo tego wyczynu „syberyjczyków” w 1910 roku wielu sceptycznie oceniało szanse nowej rasy na Alasce. Malamuty Allana wygrały wyścig w latach 1911 i 1912, bijąc wiele zaprzęgów husky syberyjskich. Jednak Seppala zawsze wierzył w te psy, których niewielkie wymiary i zwarta muskulatura przypominały mu jego samego. „Wydaje się, że niemal nie ma granic ich wytrzymałość oraz chęć dania z siebie wszystkiego, gdy wymaga tego trudna sytuacja - powiedział kiedyś Seppala. - Nie znam innych psów, które wytrzymałyby takie tempo, jakie narzucają husky od samego startu”. Te psy potrzebowały po prostu odpowiedniego poganiacza. W następnym roku Seppali poszczęściło się z jego pierwszymi husky. Fortuna

uśmiechnęła się do niego dzięki Jafetowi Lindebergowi, który był dlań przyjacielem i szefem. W roku 1913 kupił on stado „syberyjczyków” dla wielkiego odkrywcy Roalda Amundsena, który planował wyprawę na biegun północny. Lindeberg poprosił Seppalę o trenowanie psów, na co ten ochoczo się zgodził. „Dosłownie od razu się w nich zakochałem i z niecierpliwością czekałem na dobrą sannę, by rozpocząć trening” - powiedział. Kilka tygodni po przybyciu psiaków Amundsen zrezygnował z wyprawy, a Lindeberg przekazał psy Seppali. Nim upłynął rok, Seppala zdobył reputację doświadczonego poganiacza, pracując dla firmy górniczej Pioneer Mining Company, która należała do Lindeberga. Gdy tylko zaczął trenować nowe psy, zauważył go Scotty Allan i zachęcił do wzięcia udziału w wyścigu w 1914 roku. Seppala od początku interesował się wyścigami i każdego wieczora chodził do baru Izby Handlowej, by kibicować swoim faworytom. Podziwiał Allana z daleka i podpatrywał, jak ten obchodzi się z psami. Tygodniami jednak zastanawiał się, czy wziąć udział w wyścigu. Jego psy były młode i miały niewielkie doświadczenie w trudnych warunkach. Jedynym weteranem był silny przewodnik zaprzęgów transportowych, Suggen, mieszaniec husky syberyjskiego i malamuta. Należało również rozważyć kwestię wytrzymałości: Seppala nie był pewien, czy jego psy mogłyby biec cztery dni, prawie nie śpiąc, poddane presji współzawodnictwa. Warunki wyścigu - wiatr, zimno i trasa - były tak trudne, że jeden na trzech poganiaczy wycofywał się lub przekraczał linię mety ranny bądź „kompletnie szalony”. „To rzeczywiście jest kraj, gdzie króluje diabeł” - powiedział kiedyś Seppala. Już same relacje z przebiegu wyścigów, nadchodzące do Izby Handlowej, mogły przyprawić o ciarki na plecach. „Pięć kilometrów od Solomon. Okręcony wokół pasa liną wlecze zaprzęg pod wiatr w zadymce śnieżnej” - tak sprawozdawca opisał wysiłki zawodnika zwanego co*ke Hill, który przysporzył Allanowi kłopotów podczas wyścigu w 1911 roku. Na trasie niewielu poganiaczy w ogóle coś jadło. Johnson, „Mężczyzna z Żelaza”, twierdził, że podczas całego czterodniowego wyścigu w 1910 roku zjadł tylko dwa jajka ugotowane na twardo. By pomóc psom, poganiacze często biegli za saniami na długich odcinkach 650-kilometrowej trasy. Pokonywali wzniesienia i lodowe garby prawie nie jedząc, byli więc na ogół zupełnie wyczerpani. Wielu miało halucynacje 17. Chociaż trasa i pogoda mogą znacznie się różnić, tak że każdy wyścig jest inny, warto przypomnieć, że gdy w 1983 roku podczas wyścigu rocznicowego pięciokrotny zwycięzca z Iditarod, Rick Swenson, wpadł pierwszy na metę, jego czas był gorszy o dziesięć godzin od rekordu Johnsona, ustanowionego w 1910 roku, i szósty w historii wyścigów (Dogs of the North, Alaska Geographic 17

Jeden ze zwycięzców wyścigu All Alaska Sweepstake utrzymywał, że widział widmowy zaprzęg czarnych koni biegnących przed psami. Zaczął na nie krzyczeć, by usunęły się z drogi i robił to aż do linii mety. Podczas wyścigu w 1910 roku Allanowi, który spadł z sześćdziesięciometrowego urwiska, wydawało się, że widzi latarnię huśtającą się przed zaprzęgiem, która prowadziła go w kierunku mety i zniknęła kilka kilometrów przed Nome. „Powiedziano mi, że dotarłem z pięcioma psami: dwa były w uprzęży, a trzy uwiązane z tyłu za nimi - powiedział Allan. - Wyścig powinno się kończyć ze wszystkimi psami w uprzęży, tymi biegnącymi na przedzie i tymi przywiązanymi do sań. Nie pamiętam, żebym przywiązywał trzy będące luzem psy”18. ZALEDWIE kilka tygodni przed rozpoczęciem wyścigu w 1914 roku Seppala zdecydował się wziąć w nim udział, co było nieroztropną, prawie zgubną decyzją. Ani on sam, ani Suggen nie znali trasy. Na starcie wyścigu miał przeciwko sobie doborową stawkę rywali, do których należeli Scotty Allan, „Mężczyzna z Żelaza” Johnson i inny znany poganiacz o nazwisku Fred Ayer. Seppala był zdenerwowany i podekscytowany. Pogoda dopisywała i przez 60 kilometrów wyścig odbywał się bez przeszkód. Potem jednak uderzył blizzard swoimi zamieciami śnieżnymi. Nie mógł nadejść w gorszym momencie. Zaprzęg Seppali znajdował się na wierzchołku góry Topkok, i psy, pchane do przodu przez wiatr, mogły zjechać ze szlaku. „Zanim nam się udało, wyglądało na to, że jeśli nie natrafimy na chatę na szczycie Topkok, możemy spaść z jednego z urwisk na wybrzeżu” - relacjonował później. Nagle, podczas chwili ciszy, chmury się rozwiały. Obawy Seppali mogły za chwilę się spełnić. Sto osiemdziesiąt metrów poniżej rozciągało się Morze Beringa. Krawędź urwiska była oddalona najwyżej o sześć metrów. Poganiacz skoczył na hamulec sań, ale metalowe szczęki tylko ślizgały się po zamarzniętym śniegu. Chwycił więc metalowy pręt, który trzymał na saniach na wypadek niebezpieczeństwa, wcisnął do otworu w podstawie hamulca i oparł się na nim całym ciężarem ciała. Sanie zaczęły Society, Anchorage 1987). Umieszczanie rannego psa na saniach było powszechnie przyjęte przez poganiaczy psich zaprzęgów i stało się zasadą podczas wyścigów. Ich regulamin zakazywał okrutnego traktowania zwierząt. Ten, kto go złamał, zostawał zdyskwalifikowany. Dobrzy poganiacze wiedzieli, że właściwie traktowane psy pracują ciężej niż te, które obrzuca się obelgami i straszy. Byli jednak tacy, którzy źle się z nimi obchodzili, z głupoty bądź czystego okrucieństwa, tak więc wyścigi przyczyniły się do poprawy traktowania psów, opieki nad nimi, warunków hodowli i treningu. 18

się zatrzymywać. Psy stanęły na oblodzonym stoku, dosłownie trzydzieści centymetrów od krawędzi urwiska. Zwierzęta opierały się, by iść dalej. Wciąż naciskając na pręt, Seppala spokojnym głosem, przekrzykując świst wichru, wydał Suggenowi komendę, by zawrócił zaprzęg. Suggen warknął na młode psiaki, ale te nie chciały obrócić sań i iść pod wiatr. Poganiacz zastanawiał się, czy ich nie zostawić i samemu pokonać zbocze, ale im bardziej nad tym myślał, tym mniej brał pod uwagę możliwość zostawienia zwierząt na pastwę takiego losu - jak opowiadał później reporterowi. Seppala ponaglał Suggena i ten zrozumiał swoje zadanie. Znów warknął i zaczął zataczać koło. Nieśmiało, a następnie bardziej pewnie, młode psy zaczęły go naśladować, jeden po drugim. Suggen obniżył się w uprzęży tak, że prawie szorował brzuchem po ziemi, gdy zaprzęg, drąc pazurami stwardniały śnieg, wspinał się po zboczu. Zlodowaciała skorupa kaleczyła i rozdzierała psie łapy. „Nie wiem, co [Suggen] im powiedział, ale to zadziałało. Nigdy nie zastanawiałem się, czy psy myślą, czy nie, lecz każde takie zdarzenie wywołuje moje zdumienie” - wspominał Seppala. Wycofał się z wyścigu. Został zawstydzony, ale nauczył się kilku rzeczy o psach i wyścigach psich zaprzęgów. Szlak i pogoda okazały się zbyt trudne dla młodych, niedoświadczonych psów i z jego strony było lekkomyślnością narażanie ich na niebezpieczeństwo. Psy cierpiały. Niektóre miały poszarpane opuszki i połamane łapy, inne odmrożone boki. Wszystkie były wyczerpane. Seppala przysiągł sobie, że nigdy nie zawiedzie ich zaufania, i wiedział, że w zamian za swoją lojalność otrzyma ich bezgraniczne psie zaufanie - zaufanie, które ocala życie. PRZEZ RESZTĘ wiosny i lato poganiacz pielęgnował swoje psy, by wróciły do zdrowia. Na jesieni zaczął je przygotowywać do wyścigu w 1915 roku. Zwierzęta stopniowo odzyskiwały siły i zaufanie do niego. Na kilka tygodni przed rozpoczęciem biegu Seppala wziął swój zaprzęg na trasę i rozmieścił w jej najważniejszych miejscach metalowe puszki z mielonym mięsem. Przestawił psy na bogatą w białko dietę, składającą się z wołowiny i baraniny, a także kazał swemu bratu Asle'owi zbudować wyścigowe sanie o bardzo długich płozach, dzięki którym mógł lepiej wykonywać skręty. Uszył dla swych psów specjalną uprząż. W wigilię wyścigu, gdy wszystkie przygotowania zostały ukończone, był niezwykle podekscytowany: „Czułem

się jak naładowana broń, gotowa w każdej chwili wystrzelić” - wspominał później. Tej nocy spał źle. Mimo dołożenia wszelkich starań bał się. Musiał liczyć na szczęście, na to, że znajdzie się we właściwym miejscu i o właściwym czasie, gdy nastąpi zmiana pogody. Ponadto obawiał się głównego faworyta, Allana, który już trzykrotnie wygrywał zawody. Rankiem 14 kwietnia zawodnicy ustawili się na linii startu ósmych dorocznych wyścigów psich zaprzęgów. Gdy opadła flaga, zaprzęgi ruszyły z impetem naprzód. Seppala, w odróżnieniu od innych, zaczął powoli, a informacja o jego wolnym starcie błyskawicznie dotarła do graczy zgromadzonych w Izbie Handlowej. Seppala był pewien swego. Dobrze znał własne psy - potrzebowały czasu, by się rozgrzać, ale przy końcu zawsze były w dobrej kondycji - a sam także nie chciał zbyt wcześnie wyczerpać swoich sił. Po około 100 kilometrach dogonił kilku zawodników, którzy zatrzymali się w drewnianej chacie postojowej na odpoczynek. Przystanki nie były obowiązkowe - to poganiacz decydował, gdzie i kiedy ma odpocząć. Ci spotkani zdążyli już pochłonąć z wilczym apetytem zupę i kanapki. Kilka godzin później dogonił Allana, który zatrzymał się w chacie oddalonej o około 150 kilometrów od startu. Seppala minął go i zatrzymał się w odległości 15 kilometrów, tam gdzie ukrył mięso dla swoich psów. Wkrótce Allan był znów na szlaku i ich gra w kotka i myszkę zaczęła się na całego. Podczas drugiego dnia wyścigu psy Seppali utrzymywały równomierne, szybkie tempo biegu. Poganiacz domyślał się, że wciąż mają mnóstwo energii, a kiedy w pewnym momencie poczuły zapach renifera, puściły się długim, nieprzerwanym galopem, jednym z najszybszych, jakie dotąd widział. Po 220 kilometrach zatrzymał się w chacie postojowej, gdzie przyłączył się do swego konkurenta, by zjeść miskę zupy. Gdy szykował się do wyjścia, jakiś widz podszedł do Seppali i poradził mu, by odpoczął, ale ten odparł, że pragnie pokonać Szkota i musi jechać natychmiast. Gdy wychodził, Allan popatrzył na niego znad swojej miski. „Uśmiechnął się do mnie zagadkowo - wspominał Seppala. - I on, i ja wiedzieliśmy, że mam przed sobą trudne zadanie”. Przez następnych 50 kilometrów Seppala zdecydowanie prowadził, nie mając żadnego znaku ze strony konkurenta. Gdy wjechał na kulminację kontynentalnego działu wodnego, zobaczył zaprzęg pełznący po krętym szlaku, który z odległości sprawiał wrażenie wielkiego gada. Do końca wyścigu było jeszcze daleko. Po dalszych 50 kilometrach poganiacz dotarł do Candle, miejsca nawrotu, gdzie planował krótki

odpoczynek. Podczas kontroli sędziowskiej jeden z jego psów wyrwał się z uprzęży. Seppala wiedział, że jeśli go nie złapie, zostanie zdyskwalifikowany. Biegał za nim w koło, a gdy go dopadł, pchnął w kierunku wyjącego stada. Przestraszony pies ugryzł poganiacza w dłoń, ale ten nie rozluźnił chwytu. Informacja o tym szybko dotarła do Nome - Seppala będzie musiał pokonać resztę trasy, kierując saniami jedną ręką, a gracze zaczęli stawiać przeciwko niemu. Poganiacz stracił cenny czas i 50 kilometrów za Candle, gdy kierował się ku wierzchołkowi działu wodnego, zaprzęg Allana minął go z dużą prędkością. Jednak ten pokaz siły mógł być tylko blefem. Szkot często próbował załamywać psychicznie konkurentów, udając, że jego psy są w szczytowej formie, i Seppala nie dał się na to nabrać. Gdy zaprzęg Allana piął się po stromiznach działu wodnego, zauważył, że jeden z psów Szkota jest zmęczony, a drugi zerwał się z uprzęży i nieprzywiązany biegnie za saniami. Seppala zaczął powozić tak, by sprawić wrażenie, że jego psy są wykończone i pozwolił Allanowi znacznie się wyprzedzić. Gdy ten znikł z pola widzenia, zwiększył tempo. Kontynuował tę strategię przez ponad jedną trzecią dnia, zostając w tyle za Szkotem o dobre pół godziny drogi. W wyścigach długodystansowych poganiacze często rezygnowali z przyjętego przez konkurentów rozkładu odpoczynku, by ich całkowicie wyczerpać. Seppala był zdecydowany zmusić Allana do popełnienia błędu, ale jednocześnie chciał przebyć trasę wyścigu według własnej strategii. W pewnym momencie zatrzymał się na odpoczynek w chacie i pozwolił swoim młodym psom odpocząć na słońcu. Wygrzewając się, stały się spokojne i zrelaksowane. Uznały, że dzień pracy już się dla nich skończył i Seppala miał kłopoty z ruszeniem ich z miejsca. Jedynie przewodnik palił się do powrotu na trasę. Widz, który znajdował się w chacie, źle zinterpretował krótkotrwałą ociężałość psów i powiadomił graczy w Nome, że „zaprzęg Seppali jest zupełnie zmordowany i nie chce powrócić na szlak”, a sam postawił sto dolarów na Allana. Seppala w końcu poderwał psy i z powrotem wyruszył na szlak. Dolina Śmierci, zazwyczaj nawiedzana przez burze i śnieżyce, tym razem nie nastręczyła obu sunącym po niej zaprzęgom żadnej trudności. Pod koniec trzeciego dnia Seppala dojechał do punktu zwanego Boston, oddalonego od mety o około 170 kilometrów. Allan, który od działu wodnego utrzymywał stały dystans dzielący go od Seppali, przybył tam pół godziny wcześniej. Gdy ich psy odpoczywały na zewnątrz, obaj konkurenci siedzieli po przeciwnych końcach stołu. Seppala poinformował przeciwnika, że jego psy są

wykończone, ale postara się pokonać 40 kilometrów do Council. Tam, mówił, planuje dłuższy odpoczynek. Allan odparł na to, że jego zaprzęg jest w doskonałej formie i za kilka godzin popędzi do Nome. Był święcie przekonany, że przekroczy linię mety do południa następnego dnia. Seppala w to wątpił. Tego dnia Szkot przejechał prawie 50 kilometrów więcej niż on i bardzo potrzebował długiego wypoczynku, a do mety pozostało jeszcze 170 kilometrów. Allan obserwował, jak Seppala wraca na szlak. Znów młode husky syberyjskie cieszyły się słońcem i wydawało się, że z niechęcią ruszają w trasę. Opuszczając Boston, „wlokły się - wspominał Seppala - i sprawiały wrażenie dobrze wymęczonych, niezdolnych do pokonania dłuższego dystansu. Liczyłem jednak na ich zalety, które tak dobrze poznałem”. Zaraz za obozowiskiem na szlak wyskoczył zając i psy wrzuciły swój najszybszy bieg. Pędziły tak, jakby wyścig dopiero się zaczął. Utrzymywały takie tempo aż do planowanego miejsca postoju - Council. Tam Seppala usłyszał, że Allan opuścił Boston po czterech godzinach odpoczynku. Na ogół trwał on sześć godzin, znaczyło to więc, że Szkot obawiał się przegranej. Seppala przeznaczył swoim psom pełne sześć godzin odpoczynku. Zwierzęta potrzebowały go przed ostatnimi 130 kilometrami do Nome. Po trzech godzinach płytkiego snu poganiacz obudził się o dziesiątej trzydzieści na odgłos zaprzęgu Szkota, który zatrzymał się ledwie na kilka minut i ruszył w dalszą drogę. Wpadł w panikę, zaczął pakować swoje rzeczy i zaprzęgać psy. Ledwie przywiązał trzy z nich, Allan pojawił się z powrotem. Utrzymywał, że jego przewodnik zgubił w ciemnościach drogę. Seppala zastanawiał się, czy nie był to fortel, który miał skłonić go do przerwania odpoczynku i wyruszenia na trasę. Ale pamiętał o postanowieniu, by trzymać się własnego planu i wraz z psami z powrotem ułożył się do snu. Dwie godziny później obudził się i spokojnie zaprzągł psy. Czujki pracujące dla Allana powiadomiły go o odjeździe konkurenta i dwadzieścia minut później Szkot puścił się w szaleńczą pogoń. Gdy Seppala dotarł do drewnianej chaty postojowej, Allan zmniejszył dzielącą ich różnicę do czterech minut. Seppala podkręcił tempo. Dojechał do wybrzeża i zaczął się wspinać na górę Topkok. Jednak gdy ze szczytu spojrzał za siebie, nie było ani śladu Szkota. Gęsta mgła pokryła dolne partie góry. Do końca trasy pozostało jeszcze 80 kilometrów. Allan zazwyczaj pokonywał je z maksymalną prędkością i pierwszy wpadał na linię mety. Seppala zaczął zjeżdżać w dół, wytężając siły, by utrzymać prosty kurs w kłębach mgły. U podnóża góry mgła się

przerzedziła i pokazało się słońce. Poganiacz spojrzał przez ramię, sądząc, że zobaczy Szkota pędzącego z tyłu, wyłaniającego się z obłoków mgły pokrywającej górę Topkok. Ale nigdzie nie było go widać. Przejechał 35 kilometrów, do punktu kontrolnego w Port Safety, i zatrzymał się, by spytać widzów, czy wiedzą, co się dzieje z jego rywalem. Powiedziano mu, że Allan dojechał do Solomon, punktu kontrolnego oddalonego o 15 kilometrów. Tak więc czterominutowe opóźnienie, które miał Szkot do Seppali, wzrosło do czterdziestu pięciu minut. Około trzeciej po południu Seppala minął Fort Davis, gdzie wystrzał armatni obwieścił jego przybycie, a kilka minut później minął linię mety. Odczuwał zmęczenie i trząsł się z zimna. Rywal pojawił się dopiero dwie godziny później. Reputacja Seppali była prawie ugruntowana. PRZEZ NASTĘPNE dwa lata Seppala dominował w wyścigu All Alaska Sweepstake, jak również w wyścigach lokalnych. Ludzi zdumiewała jego zdolność do wydobywania z psów wszystkich sił. Jeden z zawodników powiedział o nim: „To po prostu jest nadczłowiek. Wyprzedzał mnie każdego dnia co najmniej czterokrotnie, ja zaś nie potrafiłem tego zrobić ani razu. Nie kierował swoimi psami. Po prostu cmokał na nie, a one ciągnęły mocniej niż te, które dotąd widziałem. Było w tym cmokaniu coś takiego, co magnetyzowało zwierzęta. Pewnie słyszałeś o ludziach mających niezwykłą kontrolę nad innymi, chyba nazywa się to hipnoza. Przypuszczam, że można to również robić z psami, i jeżeli ktoś ma tę umiejętność, to na pewno Seppala”. Poza braniem udziału w wyścigach poganiacz pracował na swoją reputację, wożąc po całej Alasce urzędników rządowych, pracowników kopalni Hammona i okazjonalnie ofiary wypadków. Pewnego razu pomógł policji schwytać przestępcę. Stał się swego rodzaju sławą w rozsianych wzdłuż szlaków gospodach i drewnianych chatach, przyjmujących podróżnych na odpoczynek. Wzbudzający u innych strach gospodarze pomagali mu zaprząc psy i przypatrywali się, jak wyrusza w trasę. „Jestem dumny z trofeów, które zdobyłem - powiedział kiedyś Seppala - jednak oddałbym je wszystkie za satysfakcję, jaką czerpię z kontaktu z psami i z tego, że w tym pionierskim dla Alaski okresie starałem się dawać z siebie wszystko w służbie innym, bez względu na ich rasę, kolor skóry czy wiarę. Często droga była niezwykle uciążliwa, bywało, że miałem więcej odwagi niż mój zaprzęg, lecz kilka razy chciałem się poddać, ale było mi wstyd, że zawiodę waleczne serca moich husky”.

PRAWIE dziesięć lat po pierwszych wyścigach, po przebyciu dziesiątków tysięcy kilometrów, Seppala miał nowego przewodnika, husky syberyjskiego zwanego Togo. Liczący dwanaście lat czarno-szary pies stał się jego ulubieńcem. Ich związek był oparty na przyjaźni, partnerstwie i wzajemnym zaufaniu. „Byli nierozłączni powiedział jeden z przyjaciół. - Nikt nie mówił o jednym, nie wspominając jednocześnie drugiego”. Wieczorami często wspólnie dokazywali, a ulubioną rozrywką Seppali było chwytanie Toga za łapy, gdy ten skakał z radości. Jeśli poganiacz czuł się zmęczony, często siadywał przy kominku z Togiem u swych stóp. Kiedyś Seppala powiedział jednemu z reporterów, że wydaje się, iż Togo po prostu wie, co ma robić. Pewnego razu zaprzągł go do sań, którymi podczas 13kilometrowego biegu miała kierować zupełnie niedoświadczona, młoda dziewczyna, a następnie szepnął mu w ucho: „Naprzód. Będę tu czekać na ciebie”. Togo pędził całą drogę, na linii mety zaś wpadł prosto na swego pana, który tam klęczał. Obaj zaczęli się turlać i mocować w śniegu, a na ten widok kilku widzom stanęły łzy w oczach. Teraz, trenując psy w górach Sawtooth, Seppala czuł się szczęśliwy, że w drodze do Nulato i z powrotem będzie miał u swego boku Toga. Pies towarzyszył mu w każdej ważnej wyprawie, a razem pokonali prawie 88 tysięcy kilometrów. Przemierzając zamarzniętą Zatokę Nortona, wiele razy uratowali innym życie i Seppala, mimo zaawansowanego wieku psa, zawsze miał, jak mówił, „poczucie bezpieczeństwa”, gdy razem podróżowali. Tym razem nie będzie ani nagród pieniężnych, ani bicia rekordów. Będą ratować ludzkie życie.

5 Latające maszyny „Błonica szaleje w Nome; brak antytoksyn; lekarstwo widziano z samolotu na 50dniowym psim szlaku”. The New York Times, 28 stycznia 1925 roku

Lotnik Carl Ben Eielson po ukończeniu historycznego pierwszego lotu pocztowego na Alasce w 1924 roku. Osiągniecie to przez wielu zostało uznane za początek końca psich zaprzęgów na Alasce (Muzeum Historii i Sztuki w Anchorage)

W OSTRY ZIMNY poniedziałkowy ranek 26 stycznia, sześć dni po wybuchu epidemii, w Fairbanks, ponad 1100 kilometrów na wschód od Nome, kurier z miejscowego biura Korpusu Łączności zapukał do drzwi domu Williama Fentressa Thompsona przy Eight Avenue, między ulicami Lacey i Noble. Thompson, wydawca i redaktor dziennika Fairbanks Daily News-Miner, został wyrwany z łóżka pilną wiadomością: Czy lotnik z Fairbanks mógłby w ciągu 48 godzin przygotować samolot do lotu, aby przewieźć zapas antytoksyn do Nome, gdzie wybuchła epidemia błonicy? Odpowiedzcie natychmiast. Dan Sutherland, delegat Alaski do Kongresu Stanów Zjednoczonych.

Thompson ubrał się szybko. Po raz pierwszy usłyszał o epidemii, a w głowie już układał tekst na czołówkę do najbliższego wieczornego wydania gazety. Ten sześćdziesięcioletni mężczyzna przez większość życia pracował na pograniczu i, jak dotąd, był przyzwyczajony do ryzyka. Z ostrą, kanciastą twarzą wyglądał na srogiego człowieka, ale prawdziwą jego osobowość można było wyczytać w oczach - były w kształcie migdałów i wyzierały spoza okrągłych okularów z figlarnym podnieceniem dziecka trzymającego rękę w słoju ze słodyczami. Thompson nigdy nie odrzucał rzeczy kontrowersyjnych i dbał o to, by trzymać się swojego zdania. Cechom tym zawdzięczał ustabilizowaną opinię krytyków oraz przydomek „Wrong Font”, czyli „Zła Czcionka”. Przezwisko to stanowiło rodzaj gry słów związanej z pierwszymi dwoma inicjałami oraz drukarskim symbolem na oznaczenie złego wyglądu druku. Przez całą swoją karierę Thompson oglądał rozkwit miast na złotodajnych obszarach terytorium Jukonu i Alaski oraz ich upadek, gdy w strumieniach kończyło się złoto, a górnicy znikali. W ciągu ostatniej dekady obserwował też własne miasto, Fairbanks, któremu groził podobny los - a tego nie miał ochoty zaakceptować. Usytuowane nad brzegiem rzeki Chena, dopływie Tanany, Fairbanks po odkryciu złota w 1902 roku stało się znane jako największe na świecie miasto chat budowanych z okrąglaków. Ten ruchliwy ośrodek i główny punkt dystrybucji dla

obszarów w głębi kraju łączył osady interioru z wolnymi od lodu portami na południu Alaski, najpierw za pomocą szlaku, teraz - linii kolejowej. Gdy jednak złoża okruchowego złota zaczęły ubożeć, a miasteczka w głębi lądu pustoszeć, zmniejszyła się także ludność Fairbanks. Dalszą zapaść gospodarczą przyniosła pierwsza wojna światowa. W 1925 roku miasto już od lat borykało się z problemem, jak powstrzymać gospodarczą ruinę. Podobnie rzecz się przedstawiała z Thompsonem. Liczba czytelników jego gazety spadła niemal o połowę, musiał więc prawie w pojedynkę pisać, redagować oraz drukować. Uczynił zresztą z tego swoją osobistą misję, ponieważ zależało mu na tym, by nie tylko informować czytelników, ale by także podtrzymać ich „podupadłego ducha”, jak stwierdził jeden z czytelników. Pisał o wszystkim i o niczym i nic nie było dla niego zbyt święte albo polityczne, by tego nie skomentował w swoisty sposób. Kiedyś na przykład wyraził rozczarowanie, że dzieci z Fairbanks nie były dość psotne w święto Halloween, innym razem zaś, gdy zmarła córka producenta czekolady Ghirardelliego, napisał w nagłówku: „Stracił swoją czekoladową kropelkę”. Thompson uprawiał pewien rodzaj inspirującego dziennikarstwa. Wynajdywał i wspierał projekty, które według niego mogły przynieść miastu pieniądze, niezależnie od tego, czy społeczność je aprobowała, czy nie. Tak więc przyczynił się do zbudowania młyna oraz banku rolnego wspierającego rozwój rolnictwa w dolinie rzeki Tanana, ale z kolei przeciwstawiał się decyzji władz miasta o rozebraniu domów publicznych. Przypuszcza się też, że w pierwszych latach prohibicji mógł otrzymać pieniądze od producentów alkoholu, gdyż wykorzystał swoją gazetę do zachęcania do picia. Z pewnością lubił wypić i był tego głośnym entuzjastą - sklepy z alkoholem i bary tworzyły bowiem, jak uważał, pieniądz. W 1925 roku zaczął odczuwać skutki ciężkiej pracy i ciężkiego życia. Rok wcześniej korzystał z opieki medycznej poza terytorium Alaski, lecz powrócił osłabiony. Thompson dużo pracował, a przez parę ostatnich lat wiele uwagi poświęcał innemu ważnemu projektowi, który, jak miał nadzieję, odegra równie ważną rolę w ratowaniu

miasta

jak

jego

własna

działalność,

a

mianowicie

usługom

zaopatrzeniowym spółki lotniczej Fairbanks Airplane Corporation. Trzymając w ręku telegram od delegata Alaski, ocenił, że uwieńczony powodzeniem ratunek powietrzny może ożywić lotniczą linię zaopatrzeniową i pomoże w przyciągnięciu biznesu z powrotem do miasta. Thompson nie był zwykłym oportunistą. Miał szczerą chęć pomóc ludziom w Nome, a jeśli udałoby mu się zorganizować tę dobroczynną misję,

no to cóż, zyskałby przychylność całej Alaski. Thompson spacerował wokół domu z telegramem Sutherlanda. Na dworze było 45 stopni poniżej zera i na ulicy znajdowało się tylko kilka osób. Ponownie przeczytał wiadomość i rozważył sytuację oraz wszystkie jej następstwa. Pomyślał, że mogłaby to być jego ostatnia wielka kampania. PRZEZ OSTATNIE trzy lata rozwój arktycznej komunikacji lotniczej był obsesją Thompsona. Od końca pierwszej wojny światowej Alaska stała się latarnią morską dla poszukujących przygód byłych pilotów wojskowych i w 1923 roku Thompson wraz z grupą biznesmenów utworzył towarzystwo lotnicze Farthest-North Airplane Company oraz wynajął dawnego lotnika wojskowego z Dakoty Północnej o nazwisku Carl Ben Eielson. Kongresman z Alaski Dan Sutherland zachęcił Eielsona w 1922 roku do porzucenia pracy strażnika w Kongresie w Waszyngtonie i przeniesienia się do Fairbanks, gdzie podjąłby się latania do miejscowości położonych na północy. Obydwaj rozmawiali z entuzjazmem o przyszłości lotnictwa na Alasce i niebawem Sutherland znalazł czasowe zajęcie dla pilota. W Fairbanks Eielson zaprzyjaźnił się szybko z Thompsonem. Obydwaj przesiadywali do późna w biurze wydawcy, pijąc piwo domowe i gadając o lataniu. Razem przekonali bankiera, Dicka Wooda, do sfinansowania zakupu samolotu, a wkrótce mieli też wystarczające środki na zbudowanie prostej drogi startowej długości 360 i szerokości 180 metrów, którą stał się utwardzony pniami pas na końcu miejscowego boiska do baseballu. Lądowisko było wystarczająco dobre i latem 1923 roku Eielson przewoził pasażerów pierwszym samolotem towarzystwa, zbudowaną przez Curtissa „Jenny”19. Zaledwie kilka miesięcy później Farthest-North Airplane połączyło się ze swoim jedynym rywalem, towarzystwem Alaska Aerial Transportation Company, założonym przez konduktora kolejowego. Nowa firma przyjęła nazwę Fairbanks Airplane Company. Przedsiębiorstwo miało teraz trzy samoloty i dwóch pilotów, Eielsona i dawnego aktora wędrownego o nazwisku Noel Wien. Linia lotnicza była uboga, ale samoloty wznosiły się do góry i latały, a przy tym były jedyne na Alasce. W latach 1923 i 1924 interes miał się w miarę dobrze. Towarzystwo przewoziło wszystko, od złota po Glenn Hammond Curtiss (1878-1930), amerykański konstruktor lotniczy i przemysłowiec. Podczas pierwszej wojny światowej jego wytwórnia zbudowała m.in. 6400 samolotów szkoleniowych Curtiss JN-4 Jenny (przyp. tłum.). 19

artykuły gospodarstwa domowego, i przerzucało pasażerów z jednego miasta do drugiego. Z wyjątkiem kilku wypadków loty przebiegały bezpiecznie. Obydwaj piloci szybko zyskali reputację ludzi odważnych i zdolnych. Wien został pierwszym pilotem w Ameryce Północnej, który poleciał na północ od koła podbiegunowego północnego20. Natomiast w lutym 1924 roku Eielson wykonał pierwszy na Alasce lot zimowy, pokonując 420-kilometrową trasę z Fairbanks do McGrath podczas jednego z dziesięciu eksperymentalnych lotów pocztowych zainicjowanych przez pocztę amerykańską. W czasie dwóch z tych rejsów samolot odgrywał rolę prowizorycznego ambulansu latającego - Eielson transportował wówczas dwóch pacjentów do szpitala w Fairbanks. Thompson pokładał dużą nadzieję w przyszłości towarzystwa. Miesiąc przed wybuchem epidemii w Nome Fairbanks Airplane Company sprzedało papiery wartościowe za około 15 tysięcy dolarów, aby uzyskać pieniądze na czwarty i dużo większy samolot, jednostkę na ośmiu pasażerów, z oddzieloną kabiną pilota. Wskutek nalegań Thompsona wkład pieniężny do przedsiębiorstwa wnieśli też mieszkańcy Fairbanks. Wśród inwestorów znajdował się także Sutherland. Fairbanks leży w połowie drogi między Tokio a Nowym Jorkiem i z tego powodu wiele osób wierzyło, że nowa droga lotnicza przez Arktykę do Azji może uczynić z miasteczka interioru miasto, gdzie krzyżują się drogi świata. W 1925 roku idea ta nie była daleka od realizacji. Pięć lat wcześniej amerykańskie lotnictwo wojskowe zorganizowało wspólny przelot czterech samolotów z Nowego Jorku do Nome i z powrotem, aby pokazać, że są możliwe tak dalekie podróże drogą powietrzną i że są one bezpieczne także nad obszarami Północy. Dwupłatowe bombowce De Havilland, znane jako Szwadrony Czarnego Wilka z powodu symboli namalowanych na kadłubach samolotów, wystartowały 15 lipca 1920 roku z lądowiska Mitchell na Long Island i poleciały na północ do Kanady i Kolumbii Brytyjskiej, a potem przez Alaskę do Fairbanks, zatrzymując się po drodze czternaście razy. Stamtąd samoloty przekroczyły doliny rzek Tanana oraz Jukon i trzy godziny później wylądowały bezpiecznie na ławicy piasku w małym miasteczku Ruby. Pogoda była zła i czterej piloci musieli zrobić dwudniowy postój przed odlotem do Nulato, leżącego dalej na zachód, w dół rzeki Jukon. Potem wznieśli się lekko ku północy nad górami i polecieli na zachód wprost do Nome. Niska pokrywa chmur zmusiła samoloty do opuszczenia Pierwsze w świecie loty arktyczne wykonał polski pilot w służbie rosyjskiej Juliusz Nagórski (1888-1976), który w 1914 roku, uczestnicząc w ekspedycji ratunkowej, odbył na wodnopłatowcu Farman kilka lotów poszukiwawczych w rejonie Nowej Ziemi i Morza Barentsa (przyp. tłum.). 20

się na wysokość 750 metrów, ledwo powyżej pokrytych śniegiem szczytów, i kiedy dotarli nad wybrzeże Morza Beringa, zaczęła ich bombardować poranna nawałnica. Całą drogę do Nome lecieli przez śnieżycę. Niewiele ponad trzy godziny od opuszczenia Ruby Szwadron Czarnego Wilka wylądował na dawnych terenach parad w Fort Davis. Całe Nome przyszło popatrzeć. Od wielu już dni mieszkańcy przygotowywali lądowisko, poszerzając i umacniając drogę w starym forcie wojskowym. Przyszedł Welch i jego pielęgniarki, żeby pomóc, gdyby zdarzył się jakiś wypadek. Przyjechał również Seppala, aby popatrzeć na konkurencję. Poganiacz był zaintrygowany nową techniką i spytał, czy mógłby wspiąć się do jednego z kokpitów, „aby spróbować jego rozmiarów”. Lot z Nowego Jorku do Nome i z powrotem - trasa długości ponad 14 000 kilometrów - udowodnił, że transport lotniczy na długie dystanse jest na Północy możliwy. I teraz Thompson był przekonany, że Nome może być uratowane dzięki jednemu przelotowi z Fairbanks. Potrzebny był tylko pilot. I to stanowiło problem. Eielson był w Waszyngtonie, gdzie próbował przekonać rząd do rozwoju lotów na Północy i zaaprobowania stałej poczty lotniczej, Wien zaś wyjechał w poszukiwaniu nowej limuzyny powietrznej dla firmy. Thompson zaczął rozpatrywać inne możliwości. Pamiętał, że zaledwie kilka dni wcześniej spotkał agenta Departamentu Sprawiedliwości o nazwisku Roy Darling, który przebywał w Fairbanks w interesach. Wyglądał on na zrównoważonego i odpowiedzialnego faceta, a Thompson pamiętał, że miał także doświadczenie w lataniu. Przed

podjęciem

pracy

w

Departamencie

Sprawiedliwości

trzydziestoośmioletni Darling nauczył się latać i obsługiwać broń w Królewskiej Szkole Lotnictwa oraz Królewskiej Szkole Piechoty w Kanadzie, a następnie, w 1917 roku, wstąpił do Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych jako specjalista artyleryjski. Stacjonując w Indian Head, sprawdzał tereny w stanie Maryland, gdzie testował armaty, bomby i inną broń marynarki. Było oczywiste, że stanowił materiał na oficera. Zwierzchnicy opisywali go jako człowieka „pogodnego, pełnego sił i wigoru oraz pracowitego”. Nic dziwnego, że szybko awansował. W maju 1919 roku kariera Darlinga została jednak nagle przerwana. Podczas drogi z Waszyngtonu do Indian Head samolot, którym leciał, odmówił posłuszeństwa i spadł z wysokości 150 metrów do wody. Lotnik złamał prawą kość udową, szczękę i

obie stopy oraz rozszarpał dolną wargę. Po serii operacji pozostała mu jedna noga krótsza i poważny problem z poruszaniem się. Został zmuszony do chodzenia o lasce i noszenia obuwia korekcyjnego, a co więcej, jedno kolano miało bardzo ograniczony zakres ruchu. Stopy go bolały i często odczuwał sztywnienie. Do tego jeszcze wiele zębów zostało złamanych lub wykrzywionych, toteż przeżuwał jedzenie z dużą trudnością. Wyraźnie kuśtykający, z twarzą pokrytą bliznami, Darling miał dość odpychający wygląd, nawet jak na standardy Alaski, ale tam odwaga i stoicyzm, jak również zdolność do poświęcenia się były bardzo cenione. Thompson nie omieszkał zauważyć, że ten pokiereszowany człowiek, ale sprawny, może okazać się jedyny do tej roboty. Był twardy i odważny. Z punktu widzenia rasowego reportera, za jakiego wypada uznać Thompsona, Darling był darem niebios, wykonanym na zamówienie bohaterem. THOMPSON TAKŻE miał kłopoty z nogą po starym wypadku. Kiedy więc wypił kawę, wziął laskę i pokuśtykał przez zamarznięte miasto, by zobaczyć „połamanego lotnika”. Wyciągnął go z łóżka, napoił kawą i zaczął mu opowiadać całą przykrą historię o dzieciach z Nome. Przekonanie tego człowieka nie zajęło zbyt dużo czasu. Pomimo wypadku przed sześcioma laty Darling palił się do latania. Były lotnik wyjaśnił, że jest kilka warunków. Chciałby porozumieć się z żoną, Karoliną, która mieszkała w nowym domu w Anchorage, a także musiałby mieć pozwolenie Departamentu Sprawiedliwości. Pragnąłby też dostać pismo od Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych, poświadczające, że gdyby się rozbił, Karolina będzie mogła otrzymać rentę. Formalnie bowiem aż do czerwca 1925 roku Darling znajdował się na urlopie zdrowotnym udzielonym mu przez marynarkę z powodu odniesionych obrażeń i nie miał jeszcze załatwionej oficjalnej dymisji z honorami oraz renty Darling był gotów lecieć do Nome, nawet - jak stwierdził - „przyczepiony do ogona latawca”. Dlatego też Thompson poprosił go o sprawdzenie trzech samolotów stojących w magazynie Stewarta i zakomunikowanie mu o wynikach oględzin. Wczesnym popołudniem lotnik poszedł na Third Avenue razem z mechanikiem o nazwisku Farnsworth oraz dyrektorem Fairbanks Airplane Company, Fredem Struthersem. We trzech musieli się mocno wysilić, by otworzyć ciężkie drzwi magazynu. Było prawie ciemno. Jeden z nich zapalił latarkę, którą pożyczyli ze sklepu

Smiths Hardware & Gun Store, handlującego artykułami metalowymi i bronią w dole ulicy. Pośrodku magazynu zobaczyli dwa znajdujące się w opłakanym stanie samoloty szkoleniowe z czasów pierwszej wojny światowej. Dalej był też trzeci, ale i on prezentował się niewiele lepiej. Maszyny stały w tym prowizorycznym hangarze od zakończenia sezonu lotów w październiku. Skrzydła zostały rozebrane. Fabryczne pokrycie, które kiedyś mocno opinało drewniane szkielety, nosiło ślady licznych szarpanych lądowań, a także wiatru i deszczu. Brud i olej zakrzepły na silnikach i śmigłach jak druga skóra, a przewody kontrolne do sterów leżały wzdłuż kadłuba. Maszyny były w kiepskim stanie i wymagały kapitalnego remontu, zanim zostały wstawione do hangaru ostatniej jesieni. Mężczyźni sprawdzili każdy samolot i zgodzili się, że tylko jeden nadaje się do lotu. Był to dwupłatowiec typu standard J-I Anchorage, pozostałość z pierwszej wojny światowej, wcześniej wykorzystywany do szkolenia pilotów. Na kadłubie znajdowała się nazwa samolotu wymalowana czerwonymi i białymi literami, a ogon nadal nosił wyblakłe czerwone, białe i błękitne oznakowania amerykańskiego lotnictwa wojskowego. Silnik był w stosunkowo dobrym stanie. Znalazł się też dodatkowy 100litrowy zbiornik, przyspawany poniżej środka górnego skrzydła. Samolot przeszedł remont i został wyposażony w silnik marki Hispano-Suiza o mocy 150 koni mechanicznych - szybki i zajmujący mało miejsca, ulepszony przez francuskiego kierowcę wyścigowego i stosowany przez pilotów bojowych podczas wojny. Części ruchome, w tym wały napędowe oraz przekładnie, miały dopasowane osłony, które dobrze chroniły przed olejem i brudem. Na Alasce uważano to za dużą zaletę, gdyż piloci często używali łach piaszczystych lub terenów bagnistych jako pasów startowych. Zbiornik został dodany poprzedniego lata podczas historycznego przelotu między Anchorage a Fairbanks. Wien panował wówczas nad maszyną przez całą 560kilometrową trasę, ale słabo orientował się w terenie, toteż do Fairbanks zdecydował się lecieć wzdłuż linii kolejowej. Kilka razy, gdy przelatywał nad pożarami lasów, stracił widoczność z powodu dymu i niewiele brakowało, by zgubił drogę. O włos uniknął śmierci, kiedy z czarnej chmury wynurzyła się nagle drewniana wieża topograficzna. Zboczył z trasy o półtora kilometra, ale mimo tego odchylenia towarzystwo zdecydowało w końcu, że lot okazał się wielkim sukcesem. Po zakończeniu inspekcji Struthers, Farnsworth i Darling zamknęli magazyn i

poszli do Thompsona zdać mu szczegółowy raport. Biuro redakcji mieściło się w małym,

zagraconym

pomieszczeniu

ze

skrzynkami

ołowianych

czcionek

porozrzucanymi miedzy ciężkim sprzętem drukarskim. Nie było tam sztormowych okien z podwójnymi szybami ani podwójnych drzwi i za każdym razem, gdy ktoś wchodził do tego ogrzewanego parą pokoju, do środka wdzierała się lodowata mgła. Mężczyźni powiedzieli Thompsonowi, że dwupłatowcowi anchorage można przywrócić zdolność latania, tak by bez względu na pogodę mógł dolecieć do Nome w ciągu trzech dni. Sam przelot zająłby nie więcej niż sześć godzin. To było wszystko, co Thompson chciał usłyszeć. Kiedy goście wyszli, siadł za biurkiem. Zaczął pisać i nie przerwał, póki nie skończył. Kilka godzin później miał już swoją historię. Tego wieczoru News-Miner przyniósł opowieść o ciężkiej sytuacji mieszkańców Nome. Czytało się to jak zbiorowy krzyk o pomoc. Mowa też była o Royu Darlingu, którego Thompson nazwał „nadzieją w beznadziei” dla Nome. „Pogoda nie jest odpowiednia do latania, w takie dni jak obecne żaden lotnik nie założyłby się, że poleci (...). WSZYSTKO JEST PRZECIW tej »grze« - wykrzykiwał czołówkowy

artykuł

Thomspona

w

gazecie.

-

Wszakże

niebezpieczeństwo

niewątpliwie istnieje. Fairbanks [jest] na oczach latającego świata, a Nome jest naszym sąsiadem i naszym przyjacielem. Co mamy zamiar zrobić? Odpowiedź jest LECIEĆ”. Przed nastaniem nocy Thompson wysłał informację o stanie samolotów do Sutherlanda i poprosił go o uzyskanie oficjalnego zezwolenia na lot dla Darlinga. Potem napisał w telegramie do Nome, żeby miasto było dobrej myśli. Wprawdzie „wszyscy lotnicy wyjechali (...), ale jeśli Waszyngton puści detektywa Darlinga, który jest teraz tutaj w podróży służbowej (...), to jest [on] gotów do drogi na pomoc Nome. Podobną wiadomość otrzymał Waszyngton. Nome może liczyć na przybycie pomocy z Fairbanks, chyba że podczas próby ktoś zginie”. W ODDALONYM O PONAD 4800 kilometrów Waszyngtonie Dan Sutherland wziął się do pracy. Ten rzecznik autonomii Alaski i przełamania monopolu Zachodniego Wybrzeża w dochodowych działach jej gospodarki, jak: rybołówstwo, żegluga, górnictwo i leśnictwo, zdecydowanie o to walczył. Ostatnio zbulwersował Waszyngton tym, że w centrum biznesu pojawił się w szelkach, nie mając na sobie ani marynarki, ani kamizelki. „Pozwalam owionąć mnie kurzowi Waszyngtonu - powiedział reporterowi - w ten sposób będę w lepszej kondycji, by nadążyć za dżentelmenami,

którzy ograbiają Alaskę z łososi oraz drewna i dzięki temu uzyskam szybsze rezultaty, gdy Kongres zbierze się ponownie”. Jego wytrwałość na Kapitolu zyskała mu w rodzinnych stronach przydomek „Walczący Dan”. Sutherland był osobiście zaangażowany w sprawę Nome. Należał do tych, którzy pierwsi postawili stopę na tamtejszej plaży latem 1900 roku. Przypłynął na pokładzie statku wielorybniczego, który przebił się przez topniejący lód, i pokonał tysiące poszukiwaczy złota, którzy podążali tuż za nim. Po wyjeździe innych pozostał tu jako górnik i współwłaściciel jednej z firm przewozowych z Nome. Poznał dobrze zimę na Alasce. Kiedy zainteresował się polityką, miał już sporo po trzydziestce. Aby zdobyć miejsce w pierwszym ciele ustawodawczym Alaski, gdy w 1912 roku otrzymała samorząd terytorialny, przemierzył tysiące kilometrów kraju pieszo lub psimi zaprzęgami. Był popularny i w 1921 roku Alaskanie wybrali go na swego delegata do Kongresu w Waszyngtonie. Wkrótce po otrzymaniu wiadomości od Thompsona Sutherland, teraz pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna, zwrócił się do Public Health Service, czyli Służby Zdrowia Publicznego, i jej szefa, Hugha Cumminga, naczelnego lekarza Stanów Zjednoczonych. Poinformował go, że Fairbanks przygotowuje się do rozpoczęcia bezprecedensowej powietrznej akcji ratunkowej dla Nome. Jeden lot może zabrać zaledwie kilka godzin, powiedział Sutherland, natomiast psi zaprzęg będzie jechał tygodnie. W tym czasie umrze wiele dzieci. Cumming słuchał uważnie i powiedział Sutherlandowi, że jest gotów poprzeć ten pomysł. Sutherland natychmiast kablował do burmistrza Maynarda w Nome: Departament Zdrowia podejmie natychmiastową akcję, aby poprawić sytuację w Nome. Próbują zdobyć samolot. Bądźcie dobrej myśli.

INNY

TELEGRAM

Sutherlanda,

wysłany

do

Thompsona

wcześniej

tego

poniedziałkowego poranka, był zainspirowany cudownym odkryciem. Otóż dzień wcześniej pięćdziesięciotrzyletni lekarz z miasta Anchorage zaoferował 300 000 jednostek antytoksyn. Doktor John Bradley Beeson, bo tak się nazywał lekarz naczelny szpitala kolejowego w Anchorage, usłyszał o epidemii w Nome i przystąpił natychmiast do działania. Skierował się prosto do biura Korpusu Łączności, znajdującego się tuż obok torów kolejowych, i nadał telegram do gubernatora Alaski, Scotta C. Bone'a: 300 000 jednostek surowicy znajduje się tutaj w szpitalu kolejowym (...) paczki

mogą być przesłane koleją do Nenany (...). Czy surowica może zostać dowieziona do Nome przez pocztowych poganiaczy i psie zaprzęgi?

W tym samym mniej więcej czasie Służba Zdrowia Publicznego Stanów Zjednoczonych znalazła 1,1 miliona jednostek antytoksyn w różnych szpitalach Zachodniego Wybrzeża i zadysponowano, że zostaną one wysłane do Seattle, skąd mogą być przetransportowane dalej, na Alaskę. Najbliższy jednak statek, który udałby się na północ, Alameda, znajdował się nadal na morzu i wiadomo było, że nie przycumuje przed niedzielą 31 stycznia, czyli za kilka dni. Co gorsza, statek potrzebował kolejnych sześciu lub siedmiu dni, aby osiągnąć port Seward, a w czasie gdy surowica będzie wędrować do Nome, może umrzeć wiele dzieci. Surowica Beesona miałaby dwa tygodnie przewagi. Jakkolwiek jej ilość nie byłaby wystarczająca do zduszenia epidemii, to jednak mogłaby ją powstrzymać. Gubernator Bone polecił Beesonowi natychmiast przygotować lek i wysłać na północ do interioru pociągiem. W dwanaście godzin, bo tyle miało zająć dotarcie surowicy w głąb lądu, musiał zdecydować, czy pozwolić na ratunek drogą lotniczą, czy zaufać psom. Beeson był kompetentnym oraz zdolnym lekarzem i stał się pewnego rodzaju znakomitością na Alasce. Cztery lata wcześniej znalazł się w lokalnych gazetach po wezwaniu domowym na odległość ponad 800 kilometrów do małego miasteczka Iditarod, gdzie pilnego leczenia wymagał pewien bankier. Aby zawieźć Beesona do miasta w interiorze, wzdłuż drogi zaimprowizowano sztafetę psich zaprzęgów. Zwierzęta biegły z taką prędkością i przez tak dziki teren, że poganiacze musieli przywiązywać lekarza do sań. W jednym miejscu pod saniami załamał się lód i lekarz wpadł do wody. Ręce miał zbyt zmarznięte, by rozwiązać supły i rozpaczliwie walczył o uwolnienie się. Czuł, że sanie się pogrążają. Spoglądając w górę, widział już nad sobą powierzchnię wody. Dzięki temu stał się jednak świadkiem własnego uratowania, gdy psy zręcznie i bezpiecznie wyciągały sanie na brzeg. Wzdłuż szlaku zdarzały się i inne nieszczęścia a to któryś z poganiaczy odmroził sobie palce u nogi, a to inny doznał okaleczeń tymczasem dla Beesona była to absolutnie pierwsza taka podróż. Sięgając pamięcią wstecz, dziwił się nie tylko, że pokonał całą tę drogę, ale że gdy przybył, jego pacjent jeszcze żył. Chory nazywał się Claude Baker i znajdował się w zaawansowanym stadium gruźlicy płuc. Beeson niewiele mógł zrobić. Postanowił jednak zabrać go z powrotem do Anchorage, gdzie mógłby otrzymać całodobową

opiekę. Nie mogąc zorganizować sztafety w drodze powrotnej, lekarz wyruszył z jednym poganiaczem i niewielką nadzieją. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności napotkał w drodze Leonharda Seppalę, który udawał się do Anchorage z dwoma urzędnikami z Komisji Drogowej Alaski. Seppala podróżował z czterema zaprzęgami oraz czterdziestoma trzema psami i zgodził się pojechać przodem z Beesonem oraz jego pacjentem. Poganiacz był szybki i kierował silnym zaprzęgiem. Wspinali się na lodowiec wysokości 50 metrów i opuszczali w dół po stromej pochyłości gładkiego lodu, a potem znów w górę, przez przełęcz Rainey. Około 250 kilometrów na zachód od Anchorage zaczął padać silny śnieg i Seppala musiał torować szlak, idąc przed psami, ale w końcu dotarli szczęśliwie do szpitala bez wypadków. Wezwanie domowe Beesona zajęło od początku do końca prawie miesiąc. Teraz, gdy lekarz spoglądał na miodowego koloru szklane ampułki z surowicą, spoczywające na podłodze trzypiętrowego szpitala w Anchorage, przypominał sobie każde szarpnięcie sań i każdą milę tej nie do wytrzymania podróży. Jeśli transport miał być przewieziony psimi zaprzęgami aż do Nome, to potrzebował zabezpieczenia. Beeson wyścielił więc wnętrze pojemnika i umieścił fiolki w środku. Wziął grubą kołdrę i owinął nią pojemnik, potem włożył to wszystko do drewnianej skrzyni i przykrył grubym brązowym suknem. Na koniec przypiął do pakunku notatkę, instruującą tego, kto będzie wiózł surowicę, aby podczas każdego postoju na trasie ogrzewał pojemnik przez około piętnastu minut. Kiedy skończył, przesyłka ważyła 10 kilogramów. Beeson dostarczył surowicę na stację kolejową, gdzie już stała lokomotywa i przekazał paczkę konduktorowi, Frankowi Knightowi. Ten umieścił ją w zacisznym kącie wagonu bagażowego. Maszyna gwizdnęła i pociąg szarpnął do przodu. Beeson przesłał gubernatorowi Boneowi wiadomość, w której informował go o tym, że surowica powinna przybyć do Nenany następnej nocy, we wtorek 27 stycznia. „Wysoko sobie cenię twoją szybką akcję pomocy dla Nome” - odpowiedział Bone. WRÓCIWSZY do biura, Bone rozważał różne możliwości. Do niego będzie należała decyzja, czy wysłać surowicę psimi zaprzęgami, czy samolotem. Ze swoim lekko rysującym się brzuszkiem i gęstymi siwymi brwiami sześćdziesięcioczteroletni gubernator robił wrażenie miłego i uprzejmego człowieka. Łatwo się zaprzyjaźniał i był stosunkowo tolerancyjny. Jego droga do stanowiska gubernatora była niezwykła.

Przez większość życia był dziennikarzem, ale w swojej karierze przeszedł wszystkie szczeble od szeregowego pracownika drukarni do wydawcy pisma Seattle PostIntelligencer. Seattle jako brama wjazdowa na Alaskę było siedzibą licznych firm z Zachodniego Wybrzeża, które kontrolowały znaczną część najważniejszych dziedzin gospodarki regionu, w tym komercyjne rybołówstwo, wyrąb lasów oraz usługi żeglugowe i transport morski. Pracując w tutejszej gazecie, Bone mimo woli zaczął interesować się Alaską. W 1913 roku, jako wydawca, został zaproszony w podróż po jej terytorium przez Alaskie Biuro Izby Handlowej w Seattle. Z kilkoma innymi osobami przemierzył wzdłuż i wszerz Alaskę, odwiedzając prawie każde ważne miasteczko, w tej liczbie także Nome. Niespełna dziesięć lat później, po krótkim okresie kierowania reklamą w Komitecie Wyborczym Republikanów, został w 1921 roku dziesiątym gubernatorem Alaski. Stanowisko gubernatora, funkcja wyznaczana przez prezydenta Stanów Zjednoczonych,

było

trudną

i

w

wielu

momentach

niewdzięczną

pracą.

Wynagrodzenie było nędzne. Poprzedni gubernator poskarżył się kiedyś, że w swojej pracy wydawał 10 tysięcy dolarów rocznie, o trzy tysiące dolarów więcej, niż wynosiły jego pobory. Zarazem wielu Alaskan oburzało się na to, że nie mają prawa sami wybierać

swojego

przywódcy,

i

niektórzy

widzieli

to

stanowisko

jako

przedstawicielstwo wścibskiego rządu federalnego. Jakkolwiek Bone był najwyższym urzędnikiem w regionie dwa razy większym od stanu Teksas, to w praktyce miał niewielką władzę wykonawczą. Większość decyzji dotyczących rozwoju Alaski, rozdziału surowców i podatków znajdowała się w rękach skonfliktowanych i często niedoinformowanych urzędników w Waszyngtonie. Aby co*kolwiek załatwić, Bone musiał brnąć przez bagna federalnej biurokracji. Problem ten był znany każdemu gubernatorowi przed nim. Charakterystyczny przykład stanowiło to, że ani Bone, ani płatnicy podatków z Alaski nie mieli żadnej władzy, aby bez zgody Waszyngtonu przenieść skromne biuro gubernatora. Od 1906 roku, kiedy stolica Alaski przeniosła się ostatecznie z dawnej rosyjskiej placówki Sitka na Wyspie Baranowa w Archipelagu Aleksandra do Juneau, każdy gubernator Alaski musiał pracować w ciasnej i znajdującej się w opłakanym stanie drewnianej chacie. W 1924 roku piętrowy budynek był tak mocno zniszczony, że podłogi się zapadały, przy czym podłoga na parterze opierała się o przewody doprowadzające parę. Na pilne żądanie Bone'a dom obejrzał architekt upoważniony

przez Departament Spraw Wewnętrznych. W swoim raporcie stwierdził on, że rozsypująca się chata „nie nadaje się do zamieszkania”. Ostrzegł też gubernatora, aby wyniósł się z niej przed zimą, gdyż łatwo może spłonąć lub zostać zmieciona przez silny wiatr. Waszyngton nie zainteresował się tą sprawą i wkrótce proroctwo architekta okazało się prawdą. 5 stycznia 1925 roku podłoga w środku budynku osiadła na bojlerze i buchnęła płomieniami. Bone nie był na Alasce jedynym urzędnikiem sfrustrowanym federalną biurokracją. „Nie potrwa długo - zażartował w tym czasie jeden z alaskich prawników - a będzie nam trzeba licencji podpisanej przez ministra, żeby zabić komara”. Po blisko sześćdziesięciu latach od nabycia Alaski przez Stany Zjednoczone nadal nie mogła ona legalnie decydować o własnym losie i potrzeba było kolejnych trzydziestu czterech lat, zanim otrzymała status stanu. Sprawa przeszła przynajmniej przez trzydzieści osiem biur federalnych i pięciu ministrów, z których wszyscy byli jak pisał Bone w jednym ze swoich artykułów dla Saturday Evening Post - „powiązani ze sobą kompetencjami, nieporęczni i bałamutni, pochłonięci własnymi interesami, zazdrośni o osobiste sukcesy oraz uprawnienia, a do tego mniej lub bardziej nieskoordynowani i niezależni w swoich działaniach”. Bone często używał pióra, aby pomstować przeciw biurokracji, która, jak mówił, wypaczała pionierskiego ducha Alaski, a także aby przybliżyć Amerykanom „ziemię, którą Wujek Sam kupił i potem o niej zapomniał”, jak głosił nagłówek jego artykułu napisanego dla Review of Reviews. W 1925 roku Bone miał już dość i był zdecydowany opuścić półwysep na dobre w połowie roku. „Nikt nie rozumie Alaski - powiedział kiedyś sfrustrowany gubernator reporterowi podczas podróży do Waszyngtonu. - Nawet urzędnicy w stolicy nie rozumieją, jak u nas jest. Depeszują do mnie, bym skoczył do Nome rozejrzeć się w jakiejś drobnej sprawie, nie zdając sobie sprawy, że dostanie się tam zajmuje mi co najmniej jedenaście dni”. Bone wiedział, że decyzja o transporcie surowicy może ugrzęznąć w otchłani biurokracji i stać się polityczną piłką futbolową. Tymczasem sprawę ratunku powietrznego mocno popychał delegat Sutherland i wydawca News-Minera Thompson. Momentami Bone skłaniał się nawet ku temu pomysłowi, ale chciał mieć pewność, że to będzie wybór odpowiedzialny. Ostateczna decyzja należała tylko do niego i żaden rodzaj nacisku, politycznego lub innego, nie mógł na nią wpłynąć.

Bone orientował się w dyskusji na temat możliwości, jakie mają linie lotnicze na Alasce i nie miał wątpliwości, że drogi powietrzne odegrają ważną rolę w przyszłości tego terytorium. W 1923 roku, kiedy Warren Harding jako pierwszy prezydent USA odwiedził Alaskę, Bone znajdował się wśród tłumu obserwującego przelot Eielsona nad Nenaną. Wszyscy podziwiali pilota, który w swoim dwupłatowcu wykonywał pętle, spirale i inne ewolucje na cześć prezydenta. Harding przybył do miasta, aby wziąć udział w uroczystości związanej z ukończeniem budowy linii kolejowej i, jak zauważył Bone, kiedy wbił w tory symboliczny złoty hak szynowy, być może już wtedy wiedział, że to lotnictwo ma przyszłość. Niemniej jednak Bone zaczął roztrząsać sprawę szczęśliwego lotu do Nome. Pogoda - jeden z czynników decydujących o każdym niemal aspekcie życia na Alasce - zmieniła się na bardzo mroźną i prawie ustały podróże na obszarze interioru. Przez ponad tydzień układ kontynentalnego arktycznego wysokiego ciśnienia spowodował spadek temperatury do najniższych poziomów od prawie dwudziestu lat. Ponieważ wnętrze kraju stanowiło jakby wielką nieckę lądu otoczoną górami i wysokimi wzgórzami, to konkurencyjnemu cieplejszemu powietrzu trudno było się tam dostać i osłabić mróz. A ten z upływem dni tężał, kradnąc odrobinę słonecznego ciepła, które nagromadziło się w ziemi. Nic dziwnego, że tereny te były znane jako „lodowa skrzynka Sewarda”. To lapidarne określenie wzięło się od nazwiska sekretarza stanu Williama Henry'ego Sewarda, który w 1867 roku kupił Alaskę od Rosjan. Bardzo niska temperatura panująca w interiorze stanowiła wiadomość z pierwszych stron prawie wszystkich miejscowych gazet. W Fairbanks musiała zostać zamknięta poczta, gdyż nie można było ogrzać jej pomieszczeń. Dalej na wschód, w kanadyjskim Jukonie, temperatura około minus 55 stopni zmusiła do wstrzymania dostaw wody i poczty w miastach Dawson i Mayo. Tymczasem całkowicie odmienny układ pogodowy nękał Juneau i inne miasta południowo-wschodniej części Alaski, którą często nazywano rączką patelni. W styczniu średnia temperatura osiąga tutaj minus 15 stopni, a więc jest stosunkowo ciepło w porównaniu z wnętrzem kraju, lecz opady śniegu są obfite, a częstotliwość sztormów znad zatoki Alaska - duża. Ze swoich nowych biur w Gmachu Goldsteina znacznie wyższym niż jakikolwiek inny w Juneau - Bone mógł obserwować miasto wyłaniające się ze śnieżnej burzy, gdy wiatry o prędkości 40 kilometrów na godzinę chłostały ulice, tworząc trzymetrowej wysokości zaspy oraz korki uliczne z

samochodów i konnych powozów. Śnieżyce i zawieruchy dokonały w ostatnich kilku dniach spustoszeń także na torach żeglugowych. Tego ranka parowiec Admirał Watson wlókł się do portu kanałem Gastineau, borykając się z niebezpiecznymi warstwami lodu, które pokryły mostek kapitański, nadburcia i dziób. Była to najbardziej sztormowa podróż, „na przemian prawie bez przerwy burze śnieżne i zawieruchy” - wspominał kapitan. Cztery dni wcześniej, w czasie równie koszmarnej pogody przybył z 400 tonami rudy miedzi oraz wędzonych śledzi parowiec Alameda. Przepłynięcie zatoki Alaska zajęło statkowi czterdzieści osiem godzin, a jego dziewięćdziesięciu pasażerów zostało, oględnie mówiąc, „wytrzęsionych przez wzburzone morze”. Nawet podczas stosunkowo spokojnych podróży wysoka, wąska i przeciążona Alameda kołysała się jak dawna bańka na mleko. „Akurat gdy wydawało się, że już leży prawie płasko na boku, ona, dygocąc, wracała powoli do pionu, tylko po to, by wychylić się równie daleko na drugą stronę” - wspominał jeden z pasażerów. Jeśli jednak silne wiatry i temperatura 10 stopni Celsjusza poniżej zera mogą wyrządzić takie szkody tym dwóm morskim siłaczom pływającym na trasie z Seattle do Juneau, to można sobie wyobrazić, jak niebezpieczny byłby lot samolotem podczas sztormu. Z maszyn znajdujących się w Fairbanks każda miała odkrytą kabinę i Bone stawiał sobie pytanie, czy jakikolwiek pilot, nie biorąc pod uwagę kontuzjowanego Darlinga, mógłby przeżyć lot w temperaturze minus 45 stopni. Większość lotów na Alasce odbyła się, jak dotąd, latem lub w cieplejszych miesiącach zimowych. Eksperymentalne loty pocztowe Eielsona były sukcesem, ale pilot ten nigdy nie latał w temperaturze niższej niż minus 25 stopni. Tymczasem termometry w Fairbanks wskazywały w tym tygodniu 20 stopni mniej. Eielson musiał włożyć dwie pary grubych wełnianych skarpet, skarpety ze skóry karibu, parę mokasynów sięgających powyżej kolan, komplet grubej bielizny, wojskowe bryczesy, grube wełniane spodnie, grubą koszulę, sweter, czapkę z futra kuny, gogle, a na to wszystko parkę z futra reniferowego sięgającą do kolan oraz kaptur obszyty futrem rosomaka. Z ledwością mógł wsiąść do samolotu, a oprócz sterty poczty zabrał także pełny zestaw pierwszej pomocy, na wypadek gdyby się rozbił lub zgubił drogę. Ponadto wiózł śpiwór z futra owczego, dziesięciodniową rację żywnościową, dwadzieścia litrów paliwa, rakiety śnieżne do chodzenia po śniegu, strzelbę, siekierę oraz sprzęt do naprawy, jakkolwiek nigdy nie miał okazji go użyć.

Eielson rozbijał się kilka razy i omal nie doprowadził do zniszczenia samolotu. Ogólnie biorąc, miał jednak szczęście. Gdy wracał do Fairbanks z pierwszego lotu, zapadła noc i się zgubił. Ochotnicy rozpalili na boisku baseballowym olbrzymie ognisko i czekali, zastanawiając się, czy nie stało się już najgorsze. Po kilku godzinach rozpoznali w oddali odgłos silnika. Było tak ciemno, że słyszeli samolot, lecz nie mogli dojrzeć jego skrzydeł, dopóki nie znalazły się w zasięgu światła ogniska. Groziła katastrofa. Podczas lądowania Eielson musiał się domyślać, gdzie jest początek boiska, lecz się pomylił i jedną nartę złamał o czubek drzewa. Kiedy maszyna uderzyła o ziemię, dziób szarpnął się do dołu, a śmigło się potrzaskało. Czekający tłum pognał do samolotu, gdzie zobaczył Eielsona oszołomionego, ale całego i zdrowego. „Siedział uśmiechnięty za sterami - powiedział jeden ze świadków - lecz był tak skostniały z zimna i wyczerpania, że musieliśmy wynieść go z kokpitu”. W swoim ostatnim przelocie pocztowym Eielson natknął się na pasie startowym na skrawek błota, co sprawiło, że samolot ponownie uderzył dziobem w ziemię, łamiąc śmigło, ster i podpórki skrzydeł. Podczas przelotów pocztowych, w czasie których spędził prawie pięćdziesiąt godzin w powietrzu, Eielson wykorzystał wiele części zapasowych, a poczta amerykańska odmówiła przysłania następnych. Wobec braku możliwości zdobycia ich w Fairbanks wstrzymano dwa pozostałe loty. Z planowanych więc dziesięciu lotów Eielson odbył osiem. Loty Eielsona, pomimo lądowań z kraksami, stały się sławne. Na spotkaniu rządowym w Waszyngtonie ktoś przeczytał o przygodach Eielsona, a jego historia tak poruszyła prezydenta Calvina Coolidge'a, że wysłał Eielsonowi list gratulacyjny. Wysocy urzędnicy poczty amerykańskiej uważali jednakże, że Alaska nie jest jeszcze gotowa do regularnych lotniczych usług pocztowych, prosili zatem o zwrot swojego okaleczonego samolotu. W liście do Eielsona wiceminister Paul Henderson powiedział mu niedwuznacznie, że uznano eksperyment za tylko częściowo pomyślny. „Jest wiele rzeczy, które muszą zostać zrobione, zanim będziemy mogli w sposób planowy wykorzystywać samoloty do przewożenia poczty na Alasce” - napisał Henderson. Obiecał jednak, że rozważy ponowne podjęcie takiej próby w przyszłości. Eielson latał rządową jednostką, de havillandem - samolotem, który kiedyś miał służyć do przewozu poczty, a podczas wojny został także użyty jako bombowiec i jednostka rozpoznawcza. De havilland był mocniejszy niż kruche dwupłatowce, jakie miała spółka Fairbanks Airplane Company.

Nawet jeśli Thompsona „nadzieja w beznadziei”, samolot, pokonałby wiatr, zimno i techniczne ograniczenie czasu lotu, to jeden czynnik został przez Thompsona, Dana Sutherlanda i burmistrza Maynarda przeoczony. W styczniu mianowicie dni były krótsze i Darling miałby niewielką liczbę godzin dziennego światła, zapewniającego bezpieczny lot. Przelot nocą stanowił wyczyn nader ryzykowny. Poczta amerykańska nie wykonała żadnej poważnej próby tego typu aż do 1923 roku, kiedy

to

podjęto

na

odcinku

Chicago-Cheyenne,

będącym

częścią

Transkontynentalnej Pocztowej Drogi Powietrznej. Urzędnicy przeprowadzili wtedy szczegółowe przygotowania zarówno na ziemi, jak i nad ziemią. Zainstalowano obrotowe latarnie, które mogły być widoczne z odległości blisko 250 kilometrów. Zbudowane na 15-metrowych wieżach stały się, jak pisano, „latarniami morskimi na niebie”. Zostały one umieszczone w pięciu miastach wzdłuż trasy poczty lotniczej, między nimi zaś założono lądowiska awaryjne, oświetlane przez mniejsze i słabsze latarnie. Dodatkowy środek ostrożności, który miał pomóc pilotom, stanowiły błyskające lampy naziemne, opalane acetylenem i umieszczone co pięć kilometrów między lądowiskami awaryjnymi. Ponadto samoloty zostały wyposażone w najnowsze urządzenia techniczne, na przykład światła na końcach skrzydeł oraz nadajniki radiowe, przez które piloci mogli zostać poinformowani o zbliżaniu się złej pogody. Dla porównania stary dwupłatowiec anchorage nie miał innych urządzeń nawigacyjnych oprócz kompasu magnetycznego, który wskazywał tylko przybliżony kierunek bieguna północnego. Każdy pilot wylatujący z Fairbanks do Nome znalazłby się więc pod każdym względem sam w ciemności - bez światła, które poprowadziłoby go wzdłuż drogi, lub radia, które ostrzegłoby przed zbliżającym się blizzardem. Co gorsza, terytorium było skartowane w sposób przypadkowy. Kiedy poczta i inne urzędy terytorialne organizowały eksperymentalne loty pocztowe w 1924 roku, musiały brać pod uwagę trzy oddzielne mapy, ponieważ każda z nich pokazywała na trasie różne zarysy topograficzne. Z tych to powodów poznawanie terenu przychodziło pilotom nader ciężko. Góry, mierzące na mapie 300 metrów, mogły wzrosnąć do wysokości 1500 metrów, a brzeg rzeki, który według mapy był oceniany jako miejsce bezpieczne do lądowania, w rzeczywistości mógł się zmienić w wąski strumień w głębi lasu. Pilot musiał być nieustraszony i często polegać na instynkcie. Wien lądował kiedyś na wierzchołku 100-metrowego wzgórza w głębi kraju, aby wziąć chorego człowieka. Potem stwierdził z przerażeniem, że nie ma dość miejsca na

wystartowanie, „zeskoczył” więc z góry, z nadzieją, że lekki samolot złapie wiatr i zdoła się wznieść. Tym razem szczęście mu dopisało. Najgorsze były lądowania i starty. Standardowe dwupłatowce J-I, jak anchorage, a także inne samoloty z tego okresu, nie miały hamulców i żeby stanąć, musiały hamować za pomocą pojedynczej płozy pod ogonem. Za lądowiska służyło wszystko - boiska baseballowe, bagna i brzegi rzek. Dopiero w końcu lat trzydziestych XX wieku uruchomiono federalne fundusze na bezpieczne lądowiska i zorganizowano szlaki powietrzne na Alasce. Do tego czasu każdy samolot miał kraksę dwa lub trzy razy w roku. I nawet jeśli Darlingowi udałoby się przelecieć przez interior, to wszyscy śmiałkowie świata nie będą mu mogli pomóc dotrzeć na wybrzeże Morza Beringa. Lotnik nic nie wiedział o miejscowej rzeźbie terenu - wielkiej skale wyspy Besboro u wybrzeża Unalakleet, koślawym kształcie góry Topkok na wschód od przylądka Nome - drogowskazach, które mogłyby pomóc dolecieć do celu, gdyby zawierucha zniosła go z kursu i zawiodła gdzieś nad pola lodowe. Piloci podróżujący nad wybrzeżem często mieli okazję lecieć we mgle, która wydawała się łączyć niebo z lodem i śniegiem poniżej. W tej sytuacji czuli się oni tak zdezorientowani, że określili ją jako „latanie wewnątrz butelki do mleka”. Zza sterów widać było tylko pustą przestrzeń bez żadnych punktów odniesienia. Pilot ledwie mógł się domyślać, czy leci prosto, czy też został zniesiony, czy spada. Dodatkową trudnością dla każdego samolotu, nie mówiąc o anchorage, było przetrwanie gwałtownych nadbrzeżnych burz śnieżnych i silnych zawiei, które mogły wiać z siłą 120 kilometrów na godzinę. „Samoloty nie są w stanie latać przy wiatrach o prędkości 100 kilometrów na godzinę” - zauważył kiedyś Wien podczas pobytu w Fairbanks po wielogodzinnej walce z czołowym wiatrem, który mógł go w końcu zepchnąć w dół. Anchorage, wprawdzie wzór nowoczesności według standardów wczesnych lat dwudziestych XX wieku, miała silnik - jak inne w tamtych czasach - chłodzony wodą i dlatego niepewny podczas dużych mrozów. Środki zapobiegające zamarzaniu jeszcze nie zostały wynalezione i piloci eksperymentowali, z miernym powodzeniem, z różnymi mieszankami alkoholowymi (płyn chłodzący Prestone'a czy glikol etylenowy nie były stosowane przed 1931 rokiem). Co więcej, przy temperaturze 10 stopni poniżej zera olej robił się kleisty, więc ilekroć pilot lądował, musiał rozpalać ognisko pod silnikiem, aby utrzymać ciepło. W tym czasie pasażer lub miejscowy mechanik

odprowadzał olej do miski i ogrzewał go nad ogniem. Chłodzone wodą silniki trzęsły się tak mocno podczas lotu, że czasami obluzowywały się sworznie i śruby. Przewody się łamały, para ulatniała się z pęknięć, a świece zapłonowe pokrywały się zanieczyszczeniami. Silniki bełkotały i gasły, a wtedy cichy, pełen grozy szum wiatru między przewodami zastępował ich łoskot. Kiedy w 1926 roku wprowadzono silniki chłodzone powietrzem, liczba przymusowych lądowań spadła o 25 procent. W latach dwudziestych XX wieku awaria silnika zwykle oznaczała śmierć lub co najmniej poważne obrażenia pilota. Jeśli samolot utracił prędkość, mógł wpaść w korkociąg, po którym następował niekontrolowany lot nurkowy, a kiedy silnik nie działał, nie było żadnej możliwości ratunku. Tak było, zanim odkryto, że korkociągu można uniknąć dzięki zamontowaniu ruchomych klap wzdłuż krawędzi skrzydeł. Kiedy samolot się przechylał, klapy wysuwały się do przodu i korygowały przepływ powietrza. Już w samych zamierzeniach konstruktorów samolot nie był dostosowany do podróży arktycznych. Natomiast armia nawet nie zaczęła systematycznych eksperymentów w temperaturach ekstremalnych aż do lat trzydziestych XX wieku. Czyhały również inne potencjalne niebezpieczeństwa. Śnieg i lód mogły zatkać filtry powietrza i wewnętrzne połączenia, pozbawiając w ten sposób gaźnik tlenu potrzebnego do spalania. Wiele samolotów zostało też zmuszonych do lądowania, kiedy na radiatorach, piastach śmigła i skrzydłach zgromadził się lód - wynalezienie skutecznego sposobu usuwania oblodzenia nadal jest sprawą przyszłości. EIELSON BYŁ JEDNYM z pierwszych pilotów, którzy opanowali maszynę przy temperaturze minus 10 stopni. W kwietniu 1928 roku, kiedy przelatywał nad przylądkiem Barrow, na północ od Nome, dokuczliwe zimno sprawiło, że silnik wielokrotnie gasł21. Aby wyrównać jego pracę, Eielson ostro wzniósł się ponad chmury, gdzie promienie słoneczne ogrzały samolot. Powtarzał ów manewr co dwadzieścia minut przez ponad dwie godziny. Sposób ten zdał egzamin, lecz prawie wyczerpało się paliwo22. Carl Ben Eielson odbył w latach 1926-27 wiele lotów nad Oceanem Arktycznym ze znanym australijskim badaczem polarnym i lotnikiem George'em Hubertem Wilkinsem (1888-1958). Dnia 16 IV 1928 roku obydwaj dokonali pierwszego w dziejach przelotu w poprzek Arktyki, pokonując dystans z przylądka Barrow na Alasce przez północne krańce Grenlandii na Spitsbergen (przyp. tłum.). 21

Dnia 9 listopada 1929 roku Eielson i jego mechanik Earl Borland zaginęli podczas lotu ratunkowego, gdy pomagali wywieźć ładunek futer ze szkunera Namik, uwięzionego przez lody opodal 22

Loty na Północy nie były wyłącznie marzeniami Thompsona, Sutherlanda i Eielsona. Co najmniej od dwudziestu lat badacze Arktyki i Antarktyki wykorzystywali w swych podróżach balony, sterowce lub samoloty Po swoim zwycięskim wyścigu psim zaprzęgiem do bieguna północnego w 1909 roku Robert Peary przepowiedział, że Arktyka będzie „poznawana i badana drogą powietrzną”. Roald Amundsen nauczył się latać i zdobył licencję pilota w niecały rok po zdobyciu bieguna południowego w 1911 roku. Psie zaprzęgi, chociaż niezawodne, były jednak powolne i niewygodne. Vilhjalmur Stefansson, gdy w 1915 roku podczas jednej z ekspedycji pokonywał saniami ciągnionymi przez psy arktyczny pak lodowy, powiedział koledze, że w przyszłości samolot w jeden dzień przeleci obszar, który psi zaprzęg przemierza w ciągu roku. W latach dwudziestych XX wieku oko ludzkie nie widziało tysięcy kilometrów kwadratowych Oceanu Arktycznego. Wielu wierzyło, że istnieją wyspy, których nie ma na mapach, a niektórzy mówili o nienaniesionym na mapy kontynencie w lodowych pustyniach między Spitsbergenem w Norwegii a Alaską. Te mityczne obszary miały obfitować w bogactwa mineralne, a ze względu na swe położenie mogły mieć także strategiczne znaczenie militarne. Na istnienie takiego lądu wskazywały różne badania. W XIX i na początku XX wieku wielu eksploratorów i wielorybników, którzy przepłynęli przez Cieśninę Beringa, twierdziło, że na północ od Alaski widzieli ląd. Peary, podróżujący wzdłuż północnego wybrzeża Kanady, informował o pokrytych śniegiem szczytach, leżących daleko na północnym zachodzie. Wszystkie te obserwacje zostały później uznane za miraże, które w Arktyce nie są czymś niezwykłym. Wiosną 1923 roku Amundsen podjął pierwszą próbę lotu do bieguna północnego na trasie z Wainwright w pobliżu przylądka Barrow na Alasce na Spitsbergen. Próba zakończyła się niepowodzeniem. Metalowy jednopłatowiec Amundsena typu Junkers J-13 podczas próbnego lotu rozbił się po wylądowaniu na nierównym lodzie arktycznym. Kilka miesięcy później, w 1924 roku, marynarka Stanów Zjednoczonych planowała zbadanie regionu swoim pierwszym sterowcem szkieletowym shenandoah. Od Teller, około 110 kilometrów na północ od Nome, miało mu towarzyszyć sześć samolotów, ale w ostatniej minucie odwołano ekspedycję Przylądka Północnego w Europie, w drodze z Syberii. Szczątki jego samolotu zostały znalezione 27 stycznia 1930 roku 145 kilometrów od miejsca, gdzie został uwięziony statek. Samolot rozbił się prawdopodobnie wskutek złej pogody i zepsutego wysokościomierza

- okazała się zbyt droga i niebezpieczna. DLA GUBERNATORA Bone'a było oczywiste, że lot do Nome stanowiłby ryzykowne przedsięwzięcie. W jego opinii jakość wyposażenia była niedostateczna, aby sprostać wymaganiom zimy na Północy. Sama odwaga Darlinga nie wystarczyłaby, ponieważ brakowało mu doświadczenia. Gdyby spadł, surowica spadłaby razem z nim, a tym samym Nome straciłoby szansę na zwalczenie epidemii. Z drugiej strony przewóz poczty także nie był pozbawiony ryzyka. Gdyby Bone prześledził na mapie trasę pocztową z Nenany do Nome, jego palec podążyłby z biegiem rzeki Tanana do miejsca, gdzie łączyła się z Jukonem, 220 kilometrów na zachód, w pobliżu miejscowości Tanana. Dalej kontynuowałby drogę wzdłuż rzeki przez 370 kilometrów aż do wioski Kaltag, a potem przez nadbrzeżne góry do Morza Beringa i w górę wybrzeża do Nome. Rzeki Tanana i Jukon przecinały serce Alaski, ziemię Jacka Londona, niegdyś opisaną jako bezlitosną przestrzeń „błyszczącej białej ciszy”. Przez interior można było podróżować całymi dniami i nie zobaczyć żywego ducha. „Natura ma wiele sposobów, by przekonać człowieka o jego słabości - napisał London w swoim opowiadaniu Biała cisza. - Ale najbardziej wymowna i przerażająca jest bierna groza białej ciszy. Pod bezchmurnym, metalicznym niebem martwieje wszelki ruch. Najcichszy bodaj szept staje się świętokradztwem, a wylękniony człowiek boi się dźwięku swego głosu. Samotna drobina ludzka wędrująca upiornym pustkowiem wymarłego świata drży z obawy przed własną śmiałością i uprzytamnia sobie, że jej życie jest warte tyle, co życie najlichszego robaka”23. Za wioską Kaltag szlak opuszczał rzekę Jukon i wznosił się do góry. Na 140kilometrowym odcinku prowadził przez płaskowyż, las oraz rzekę, która spływa ku Morzu Beringa. Jego wybrzeże, często atakowane przez sztorm, było zdradzieckie i - w porównaniu ze skutym mrozem i prawie bezwietrznym interiorem - dostarczało podczas jazdy całkiem innych doświadczeń. Śnieg był zlodowaciały i twardy. Wiatr wiał bez przeszkód całymi kilometrami, a drzew, za którymi można by się schować lub pociąć je na opał, było bardzo niewiele. Na wybrzeżu Morza Beringa szlak biegł wzdłuż Zatoki Nortona przez 330 kilometrów i wiódł przez jej ruchome pola lodowe. Przekraczał laguny oraz ujścia rzek i przechodził przez „kanały wentylacyjne”, czyli tunele wiatru. Podczas blizzardu lub 23

Według tłumaczenia Tadeusza Jana Dehnela (przyp. tłum.).

zawiei nie było wzdłuż wybrzeża miejsca do schowania się, toteż przewoźnicy chronili się w przydrożnych gospodach, jeśli tylko jakąś znaleźli. Jeżeli nie znaleźli, kulili się przed naporem wiatru za lodowym garbem lub głazem, a gdy nie mieli jakiejkolwiek naturalnej osłony, zadowalali się legowiskiem w saniach. Ogólnie rzecz biorąc, na 1080 kilometrach między Nenaną a Nome czyhały niebezpieczeństwa wszelkiego rodzaju. Mało ostrożny lub niemający wystarczającego przygotowania poganiacz psów ryzykował tam zdrowie lub nawet życie. Wiele części szlaku pierwotnie używali rdzenni mieszkańcy podczas wędrówek między letnimi i zimowymi obozowiskami. Szacuje się, że szlak Kaltag był przez stulecia wykorzystywany jako zimowa droga między Atapaskami, Indianami zamieszkującymi tereny w głębi kraju, a Eskimosami na wybrzeżu. Kiedy w końcu XVIII wieku pojawili się rosyjscy handlarze futer, za którymi przywędrowała armia górników, szlaków zaczęło przybywać. Służyły należącym do białych placówkom handlowym i wojskowym oraz miasteczkom. Po przeciągnięciu wzdłuż nich przez europejskich osadników linii telegraficznych i zorganizowaniu usług pocztowych przedsiębiorcze jednostki zaczęły budować przydrożne gospody dla podróżnych. Były to właściwie małe proste chaty uszczelnione mułem i mchem, a na obszarach odludnych zwykłe płócienne namioty z dużymi baryłkowatymi piecami w środku. Na szlakach bardziej popularnych gospody były oddalone od siebie w przybliżeniu o jeden dzień drogi lub dystans około 50 do 80 kilometrów. Oferowały one skromne miejsce do wypoczynku, ogrzania się oraz jedzenie. Posiłki kosztowały zwykle od jednego do dwóch dolarów, a specjalnością tygodnia była często dziczyzna co*kolwiek właściciel zdołał upolować lub kupić. Zazwyczaj był tam świeżo upieczony chleb i miejscowe warzywa, a jeśli wędrowiec miał szczęście, to mógł znaleźć też miskę z wodą oraz ręcznik, aby przetrzeć brudną twarz. Przydrożne gospody, z których każda miała własny charakter, zapewniały podróżnym pewien stopień intymności. Właściciele należeli do szczególnie twardych, niezależnych ludzi, każdy z nich jednak znał wartość filiżanki kawy lub bezpłatnego posiłku dla wędrowca, który błądził pośród wilgoci i zimna. Nieraz zdarzało się, że obsługujący przydrożną gospodę wychodził w środku nocy na mróz, by przyprowadzić zbłąkanego podróżnika. Alaskanie zależeli od tego rodzaju „leśnej gościnności” i oferowali ją bezinteresownie. Nikt nie wiedział, kiedy sam będzie potrzebował pomocnej ręki. Najważniejszymi i najbardziej szanowanymi podróżnikami na szlakach byli

przewoźnicy poczty. Niezależnie od tego, czy byli krajowcami, mieszańcami czy białymi, zwykle należeli do najlepszych poganiaczy psów w okolicy oraz ekspertów w przetrwaniu prawie w każdych warunkach pogodowych. Ich praca była niezwykle ciężka i niosła ogromne ryzyko, co zresztą odbijało się na zarobkach, które wynosiły około 150 dolarów miesięcznie i były jednymi z najwyższych na Alasce. Przewoźnicy poczty traktowali swoją przysięgę poważnie i wychodzili na szlak, kiedy nikt inny by tego nie zrobił. Stawiali czoło blizzardowi, deszczowi i ostremu mrozowi. Czasami to tylko oni zapewniali odizolowanym górnikom łączność ze światem zewnętrznym, toteż rozumieli, jak wiele znaczą listy z domu zarówno dla kopacza, jak i właściciela sklepu. „Podekscytowanie, jakie wywołuje poczta z zewnątrz, niecierpliwość, z jaką mężczyźni tłoczą się wokół blatu poczmistrza, drżenie rąk, kiedy otwierają listy, i łzy w ich oczach podczas czytania, poruszają serce” - napisał człowiek, który obserwował przybycie poczty w 1897 roku. Zgodnie z prawem przewoźnicy poczty mieli pierwszeństwo na szlakach i zawsze dostawali najcieplejsze miejsce w przydrożnej gospodzie. Otrzymywali najlepsze jedzenie, a ich psy dostawały resztki ze stołu, zachowywane specjalnie dla nich. Czasami zwierzęta dostawały na noc posłanie na sianie. Psy pracowały równie ciężko jak poganiacze i każdy przyznawał, że bez nich poczta nigdy by nie doszła. W 1899 roku na drodze z Valdez na południu do Eagle w interiorze jeden z poganiaczy próbował zamiast psów użyć koni, ale podczas przejazdu jedenaście zwierząt padło. Co więcej, do celu dotarły wtedy tylko trzy listy. Nic nie może równać się z psim zaprzęgiem, szczególnie podczas złej pogody. Poganiacze często muszą płacić grzywnę, jeśli ich przesyłka się spóźni, toteż gonią siebie i swoje psy do granic wytrzymałości. „Musisz być o czasie niezależnie od pogody lub warunków na szlaku” powiedział Peter Curran junior, który odpowiadał za połączenie pocztowe między Solomon i Golovin, biegnące wzdłuż wybrzeża Morza Beringa. - Jeśli stracę dzień, następnego muszę jechać dwa razy szybciej. Toteż muszę wędrować bez względu na pogodę (...). Czasami w tych sztormach nie widziałem połowy zaprzęgu. Po prostu trzeba zaufać swojemu przewodnikowi, że nie zboczy z trasy”. „Bywały takie dni, kiedy biedne psy po prosty nienawidziły wychodzenia na zewnątrz - powiedział inny poganiacz, Bill McCarty, który pracował na szlaku w interiorze w latach dwudziestych XX wieku. - Włażenie do rzeki, marsz pod wiatr, a

do tego mróz. No, to naprawdę je wykańczało. Nie mieliśmy jednak wyboru. Musiały iść”. Właściciele

przydrożnych

gospód

i

inni

podróżnicy

rozumieli,

jak

odpowiedzialną pracę wykonują poganiacze i ich psy, stąd często stawali na głowie, by im pomóc. Jeśli przez całą noc padał śnieg, budzili się wcześnie i wędrowali szlakiem przez ponad 15 kilometrów, aby poganiacz pocztowy i jego psy mieli mniej pracy z przebijaniem się przez ciężkie zaspy. Poganiacze rzadko korzystali z tych przywilejów, a jeśli mogli, brali pasażerów do sąsiedniej wioski lub podrzucali po drodze upominki. Przewoźnik poczty mógł mieć do dwudziestu pięciu psów, które ciągnęły dwie pary ciężkich sań towarowych, lub tylko pięć psów i lekki ładunek. W każdym wypadku poczta była pakowana w torby z grubego brezentu, mocno zamknięte, przewiązane szpagatem i przytroczone do kosza sań. Ważne przesyłki, jak na przykład weksle bankowe czy dokumenty przedsiębiorstw, pozostawały w plecaku poganiacza. Do psiej uprzęży przywiązane były dzwoneczki, które oznajmiały przybycie sań lub ostrzegały podróżnego, że zza zakrętu wyjedzie zaprzęg. W latach dwudziestych XX wieku szlaki przewoźników poczty poprzecinały całe terytorium Alaski. Poganiacze byli ludźmi wytrzymałymi i skromnymi, często rozpoznawano ich po okropnych znakach ich profesji, jak amputowane palce u rąk lub nóg, stracone z powodu mrozu, albo też odmrożony nos lub policzki. Niektórzy stali się legendą. O jednym z przewoźników na szlaku wzdłuż Jukonu krążyła opinia, że do butów wkładał sprężyny fonograficzne, gdyż czubki palców miał amputowane. Na początku XX wieku Wielki Ben Downing, bo o nim mowa, kursował 1300kilometrowym szlakiem, który biegł wzdłuż rzeki Jukon między Dawson City w Jukonie a Tananą na Alasce. Podczas jednej z podróży zapadł się pod lód, ale szczęśliwie został wyciągnięty bezpiecznie przez swoje psy. Było minus 50 stopni, a poganiacz nie miał zapałek, suchego ubrania ani nawet czapki na zmianę. Jedynym wyjściem, aby utrzymać ciepło, był bieg za saniami aż do przydrożnej gospody znajdującej się kilka kilometrów dalej. Kiedy tam przybył, ubranie miał tak zamarznięte, że trzeba było je odcinać. Jego twarz, ręce i nogi były silnie odmrożone, toteż idąc, kuśtykał. Nie zważając jednak na swój stan, przedłożył obowiązek nad zdrowie. Prawie natychmiast powrócił na szlak i ruszył do następnego punktu przeznaczenia, oddalonego o około 500 kilometrów.

Kiedy dojechał na miejsce, stopy miał tak silnie pokryte bąblami i krwawiące, że lekarze chcieli je amputować. Ale Downing, ze strzelbą w ręku, pozwolił im tylko na lekkie przycięcie czubków czterech palców. „Te stopy i ja wędrujemy razem - powiedział ponoć. - Jeśli żyję, to ich potrzebuję. Jeśli nie mogę ich mieć, to nie chcę żyć”. Gdy poganiacz nie zdołał dowieźć na czas poczty, był to oczywisty znak, że wydarzyło się nieszczęście. Przebywający w przydrożnej gospodzie powinni wtedy zacząć go szukać. William Mitchell, który zakładał pierwszą linię telegraficzną na Alasce, jeszcze zanim stał się zastępcą dowódcy amerykańskiego lotnictwa wojskowego, przedstawił pewien szczególnie tragiczny wypadek. W swoich pamiętnikach z Alaski opisał podróż, podczas której prowadził psi zaprzęg na szlaku do Valdez i mijał pocztowca, który, jak się wydawało, klęczał obok swojego namiotu, opierając głowę o rękę. Psi przewodnik pocztowca, duży czarny mieszaniec nowofundlanda, siedział obok niego. „Zawołałem do mężczyzny, ale nie otrzymałem odpowiedzi, a podjechawszy bliżej, stwierdziłem, że zamarzł na śmierć. Poczta była w saniach pod nim. W zębach trzymał zapałkę, a między kolanami pudełko, ale nie zdążył potrzeć zapałki, nim zamarzły jego ręce”. Mitchell przypomniał sobie dziurę w lodzie kilka metrów wcześniej i domyślił się, co się stało. Wokół obozu pocztowca leżały kawałki uprzęży - ślad, że cztery psy się uwolniły i uciekły. Pies przewodnik jednak pozostał u boku swego pana i przymarzł do ziemi. Wierne zwierzę doznało tak ciężkich odmrożeń, że Mitchell nie miał innej możliwości, jak tylko je zastrzelić. PÓŹNYM POPOŁUDNIEM 26 stycznia gubernator Bone podjął decyzję. Rozważył ryzyko wykorzystania nowoczesnej techniki oraz starego środka transportu i już wiedział, co ma być zrobione. Surowica powinna zostać dostarczona do Nome psimi zaprzęgami. Zamiast jednak wysyłać jeden zespół na spotkanie z Leonhardem Seppalą w połowie szlaku, powinien przygotować sztafetę najlepszych i najszybszych poganiaczy w interiorze. Zaprzęgi powinny podróżować nocą i dniem bez odpoczynku niezależnie od tego, jak złe byłyby warunki, dopóki w połowie drogi nie spotkają Seppali. Bone wysłał jedną wiadomość o swojej decyzji do Dana Sutherlanda, a drugą do Edwarda Wetzlera, inspektora poczty w Nenanie, który utrzymywał codzienny

kontakt z poganiaczami. Proszę o zorganizowanie sztafety psich zaprzęgów w celu dostarczenia [antytoksyn] do Tanany i stamtąd do Ruby, gdzie spotka się z zaprzęgiem z Nome stop Proszę szybko załatwić, sytuacja oceniana jest jako poważna stop Terytorium Alaski poniesie koszty.

Gubernator podyktował osobną wiadomość do doktora Welcha, w której poinformował go o decyzji wysłania psów: Inspektor Wetzler poinstruowany w sprawie wynajęcia psich zaprzęgów do sztafety do Ruby stop Pana prosimy o wynajęcie natychmiast psiego zaprzęgu i wysłanie go do Ruby stop Wykonanie tego zadania ostatecznie przyspieszy dostawę24.

Północna Kompania Handlowa (Northern Commercial Company, czyli w skrócie NC) była głównym przedsiębiorstwem handlowym na Alasce z faktoriami w każdym mieście położonym nad głównymi rzekami terytorium. Kompania miała kontrakt na dostarczanie poczty między Fairbanks a Analakleet, była więc jedyną firmą w Nenanie, zdolną zlokalizować poganiaczy w głębi kraju w tak szybkim terminie. Wetzler udał się do domu Toma Parsonsa, miejscowego agenta kompanii i poprosił go o zebranie najlepszych poganiaczy znajdujących się na szlaku i poza nim. Wezwanie przebiegło przez terytorium drogą telefoniczną i telegraficzną. Mężczyźni z Korpusu Łączności odstawili kubki z kawą i rozpoczęli poszukiwania chłopców z Północnej Kompanii Handlowej. W przydrożnej gospodzie w Minto odpoczywał po długiej podróży Edgar Kallands, dwudziestojednoletni Indianin Atapaska. Znajdował się on w drodze do Nenany, lecz teraz polecono mu wrócić do Tolovany, zatrzymać się tam i przygotować do podróży do Manley Hot Springs. A tak się cieszył, że zobaczy duże miasto i zażyje długiego odpoczynku. Tymczasem zanim jeszcze pot zdążył wyschnąć na jego rękawicach, wstał i był gotów na wezwanie. Dziewięćdziesiąt kilometrów na zachód inny Indianin, Johnny Folger, był instruowany w sprawie przewiezienia surowicy do Tanany, geograficznego centrum Alaski, gdzie łączą się rzeki Jukon i Tanana. Wiadomość została przekazana linią Polecenia dotyczące miejscowości Ruby w telegramie Bone'a są mylące. Seppala został bowiem poproszony o spotkanie sztafety w Nulato, 160 kilometrów na zachód od Ruby. 24

telegraficzną dalej, do miasteczek leżących wzdłuż Jukonu - Kallands, Nine Mile Cabin, Kokrines i Ruby - gdzie polecono przygotować się innym mężczyznom. Sam Joseph, krępy Indianin Atapaska, zaprzęgnął psy i wyruszył zająć wyznaczoną pozycję. Harry Pitka, przewoźnik pocztowy urodzony w świerkowym szałasie i wychowany przez czarownika, dowiedział się o sztafecie, kiedy siedział, obserwując żonę, jak robi nową parę mokasynów. Jego zadaniem okazało się przejechanie 50kilometrowego odcinka do Ruby. Bez wahania poderwał swój zaprzęg złożony z siedmiu psów. Dwudziestosiedmioletni Pitka miał twarde życie. Chronicznie brakowało mu pieniędzy, ale nie zastanawiał się długo nad zgłoszeniem się do tej misji. KIEDY POGANIACZE psów czynili pospieszne przygotowania przed wyruszeniem na swoje posterunki, Thompson dowiedział się o decyzji Bone'a i wpadł w furię. Natychmiast siadł do maszyny do pisania i kropnął ostry tekst od redakcji: „Gubernator Bone niewątpliwie wziął sprawy w swoje ręce - pisał w wydaniu News-Minera z 27 stycznia. - Fairbanks jest przygotowane, gotowe są samoloty i ludzie, by skrócić czas oczekiwania Nome o połowę, jeśli tylko Waszyngton przetelegrafuje polecenie »lećcie«. Fairbanks, oddalone tylko o cztery godziny lotu (...) musi siedzieć bezczynnie przy kominku i wyobrażać sobie dzieci z Nome i ich rodziców patrzących, jak się one duszą i umierają najbardziej straszliwą śmiercią, a pomocy dla nich nie ma”. Thompson był ostatnią osobą, która siedziałaby bezczynnie. Przysiągł sobie po cichu, że jeśli Fairbanks Airplane nie będzie mogło dostarczyć pierwszej partii 300 000 jednostek, to dostarczy drugą partię 1,1 miliona jednostek. Przestawił się na większe obroty i przedłużającą się walkę, zdeterminowany nie dopuścić, by jakikolwiek urzędnik, polityk lub matka natura stanęły mu na drodze. Szczególnie wziął sobie na cel Bone'a, którego uznał za zdrajcę pionierskiego ducha Alaski. Na temat wytrwałości i żądzy walki Thompsona jeden z jego znajomych powiedział kiedyś: „Biada publicznemu urzędnikowi, który, wypełniając swoje obywatelskie obowiązki, zawiódł jego zaufanie. Dla takiego lepiej byłoby, gdyby się nie urodził”. „Fairbanks może pomóc Nome, chyba że jego ludzie rozbiją się podczas próby dokonania tego” - pisał Thompson w swojej gazecie. (...) jeśli Waszyngton mógłby wysłuchać kongresmana Sutherlanda i zrozumieć, że zaprzyjaźniona Północ przeszła z etapu psich zaprzęgów do klasy lotniczej

(...). Pies jest szlachetnym zwierzęciem, przyjacielem człowieka. On trwa i przejdzie przez wszystko razem z nim, ale w pewnych sprawach ma swoje ograniczenia. Będzie wlókł się ślepy i ranny dla człowieka, swojego pana, będzie pracować za nic i kraść dla siebie jedzenie, pragnąc służyć i być zawsze lojalny. Ale jest dowiedzione ponad wszelką wątpliwość, że w sytuacjach szczególnie niebezpiecznych psu trzeba pozwolić odpocząć przy ogniu i pomarzyć o starych czasach, podczas gdy benzyna i samoloty wykonają robotę, która zwierzę by zabiła.

Decydując się na wykorzystanie psich zaprzęgów zamiast samolotu, Bone odrzucił współczesność. Wybór taki nie tylko sprzeciwiał się opinii Thompsona, ale też świadczył o tym, że gubernator nie idzie z duch*em epoki. W czasach gdy amerykańskie innowacje i pomysłowość zmieniały świat w zakresie produkcji i radiokomunikacji, Bone oparł swoją decyzję na mądrości ludowej tubylców. Ogromna większość poganiaczy psów, którzy musieliby ryzykować własne życie, była Indianami Atapaskami lub Eskimosami, reszta zaś to biali, którzy wszystkie umiejętności przetrwania przejęli od krajowców. Do 1925 roku większość rdzennych mieszkańców Alaski zawarła już porozumienie ze współczesnością. Nadal polowali, łowili ryby i przy okazji handlowali, bo te umiejętności były im przekazywane przez rodziców i dziadków, natomiast ich chleb z masłem znajdował się wśród artykułów przywożonych szlakami poczty amerykańskiej. Jeśli surowica uratowałaby Nome od odwiecznej plagi, to jej bezpieczne przybycie psimi zaprzęgami stanowiłoby swojego rodzaju przekaz ciężko wyuczonych umiejętności przeżycia oraz ducha Indian Atapasków i Eskimosów.

6 Myśliwi Północy „Tylko ci, którzy udają się do krainy Eskimosów, widzą, że muszą podporządkować się regułom arktycznej przyrody, a w końcu stają się oni, pod pewnymi względami, Eskimosami”. SALLY CARRIGHAR, PRZYRODNICZKA Z ALASKI, Moonlight at Midday

Portret eskimoskiego myśliwego polującego z harpunem na fokę. Doskonała adaptacja rdzennych mieszkańców Alaski stanowiła tajemnicę przeżycia na Północy (Archiwa Glenbow, Kolekcja Lomena)

DECYZJA O WYSŁANIU PSÓW na pomoc Nome odsłoniła fundamentalną prawdę o życiu na Alasce: w 1925 roku nie było jeszcze maszyny, która wytrzymałością, szybkością oraz niezawodnością dorównywałaby ludziom i psom. Samolot mógł być wyjściem w przyszłości, ale dla mieszkańców Nome jedyną nadzieję w teraźniejszości stanowiły psie zaprzęgi. Jeśli epidemia miałaby zostać zatrzymana, ratunek powinien dotrzeć jedną z najstarszych dróg transportu - siecią pieszych ścieżek i szlakami psich zaprzęgów, po raz pierwszy przetartymi przez starożytnych mieszkańców Arktyki. Prowadzenie psów w Arktyce przez tysiące lat było integralnym elementem tubylczej kultury, dobrze odpowiadającym surowemu klimatowi i warunkom życia. Odizolowani i nieznani reszcie świata zarówno Indianie Atapaskowie w głębi lądu, jak i Eskimosi na wybrzeżu nauczyli się, jak przetrwać dzięki wykorzystywaniu ograniczonych zasobów, które mieli do dyspozycji. Ziemia, morze i lód dostarczały im jedzenia, ubrania, narzędzi i schronienia. Umiejętność wykonywania wielu rzeczy prawie z niczego, ich nadzwyczajna innowacyjność w tym najbardziej bezlitosnym środowisku należą do największych ludzkich dokonań w dziedzinie wynalazczości. Kiedy pierwsi obcy przybyli z niezmiernym bogactwem zachodniej technologii, niektórzy naiwni biali byli przekonani, że nie mogą się niczego nauczyć od „prymitywnych dzikusów”, znajdujących się na poziomie ledwie powyżej epoki kamiennej. Uważni obserwatorzy mieli jednak inne zdanie na ten temat. W 1921 roku Vilhjalmur Stefansson opublikował bardzo poczytną relację ze swojej pięcioletniej ekspedycji do Arktyki, zatytułowaną The Friendly Arctic. Jej wniosek był jeden: Arktyka potrafi być w rzeczywistości równie przyjazna i gościnna, jak każde inne miejsce na ziemi, jeśli tylko potrafisz się zaadaptować do miejscowych warunków, a także docenisz lokalną odzież oraz technikę, która z powodzeniem rozwijała się przez tysiące lat. Jego zdroworozsądkową ideę stanowiło czerpanie korzyści z lekcji tysięcy lat arktycznej ewolucji. Ta prosta, ale głęboka myśl jest kluczem do historii współczesnej eksploracji Alaski i Arktyki: badacze, którzy nauczyli się tubylczych sposobów przetrwania, mieli dużo większe szanse utrzymania się przy życiu.

Odwrotność tego twierdzenia była równie prawdziwa. Na mapie Alaska wydaje się krańcem Ziemi, ale historycznie leży na rozdrożu jednych z największych szlaków migracyjnych w dziejach świata. Większość uczonych uważa, że Alaska stanowiła bramę wjazdową dla ludzi, którzy zaludnili Amerykę. Nie tak dawno, bo piętnaście tysięcy lat temu, podczas ostatniej epoki lodowcowej, Cieśnina Beringa oraz znaczna część Morza Beringa i Morza Czukockiego były suchym lądem szerokości przypuszczalnie co najmniej 1500 kilometrów, nazwanym Beringia i łączącym Syberię z Alaską. Przez ten lądowy most, jak przypuszcza wielu uczonych, wkroczyli do Ameryki Północnej najdawniejsi myśliwi w poszukiwaniu środków do życia. Te grupy „Paleoindian” powoli się rozprzestrzeniały pokolenie za pokoleniem. Przybysze polowali na wielkie ssaki epoki lodowcowej żyjące w tundrze: mamuty włochate z olbrzymimi kłami, piżmowoły, wielkie bizony, łosie, lwy oraz tygrysy szablastozębne. Potomkowie tych wędrownych łowców przemierzyli ostatecznie całą długość i szerokość zachodniej półkuli i w ciągu około tysiąca lat dotarli do krańca Ameryki Południowej, jeśli nawet nie dalej, jak sugerują współczesne świadectwa. Uważani są oni za przodków dzisiejszych Indian. Późniejsze

fale

myśliwych

obejmowały

pierwszych

przodków

Indian

Atapasków, dzisiaj zamieszkujących większość borealnych lasów Alaski i północnej Kanady, a także Eskimosów, którzy rozprzestrzenili się w całej Arktyce aż po Grenlandię. Te dwie wielkie arktyczne społeczności, myśliwi Atapaskowie z lasów północnych i myśliwi Eskimosi z bezdrzewnej tundry, przez pokolenia toczyły ze sobą najzimniejsze z zimnych wojen. Ich terytoria były rozdzielone ziemią niczyją, na którą z każdej strony można było wkroczyć tylko na własne ryzyko. Jak zanotował pewien dawny badacz, w jednej z grup Eskimosów na północy Alaski „każdy mężczyzna, który zabił Indianina, miał w kątach ust wytatuowany znak wyróżnienia”. Często powtarzanym i szeroko rozpowszechnionym mitem było przekonanie, że słowo „Eskimo” stanowi uwłaczający indiański termin oznaczający „zjadaczy surowego mięsa”. W rezultacie od lat siedemdziesiątych XX wieku kanadyjscy Inuici zaczęli je traktować jako rasową obelgę. A w rzeczywistości „Eskimo” to pierwotne nieszkodliwe określenie rakiet śnieżnych, służących do chodzenia po śniegu i na Alasce jest nadal szeroko stosowane25. Niezależnie jednak od tego język obu stron i Na Alasce słowo „Eskimo” nie ma tej samej negatywnej konotacji, co w Kanadzie. Z powodu zarówno wygody, jak i jasności, o co chodzi, „Eskimo” jest nadal szeroko akceptowane na Alasce. Eskimosi z Alaski obejmują zarówno Inuitów, czyli mówiących językiem inupiak, jak i Yuitów, czyli posługujących się językiem yupik. Prawie dwie trzecie alaskich Eskimosów to Yuici. Oba języki są 25

tak odzwierciedla pradawne współzawodnictwo. „Od Zatoki Hudsona po Alaskę pisał antropolog Wendell Oswalt - słowo Eskimos stosowane przez Indian zwykle znaczyło »Wstrętni Ludzie«„. Posępne centrum Alaski, gdzie klimat charakteryzuje się długimi, ciemnymi zimami i krótkimi gorącymi latami26, należało do Atapasków. Wielkie połacie borealnego lasu przecina tam rzeka Jukon, która przepływa ponad 3200 kilometrów od swoich źródeł w kanadyjskich Górach Nadbrzeżnych. Meandruje ona przez Alaskę, a na wysokości koła podbiegunowego północnego gwałtownie skręca, zmieniając kierunek z północno-zachodniego na południowo-zachodni, i ostatecznie uchodzi do Morza Beringa. Atapaskowie byli półkoczowniczymi myśliwymi, zbieraczami i rybakami, którzy przez cały rok przenosili się z jednego sezonowego obozu do następnego w stałym poszukiwaniu pożywienia. Całoroczny cykl żywieniowy obejmował wiosenny połów łososi, letnie zbieranie jagód oraz jesienne i zimowe polowanie na łosie i karibu. Olbrzymie stada karibu i nieuchwytne łosie były wszakże celami przemieszczającymi się, toteż często ci myśliwi i rybacy Wielkiego Lasu Północnego żyli niebezpiecznie blisko granicy głodu. Dla większości małych grup głód stanowił normalną część życia. Problem nie tkwił w tym, czy zabraknie jedzenia, ale kiedy. Ażeby przeżyć, rodziny musiały każdego roku podróżować setki kilometrów. Podobnie jak partyzanci, Atapaskowie wędrowali nie tylko daleko, ale także z niewielkim obciążeniem. Stale znajdowali się w ruchu, a ich schronienia należały do najprostszych, jakie budowali Indianie Ameryki Północnej. Stożkowate namioty, czyli tipi, stawiano, wbijając w śnieg cienkie żerdzie tak, aby utworzyły koło, a następnie pokrywając je zszytymi skórami łosia. Podłogę namiotu zaścielały skóry zwierząt. Krąg kamieni pośrodku podłogi znajdował się w prostej linii pod otworem dymnym, czyli miejscem, gdzie łączyły się wszystkie żerdzie. Po rozpaleniu ognia przez pocieranie patyczków musiał on być podtrzymywany. Gorące kamienie nie pozwalały wzajemnie niezrozumiale, można powiedzieć, że w przybliżeniu jak angielski i niemiecki. Granica językowa i kulturowa między dwoma wielkimi eskimoskimi ludami leży w pobliżu Unalakleet, na południowy wschód od Nome i półwyspu Seward, przy czym Inuici żyją na północy, a Yuici na południu. 26 Rozpiętość temperatury w regionach subpolarnych między latem a zimą może sięgać 80 stopni. Najniższa temperatura zanotowana kiedykolwiek w centrum Alaski to 62 stopnie poniżej zera, a temperatura od 45 do 50 poniżej zera nie jest niczym niezwykłym. Podczas krótkiego lata termometr może z kolei osiągnąć blisko 35 stopni powyżej zera. Zimą opady śniegu są zazwyczaj skromne - w wielu obszarach subarktycznych jest tak sucho jak na Saharze - ale dzięki nadzwyczaj niskiej temperaturze to, co spadnie we wrześniu, nie stopi się aż do następnego kwietnia lub maja, toteż ziemia jest zazwyczaj pokryta ponad metrem śniegu.

ogniowi się rozprzestrzenić, a jednocześnie promieniowały ciepłem na pomieszczenie. Kiedy nadchodził czas, by wyruszyć w drogę, Atapaskowie gasili ogień, zbierali żerdzie, pakowali skóry i szybko znów byli w drodze. Żeby przedrzeć się szlakiem przez ciężki śnieg, wkładali rakiety śnieżne, które były zrobione z pasków niewyprawionej skóry, naciągniętych na brzozową lub świerkową ramę. Do przewozu niewielkiego dobytku używali toboganów - sań z płozami wyciętymi jak narty. Wehikuły te miały czasami dziewięć metrów długości. Do pomocy w polowaniu i do przewozu dodatkowych zapasów wykorzystywano psy, jednak większość rodzin mogła sobie pozwolić na trzymanie tylko kilku zwierząt. Wędrowcy nie mieli po prostu wystarczającej ilości jedzenia, aby wyżywić duże zaprzęgi. W tamtych czasach psy nie były raczej używane przez Atapasków jako siła pociągowa, ale głównie jako zwierzęta juczne. Dźwigały one torby przerzucone po obu bokach i wypełnione zapasami lub mięsem z polowania. Zimy w centralnej Alasce trwają prawie osiem miesięcy, a słońce pojawia się tylko na kilka godzin dziennie, zostawiając myśliwemu niewiele sposobności do znalezienia czegoś żywego. Atapaskowie, jak mówiono, byli zawsze „w pościgu, by zdążyć przed ciemnością”. Temperatura zwykle spadała do 45 stopni poniżej zera, a zamiecie śnieżne nie były rzadkością. Dla znawcy jednak śnieg był jak mapa drogowa, która odsłaniała ledwo widoczne ruchy oraz oznaki życia zwierząt. Jednym strzałem z łuku lub rzutem zakończoną kamieniem włócznią w serce łosia myśliwy mógł wyżywić swoją rodziną podczas zimy. Bardziej jednak było prawdopodobne, że o tej porze roku znajdzie niewiele śladów zwierząt, a te, których tropy zobaczy, potrafią się tak zachowywać, aby nie stać się dogodnym celem. Dlatego też, chcąc się zabezpieczyć przed głodem, Atapaskowie budowali na wysokich drewnianych platformach kryjówki i umieszczali je w różnych sezonowych obozowiskach. Magazynowali tam cenne suszone łososie i zakonserwowane mięso łosia. Pokolenie

za

pokoleniem

wędrowne

plemiona

Atapasków

zdobywały

umiejętność przeżycia. Indianie ci bez trudu mogli powiedzieć, gdzie znajduje się któryś z zakrętów na setkach kilometrów rzeki lub gdzie są najlepsze miejsca do połowu łososia. Swoje dzieci uczyli, jak sprawdzać grubość - i bezpieczeństwo - lodu na rzece lub jeziorze, wbijając ostrze włóczni w lód i oceniając jego wytrzymałość. W interiorze stworzyli skróty, wykorzystując odcinki lądu, którymi transportowano łodzie i które służyły jako połączenie między rzekami. Jeśli zabłądziło się w lesie, to najlepszą szansą na odnalezienie drogi było wspięcie się na najwyższe drzewo w

nadziei dostrzeżenia i rozpoznania w dali konturów określonego jeziora lub sylwetki określonej góry. Zdarzało się, że bez śladu znikały całe rodziny. Niezależnie jednak od tego, czy istniało niebezpieczeństwo, czy nie, Atapaskowie często wchodzili do lasu. Tam bowiem znajdywali jedno z najważniejszych źródeł swojego przeżycia - świerki. Oprócz tego, że żyli nad rzekami, mieszkańcy lasu borealnego byli ludźmi „epoki świerkowej”. Tych wiecznie zielonych, wszechobecnych drzew używali na swoje schronienia, podściółkę, kryjówki, kanu, stojaki do suszenia, szkielety namiotów, sanie, rakiety śnieżne, sidła, żerdzie, broń, wiązania, jak również na gumę do żucia, środki odkażające i lecznicze. Drewno świerkowe stanowiło wszechstronny materiał budowlany i surowiec energetyczny Północy. Jego najistotniejszym przeznaczeniem było być może użycie go jako drewna opałowego, dostarczającego przez osiem miesięcy zimowych mroków zarówno ciepła, jak i światła. Przy 45 stopniach poniżej zera ciepło było nawet bardziej niezbędne do przeżycia niż żywność czy woda. Specjalną moc i znaczenie miał duch białego świerka. Antropolog Richard Nelson dowiedział się od Atapasków Koyukon, że duch białego świerka był niczym wszechobecna czarodziejska matka zarówno chroniąca zmęczonych wędrowców, jak i odganiająca złe duchy. Biały świerk nigdy nie został ścięty z błahych powodów, gdyż jego duch był równy „najbardziej potężnym zwierzętom. Różnił się jednak tym, że miał przeważnie życzliwy stosunek do ludzi (...). Ludzie mogli używać siły ducha białego świerka na kilka zbawiennych sposobów - pisał Nelson. - Wielkie stare drzewa, z grubymi pniami i rozłożystymi gałęziami, chronią tych, którzy pod nimi śpią”. Większość Atapasków bała się złej pogody w otwartej tundrze, bez leśnej osłony w postaci opału i schronienia, a także możliwości orientacji w terenie. Podczas burzy widok każdego drzewa był dla Atapasków miły. Z kolei wielu Eskimosów miało całkowicie odmienne spojrzenie na życie w lesie. Podczas gdy wędrowne plemiona Atapasków czuły się w lasach Północy jak w domu i wyznaczyły tam gęstą sieć szlaków, Eskimosi, którzy osiedlili się na ogół wzdłuż arktycznego wybrzeża, czuli się równie dobrze nad przyduszonymi przez lody wodami Morza Beringa i

Oceanu

Arktycznego.

Literatura antropologiczna

[etnograficzna - przyp, tłum.] jest pełna pochwał dla pomysłowości i osiągnięć Eskimosów. Według opinii Wendella Oswalta Eskimosi byli „imperialistami Północy”, wyróżniającymi się tym, ze stanowili „najrozleglej rozproszoną rdzenną ludność na

świecie”. Richard Nelson uznawał ich za „najbardziej udanych ludzi w całej historii człowieka (...). Oni doprowadzili ludzkie zwierzę do najbardziej północnych granic jego wytrzymałości. Nauczyli się żyć przy najskromniejszych zasobach, przy stałym braku zewnętrznego ciepła, gdy słońce znika na miesiące i gdy każda chwila życia wymaga najpełniejszego wykorzystania ludzkiego geniuszu”. Nie wszyscy Eskimosi stawiali swoje tradycyjne domostwa na krańcach Arktyki lub w bezleśnej tundrze. Szczególnie odnosiło się to do zachodniej Alaski, gdzie Eskimosi często mieszkali wzdłuż rzek uchodzących do Morza Beringa, setki kilometrów od wybrzeża. Tysiące jednak Eskimosów stale przebywały na Dalekiej Północy, gdzie inni ludzie nie potrafiliby przetrwać, na obszarach, gdzie było zbyt zimno i wietrznie, by wyrosło jakiekolwiek drzewo lub krzak. Eskimosi rzeczywiście dobrze się czuli w środowisku, które większość ludzi uważa za nieprawdopodobnie surowe i niegościnne. Mieszkający w tundrze Eskimosi dosłownie woleli nie widzieć lasu ani drzew. W przeciwieństwie do Atapasków Eskimosi z wybrzeża uważali las za zło i przypuszczali, że drzewa pełne są głosów cierpiących dusz. Kiedy w latach dwudziestych XX wieku duński badacz Knud Rasmussen odbywał swoją legendarną podróż psim zaprzęgiem przez Arktykę, eskimoski wódz opisał mu niebezpieczeństwa, które czyhają w drzewach. „Wierzymy, że drzewa w lesie są żywymi istotami - powiedział Rasmussenowi mężczyzna zwany Igjugrjuk - tylko że nie potrafią mówić. I z tego powodu niechętnie spędzamy wśród nich noc. A ci, którzy kiedyś to zrobili, mówią, że w nocy można słyszeć wśród drzew szepty i jęczenie w języku dla nas niezrozumiałym”. Nie tylko stosunek do drzew odróżniał kulturę Eskimosów od Atapasków. Nawet europejscy badacze - winni największego błędu geograficznego w historii, czyli nazwania Indianami wszystkich grup tubylczych, spotykanych w Ameryce od 1492 roku - zorientowali się od pierwszych wizyt na Grenlandii, że Eskimosi różnili się od innych mieszkańców Nowego Świata, choćby tylko z powodu środowiska, w którym żyli. Elementy tego, co później określono jako kulturę eskimoską - szczególnie wyrób powleczonych skórą kajaków i specjalnych harpunów do połowu ssaków morskich, jak morsy, foki i później wieloryby - zaczęły pojawiać się na wybrzeżu Morza Beringa około czterech tysięcy lat temu. „Wcześniej - jak zaznaczyli antropolodzy S.A. Arotiunov i William Fitzhugh - ślady początków Eskimosów giną we mgle Morza Beringa”.

Co najbardziej odróżniało Eskimosów od innych grup, to ich pomysłowość. Niektórzy antropolodzy przypuszczają, że spośród wszystkich ludów zbierackołowieckich na ziemi Eskimosi wykazali największe techniczne doświadczenie i „technologiczną drobiazgowość”. Jedno z pierwszych miejsc na liście eskimoskich innowacji zajmuje kajak. Te małe, lekkie, skórzane łodzie były nadzwyczajne ze względu na swą szybkość i zwrotność. William Baffin, badając w 1612 roku Grenlandię, zauważył, że „one ścigają się tak szybko, że jest to prawie niemożliwe; żaden statek na świecie nie byłby w stanie dotrzymać im tempa...”. Para eskimoskich okularów słonecznych, drewniana maska z wąskimi szparkami na oczy, doskonale chroniła podróżnych przed śnieżną ślepotą, a przyczepiane do butów raki lodowe pozwalały myśliwemu przekraczać najgładszy lód przy silnym wietrze. Klasyczne iglu, dom ze śniegu w kształcie kopuły, z oknami zrobionymi z lodu, stanowi prawdopodobnie najwspanialszy przykład eskimoskiej adaptacji do życia w Arktyce. Dobrze zbudowane iglu, ogrzewane przez ciepło ciała i małe kamienne lampki, mogło być stosunkowo ciepłe i wygodne, nawet jeśli temperatura na zewnątrz wynosiła 40, 45 lub nawet 50 stopni poniżej zera. Śniegowe domy stały się dla świata symbolem eskimoskiej kultury. W rzeczywistości jednak większość nadbrzeżnych Eskimosów nigdy nie mieszkała w takich domach, a nawet żadnego nie widziała. Powszechnie stawiano je w środkowej Kanadzie, gdzie występowały dogodne warunki śniegowe. Na Alasce zaś iglu - słowo to znaczy po prostu „dom” - wykonywano z darni, natomiast iglu śnieżne było całkowicie nieznane. W 1932 roku na Alaskę przybył duński autor i badacz polarny Peter Freuchen z ekipą filmową firmy MGM, by zrobić tam film Eskimos. Miał to być pierwszy obraz nakręcony kiedykolwiek w języku inupiaq. Ku jego wielkiemu rozczarowaniu żaden z miejscowych Eskimosów, w przeciwieństwie do tych, których od lat znał z Grenlandii i Kanady, nigdy nie wiedział iglu ani nie wiedział, jak je postawić. W rezultacie dla celów filmu sam musiał zbudować wioskę iglu. Domy lub iglu na Alasce były zwykle półpodziemnymi mieszkaniami o szkielecie z drewna lub kości wieloryba pokrytym darnią. Okno z foczego jelita, przypominające dzisiejsze lufciki, wpuszczało światło, a kiedy było otwarte, służyło za komin i pozwalało wylecieć dymowi z palonych kamiennych lamp. Kopulasty obszar mieszkalny był połączony z długim podziemnym tunelem wejściowym. Mieszkanie pod ziemią było najlepszą ochroną przed surowym klimatem. Zewnętrzne zimne powietrze, zatrzymywane przez niskie przejście, nigdy nie osiągało położonego wyżej

pokoju mieszkalnego. Lampy z foczym olejem, wycięte ze steatytu w owalny kształt z uchwytem na rękę, i z knotem z suszonego mchu dostarczały ciepła i światła. Jedzenie, uprzęże, sanie, sprzęt myśliwski i odzież układano wzdłuż drogi wejściowej w małych przegródkach. Z tych półziemianek korzystano tylko w miesiące zimowe. Z przyjściem lata zmarznięty grunt tajał i domy zalewała woda, więc tubylcze rodziny przenosiły się do letnich obozów rybackich. Eskimosi przekształcili umiejętność szycia futer i skór w prawdziwą sztukę, wiedzę i religię. Odzież z futra i skóry nie tylko umożliwiała im wygodne poruszanie się w najniższej temperaturze. Pełniła także różne funkcje społeczne: odróżniała plemiona, status społeczny, płeć i wierzenia. Ponieważ cała odzież była wykonana ze zwierząt, które upolowano, a sukces w polowaniu uzależniano od gotowości zdobyczy do poświęcenia się dla korzyści człowieka, to przygotowanie, konserwacja i noszenie zwierzęcej odzieży nabierały szczególnego znaczenia. Kobiety w eskimoskiej społeczności pełniły rolę szwaczek. Dla przetrwania rodziny nie było ważniejszego zajęcia. Bez właściwie uszytych i utrzymanych butów, spodni oraz parek żaden myśliwy nie mógł polować, toteż robienie odzieży dla rodziny było miarą wartości żony. Praca ta dosłownie nigdy się nie kończyła, ponieważ każdego dnia ubranie musiało być sprawdzane, naprawiane i konserwowane. Najmniejsze rozdarcie mogło podczas polowania doprowadzić do śmierci. Nauka odzieżowego krawiectwa zaczynała się we wczesnym wieku. Młoda dziewczyna praktykowała na lalkach, które wykonał jej ojciec. Kiedy brała ślub, troskliwy mąż rzeźbił potrzebne narzędzia i nadawał im indywidualny kształt, specjalnie dopasowany do kształtów jej ręki. Dotyczyło to na przykład igieł z kłów morsa lub kości ptaków, kamiennych noży, skrobaczek do skóry z kości karibu oraz trzepaczek z rogów karibu, potrzebnych do usuwania z odzieży śniegu. Do najważniejszych narzędzi kobiety należał także komplet zdrowych zębów, gdyż musiała ona przeżuwać skóry i buty, aby zmiękły i nabrały elastyczności. Wykopaliska prehistorycznych grobów odsłoniły szkielety mężczyzn z wyraźnymi oznakami uszkodzeń podobnych do „łokcia tenisisty”, prawdopodobnie od forsownego i powtarzanego rzucania włóczniami i harpunami, natomiast szkielety kobiet miały zęby starte do dziąseł od wieloletniego żucia skóry. Atapaskowie wypracowali system preparowania skóry, obejmujący żmudne nacieranie jej pastą zrobioną z gnijącej wątroby karibu lub psujących się mózgów, tymczasem Eskimosi osiągali na ogół lepsze rezultaty niż sąsiedzi z interioru, i to w

krótszym czasie i przy mniejszym wysiłku. Narzędzia używane do wykończania skór obejmowały zazwyczaj kamienną skrobaczkę, napinacz skór w postaci drewnianej ramy oraz kubeł moczu, który wykorzystywano jako uniwersalne mydło, szampon i rozpuszczalnik. Po usunięciu mięsa i tłuszczu skóry były rolowane w pęk włosami do środka i trzymane w domu, jak powiedział jeden etnolog, „dopóki nie staną się skwaśniałe, a włos się nie rozluźni”. Potem sierść zeskrobywano, a skóry mocowano na drewnianej ramie naciągacza i wynoszono na zewnątrz, aby wyschły. Większość odzieży i butów miała pozostawiony włos. Ciekawa rzecz, że skóry te po usunięciu mięsa i tłuszczu najpierw były zanurzane w moczu i dopiero wtedy przechodziły przez końcowe skrobanie, rozciąganie oraz suszenie. Skóry karibu lub renifera dostarczały najlepszego materiału na parki, spodnie i rękawice, ponieważ futro tych zwierząt jest grube, ale poszczególne włosy są puste, co czyni ubiór zarówno lekkim, jak i nadzwyczaj ciepłym. Skóra fok stanowiła typowy materiał na wszelkiego typu odzież wodoodp*rną. W niektórych regionach spodnie z karibu noszono podczas zimnej pogody włosem do środka, co zatrzymywało powietrze i tworzyło dodatkową izolację, natomiast podczas cieplejszej pogody włosem na zewnątrz. Kluczem utrzymania ciepła było ubieranie się warstwami o różnej grubości futra w celu wyregulowania temperatury przy ciele, tak aby nigdy nie było ani za gorąco, ani za zimno. Przepocenie odzieży stwarzało potencjalnie takie samo niebezpieczeństwo jak zamrożenie, toteż przegrzania należało unikać za wszelką cenę. Wkładanie ubioru warstwami pozwalało także wilgoci na oddalenie się od ciała i zebranie się w jednej z warstw zewnętrznych, skórze zaś na utrzymanie ciepła i suchości. Podczas gdy zewnętrzna odzież, taka jak parka, miała tradycyjnie futro skierowane na zewnątrz, to warstwy wewnętrzne, spodnie części garderoby, często zrobione z nowo narodzonych lub czasami nienarodzonych jelonków, były zazwyczaj zakładane futrem do środka. Parkę wkładało się przez głowę jak tunikę i dopasowywało luźno, co pozwalało na cyrkulację powietrza. Podróżni znajdujący się w tarapatach mogli na przykład zdjąć broń z ramienia i trzymać ją dla lekkiego ogrzania przy brzuchu. Zimą lub przy wilgotnej pogodzie wiosną na odzież futrzaną często zakładano odzież wodoodp*rną grubości papieru, wykonaną z pasm wysuszonych foczych jelit. Sznurki do zaciągania przy szyi i nadgarstkach powstrzymywały wodę, natomiast dół kurtki zakrywał otwór kajaka, toteż huśtający się na wzburzonym morzu myśliwy był chroniony przed

dostaniem się wody do środka. Buty Eskimosów, czyli mukluki, miały górę z futra karibu, a podeszwy ze skóry karibu i wodoodp*rnej skóry foczej. Należały do najbardziej trwałych i skutecznych części

tubylczej

odzieży.

Ich

jakość

była

lepsza

od

jakichkolwiek

butów

produkowanych obecnie. Żaden inny element odzieży nie był ważniejszy od pary butów. Kiedy temperatura spadła, można było zdjąć zewnętrzne rękawice i zacierać ręce dla rozgrzania i przywrócenia cyrkulacji krwi, buty jednak pozostawały na stopach cały czas, zapewniając wędrowcowi ciepło i suchość. Przy robieniu mukluków eskimoskie kobiety starały się używać tylko jednej nici i szyć drobnymi ściegami. Uważały, aby nie zrobić igłą żadnej niepotrzebnej dziurki. Tajemnicę całkowicie wodoodp*rnych butów stanowiły stożkowate nici ze ścięgien. Skręcano je w ten sposób, że miały średnicę na jednym końcu mniejszą niż na drugim. Kiedy było mokro, ścięgna rozszerzały się i zatykały dziury. Pot lub jakakolwiek dodatkowa wilgoć były pochłaniane przez skarpetki z karibu lub wkładki utkane z trawy. Na koniec każdego dnia wyjmowano je do suszenia. Utrzymanie suchości stanowiło nie tylko istotę bezpieczeństwa i wygody na szlaku. Miało także zasadnicze znaczenie dla ochrony futra przed utratą jego wartości. Jeśli futrzana odzież zwilgotniała, nie było łatwo ją wysuszyć, natomiast schnąc przy ogniu, mogła się skurczyć, a ze źle dopasowanego ubrania nie było pożytku. Jedynym sposobem było strzepywanie wszelkiego śniegu i lodu zebranego na ubraniu przed wejściem do ciepłego domu. Jeśli warstwa wewnętrzna odzieży wchłonęła wilgoć ze skóry, szron mógł pokryć ubranie zewnętrzne od środka i wtedy trzeba było go zeskrobać przed wejściem do pomieszczenia. ZABIJANIE zwierząt i obdzieranie ich ze skóry, potrzebnej na ubrania dla myśliwego i jego rodziny, tworzyło część niekończącego się cyklu, w którym śmierć stanowiła źródło wszelkiego życia. Eskimosi wierzyli, że świat przyrody roi się od duchów jednych przychylnych, a innych wrogich - które wpływają na codzienne życie człowieka lub je kontrolują. Według tradycji tubylców ludzie i zwierzęta stanowią duchową jedność, która określa ich świat. Człowiek nie został stworzony po to, by nim rządzić, lecz by współpracować na nim ze wszystkimi stworzeniami. W takim świecie nie ma ostro zarysowanej granicy między ludźmi i zwierzętami lub nawet między obiektami ożywionymi a nieożywionymi. Kruki i ludzie, łososie i foki, karibu i niedźwiedzie, kość i drewno, wiatr i deszcz - wszystko posiada jednakową duchowość,

która w odpowiednich warunkach może zmienić postać. A ponieważ ta linia podziału między ludzkim i pozaludzkim światem nie była wyraźna, Eskimosi uważali, że wszystkie stworzenia zasługują na największą uwagę i szacunek, w przeciwnym wypadku mogą się pojawić złe duchy i trzeba będzie ponieść karę. Odwieczne tradycje myśliwskie były w pewnym sensie rytualnym składaniem ofiar duchom zwierząt, aby one nadal przychodziły do myśliwych. Po zabiciu foki myśliwy na pewno pomodlił się do jej ducha i podziękował za poświęcenie się, jego żona zaś ofiarowała „spragnionej duszy” łyk wody, mówiąc: „Widzisz, nasza woda tutaj jest smaczna, bardzo nęcąca”, w nadziei że taka gościnność ośmieli foki do dalszego podpływania do wioski. Odzież myśliwych musiała być piękna, a jej szycie doskonałe, aby przebłagać duchy zwierząt za to, że zostały upolowane. Kiepska szwaczka, szyjąca ubranie o nieregularnym ściegu, mogła wypłoszyć zwierzynę. Żeby zapewnić powodzenie w kolejnym polowaniu, kobiety nigdy nie szyły ubrań, kiedy ich mężowie polowali, ponieważ wierzono, że taka bierność uczyni zdobycz także bierną. Młode kobiety ostrzegano często przed patrzeniem myśliwemu w oczy, gdyż mogłoby to osłabić jego siłę do polowania. W łóżku żona nie leżała zwrócona twarzą do twarzy męża, żeby jej warkocz nie zawisł przed twarzą mężczyzny i w konsekwencji nie osłabił jego zdolności widzenia. Eskimosi okazywali również szacunek mitycznemu staremu mędrcowi, który z Księżyca czuwał nad światem, i nie ośmielali się na niego patrzeć. Myśliwi często nosili amulety wycięte z kłów morsa w kształcie zwierząt, od których zależało przeżycie rodziny. Mogły one przywołać zwierzę do myśliwego lub zwiększyć jego moc, dzięki czemu usłyszałby na przykład trzask kopyt karibu z dużej odległości. Także szwaczki nosiły talizmany przy igielnikach lub zęby karibu przywiązane do pasków, żeby chroniły ich rodziny przed chorobami lub nieszczęściem. Wierzono, że skóry przekazują ludziom charakterystyczne cechy upolowanych zwierząt. Nosząc skórzane ubranie, myśliwy stawał się częścią karibu, foki, wilka lub morsa. W butach ze skóry z nóg karibu był pewny, że może osiągnąć jego szybkość, natomiast pas z wilka lub rosomaka z ogonem zwisającym z tyłu miał mu dać siłę i odwagę podczas polowania. Drewniany kapelusz myśliwski z fiszbinami umożliwiał kajakarzowi bezpieczne przekroczenie prądów jak wieloryb, przy czym drewno z lądu gwarantowało, że wróci bezpiecznie na grunt stały. Naśladowanie zwyczajów i zachowania dzikich zwierząt miało obok duchowej także praktyczną stronę, ponieważ powodzenie na łowach mieli ci myśliwi, którzy

wiedzieli najwięcej o zwierzynie, na którą polowali. Najbardziej rozpowszechnionymi i najbardziej użytecznymi zwierzętami w całym eskimoskim świecie były różne gatunki fok - szczególnie foka obrączkowana i foka wąsata. Oprócz tego, że stanowiły solidne i szeroko dostępne źródło pożywienia zarówno dla ludzi, jak i dla psów, owe wszędobylskie ssaki morskie dostarczały Eskimosom również skór na buty i kajaki oraz oleju do ogrzewania, oświetlania i gotowania. Focze mięso, olej, tran i skóra mogły w większości zaspokoić zapotrzebowanie rodziny na żywność, opał, odzież i schronienie. Eskimosi polowali na foki różnymi sposobami zarówno na lodzie, jak i na wodzie. Jedna z tradycyjnych technik polegała na podchodzeniu foki, gdy ta drzemała na paku lodowym. Myśliwy musiał się zbliżyć do niej z harpunem na odległość około pięciu metrów. Ponieważ foki nie boją się innych fok, by ją zabić, podpełzał do przodu i udawał, że sam jest foką, ślizgając się i skrobiąc, poruszając rękami jak płetwami, a głową - niczym niespokojna foka - rozglądając się za białym niedźwiedziem. Żyjąc na ziemi, lodzie i morzu, człowiek w sposób naturalny stawał się ekspertem w odczytywaniu zwierzęcego zachowania, jak również terenu, warunków lodowych i rodzajów pogody. Chociaż nie jest prawdą, jak mówią znane mity, że język eskimoski ma nadzwyczajną liczbę słów na określenie śniegu, to trzeba przyznać, że tubylcy mieli wybitnie szczegółową i specyficzną wiedzę o warunkach śniegowych i lodowych. Miała ona zasadnicze znaczenie dla ich przetrwania, ponieważ środowisko arktyczne stwarza niezliczone zagrożenia i często najmniejsza pomyłka w ocenie sytuacji może oznaczać śmierć. W krainie, gdzie nie ma gotowych naturalnych schronień i łatwo rozpoznawalnych form terenu - arktyczna nizina nadbrzeżna jest tak płaska, że równinny Kansas wyglądałby przy niej jak górzysta Szwajcaria nadzwyczaj łatwo można się zgubić lub stracić orientację. Czasami jedynym sposobem, by zabłąkany podróżny mógł stwierdzić, w którą stronę podąża, było wyczucie zarysów zasp śnieżnych w ciemności lub znalezienie na nich wzorów pozostawionych przez wiatry. Doświadczony wędrowiec wiedział, jak, wieją wiatry i wykorzystywał je nie tylko do przepowiedzenia pogody, ale także jako drogowskaz, który miał zaprowadzić go do domu. Najcięższy ze wszystkiego był marsz przez lód. Żaden obóz na pływającym lodzie nigdy nie był całkowicie bezpieczny, niezależnie od tego, jak trwały by się on wydawał. Gnany przez wiatry i prądy lód jest kręcącą się, zmieniającą kształty platformą, powiększającą się i malejącą wraz z porami roku. Daleka Północ, ten

wierzchołek świata, każdej zimy jest pokryta lodem na obszarze prawie 18 milionów kilometrów kwadratowych, czyli około dwa razy większym od powierzchni Stanów Zjednoczonych. Każdego lata zmniejsza się on o pięć milionów kilometrów kwadratowych, by następnej zimy znowu się powiększyć. Stały cykl rozpadania się na kawałki i zamarzania przy smagających wiatrach pozostawia długie pęknięcia, naporowe grzbiety oraz sterty lodowego gruzu. Wydany podczas drugiej wojny światowej na potrzeby Korpusu Lotniczego Armii Stanów Zjednoczonych podręcznik arktyczny Arctic Manuał ostrzega, że powierzchnia lodu przypomina „coś między systemem miniaturowych łańcuchów górskich a wnętrzem kamieniołomów granitu”. Czy to na ziemi, czy na lodzie, siła i gwałtowność polarnych zimowych sztormów, jak biblijna plaga, wystawia na próbę cały ludzki wysiłek. Skrajnie niska temperatura może być przykra, jednak największe ryzyko stwarza nie mróz, lecz szybkość wiatru, który jest wielkim dyktatorem na Północy. Na szlaku nic prawie nie chroni człowieka od wiatru, a gdy on się wzmaga, łatwo zrozumieć, dlaczego niektórzy Eskimosi wierzą, że jest wrogim duch*em. Zahartowany na szlaku pionierski misjonarz stwierdził kiedyś, że mógł stosunkowo wygodnie podróżować przy 50 stopniach poniżej zera i bezwietrznej pogodzie, ale zawsze bał się i nie cierpiał wiatrów na wybrzeżu Morza Beringa. „Żyje się, by nienawidzić tego wiatru - napisał. Odczuwa się do niego osobistą złość, tak wydaje się brutalny i złośliwy”. Największą cnotę polarnego podróżnika stanowiła cierpliwość, ponieważ jedynym sposobem na pokonanie wiatru było przeczekanie go. Czasami trzeba było po prostu usiąść i się przespać. Vilhjalmur Stefansson opowiedział historię pewnej starej Eskimoski, złapanej nagle przez burzę tylko niecały kilometr od domu. Padający gwałtownie śnieg sprawił, że w ciągu zaledwie sekund nie mogła nic dojrzeć dalej niż na kilka metrów w jakimkolwiek kierunku. Zamiast wpaść w panikę i stracić siły na bezowocne poszukiwanie domu, zachowała spokój i usiadła w cieniu lodowego pagórka, by osłonić się przed szalejącym wiatrem. Podłożyła sobie futrzane rękawice, by mieć ciepłe siedzisko, wyjęła ręce z rękawów, skrzyżowała je na brzuchu i pochyliła się do przodu. W ten sposób zmniejszyła powierzchnię swojego ciała, podobnie jak psy instynktownie zwijające się w ciasny kłębek, i wkrótce zasnęła. Za każdym razem, gdy poczuła chłód, budziła się i podskakiwała, by przywrócić cyrkulację krwi, po czym znowu kuliła się za lodowym wzniesieniem. Przetrwała tak ponad siedemdziesiąt godzin, zanim burza ostatecznie przycichła i mogła dojrzeć wyraźnie swój dom, oddalony zaledwie o kilka minut drogi. Według Stefanssona ta lekcja była prosta.

Jeśli zagubisz się podczas blizzardu, sposób starych Eskimosów jest jedyną szansą przeżycia: zachowaj spokój, zachowaj bezruch i śpij, dopóki pogoda się nie poprawi. ZE WSZYSTKICH WIELKICH eskimoskich innowacji w polowaniu i podróżowaniu prawdopodobnie żadna nie była ważniejsza od sposobu wykorzystania psów. Zwierzęta te stały się dla Eskimosów szóstym zmysłem, ich dodatkowymi nosami, uszami i oczami, które mogły wyczuć fokę lub usłyszeć karibu na długo przed człowiekiem. Pies umożliwił Eskimosom życie w Arktyce. „Bez psów - jak pisał w 1887 roku etnolog E.W. Nelson - większość wielkiej eskimoskiej rodziny zaludniającej jałowe północne wybrzeże Ameryki nie byłaby w stanie egzystować w wybranym przez siebie miejscu zamieszkania”. Kiedy ponad dziesięć tysięcy lat temu pierwszy pies przekroczył Lądowy Most Beringa, nie przyszedł sam. Psy i ludzie przybyli do Alaski razem i do czasów współczesnych ta ich „spółka” pozwalała im przeżyć na Północy. Na całym świecie psy od zarania dziejów służyły jako myśliwi, wartownicy i towarzysze. Nikt jednak nigdy nie nauczył się wykorzystywać energii tych zwierząt tak efektywnie, jak zrobili to Eskimosi. Największy „skok technologiczny” nastąpił w stosunkowo niedawnych czasach, kiedy Eskimosi przywiązali psy do sań i doprowadzili do perfekcji sztukę takiego transportu. „Psi zaprzęg - jak zaznaczył jeden z ekspertów - jest jednym z najbardziej skutecznych środków wymyślonych kiedykolwiek przez człowieka”. Jak koń na Wielkich Równinach i wielbłąd na pustyni, pies był podstawą eskimoskiego życia w arktycznym lodzie i śniegu. Psy są najstarszymi zwierzętami domowymi na świecie, jakkolwiek nikt w rzeczywistości nie wie, od ilu tysięcy lat Canis familiaris jest najlepszym przyjacielem człowieka. Prawdopodobnie w paleolicie oswojone wilki zaczęły stopniowo przemieniać się w psy i od tego czasu ludzie żyli już razem z tymi „wilkami w psiej skórze”27. Układ człowiek-pies sięga wstecz jeszcze czasów przed wynalezieniem pisma, przed wynalezieniem koła, a nawet przed wynalezieniem rolnictwa. W tym sensie życie z psami może stanowić jeden z najstarszych zachowanych elementów kulturowych naszego dziedzictwa - jeszcze z epoki kamiennej. Wiele plemiennych mitów rdzennych Amerykanów przedstawia ludzi jako potomków wilków lub psów. Jedna legenda znad dolnego Jukonu utrzymuje, że Relacje między prehistorycznym człowiekiem a wilkami, jak wykazał to Mark Deer w swojej książce Dog's Best Friend. Annals of the Dog-Human Relationship (New York 1997) sięgają wstecz tysięcy lat, do czasów, gdy wędrowni myśliwi hodowali wilki, które miały im pomagać w powalaniu dużych ssaków. 27

matką wszystkich ludzi była wilczyca, która poślubiła mężczyznę. Na początku na całej Ziemi była woda - mówi legenda - i było bardzo zimno. Woda pokryła się lodem i nie było tam ludzi. Do tej zmarzniętej krainy przyszedł człowiek „z dalekiej strony wielkiej wody”, który na wzgórzach wzdłuż wybrzeża Morza Beringa na północ od rzeki Jukon wziął sobie wilczycę za żonę. Razem mieli wiele par bliźniaków, w każdej był mężczyzna i kobieta, które mówiły różnymi językami. Bliźniaki zaludniły Ziemię swoimi dziećmi. Inne starodawne podanie pierwotnych mieszkańców Alaski cofa związek między człowiekiem a psem aż do stworzenia Ziemi. Kiedy świat się formował, mówi jedna z legend, ziemia pękła na pół i wielka otchłań oddzieliła zwierzęta od człowieka. Wszystkie stworzenia uciekły z wyjątkiem jednego - psa, który stojąc na krawędzi przepaści, zaczął szczekać i wyć, aż człowiek krzyknął: „Chodź! Pies rzucił się przez otchłań, aby dostać się na drugą stronę, uczepił się „dalekiej krawędzi”, a człowiek wciągnął go na górę za przednie łapy. „Gdyby nie zrobił tego, pies z pewnością byłby stracony na zawsze” - mówi legenda. Niezależnie od tego, czy to pies zawdzięczał swoje istnienie człowiekowi, czy też było inaczej, współpraca między Eskimosami a psami z pewnością utrzymywała obie strony przy życiu przez wiele tysięcy długich mroźnych zim. Niektórzy archeolodzy uważają, że pierwotnie psy traktowano przede wszystkim jako chodzącą spiżarnię, która wędrownym plemionom eskimoskim dostarczała mięsa i futra. Rosyjski badacz, podróżujący w latach trzydziestych XIX wieku wzdłuż wybrzeża Morza Beringa, zauważył, że dwoma przysmakami cieszącymi się wysokim uznaniem wśród krajowców były „sfermentowane głowy łososia... i utuczony młody pies”. Eskimosi używali psów także do polowania, pilotowania oraz przenoszenia zapasów. Jako psy myśliwskie były nieocenione w tropieniu śladów lub wynajdywaniu w paku lodowym najmniejszych nawet dziur do oddychania. Kiedy pak lodowy robił się gruby na tyle, że foki nie mogły już przebić go głową, wtedy wgryzały się w lód zębami, wydrążając otwór głębokości do dwóch metrów. Na powierzchni jednak dziura była tylko tak duża, aby zwierzę mogło wetknąć w nią nozdrza i zaczerpnąć powietrza. Dla ludzkiego oka te otwory oddechowe mogły być niewidoczne, ale nie dla wyjątkowego psiego zmysłu węchu. Myśliwi z wioski wędrowali pieszo przez zamarznięty lód ze swoimi psami, które dokładnie obwąchiwały zaspy śnieżne i grzędy na powierzchni lodu. Pies prowadził myśliwego zygzakowatym kursem kilometr, dwa lub więcej od brzegu. Kiedy przystanął, myśliwy zaczynał grzebać kościanym drążkiem w miękkiej

zaspie śniegu, dopóki nie wyczuł, że zanurza się on głęboko w ukrytą niżej dziurę, następnie ustawiał się nad nią pod wiatr i czekał, czasami godzinami, na fokę. Gdy ta się wychyliła dla nabrania powietrza, przebijał ją harpunem. Pies czekał cały czas ze swoim panem, wiedział bowiem, że jego robota jeszcze się nie skończyła. Gdyby okazało się, że wydobycie 350-kilogramowej foki jest dla jednego człowieka za trudne, z pomocą mogli przyjść inni mieszkańcy wioski. Po wyciągnięciu zdobyczy z wody myśliwy przyczepiał ją skórzanym postronkiem do uprzęży swego psa, a ten ciągnął ją samotnie kilometr, dwa lub więcej do obozu. Tymczasem jego pan szedł do myśliwego, który stał nad inną foczą dziurą. „Pies wykonuje to zadanie z ochotą - zauważył jeden z dawnych badaczy - ponieważ wie, że na koniec dostanie jedzenie”. Nikt naprawdę nie potrafi określić, kiedy i gdzie Eskimosi po raz pierwszy przyczepili psy do sań, skąpe poszlaki wskazują jednak, że przejęli ten zwyczaj od mieszkańców Syberii, być może około tysiąca lub pięciuset lat temu. Przez pokolenia wyrabiali różne lekkie sanie, uprzęże i inny sprzęt, używając takich materiałów jak drewno wyrzucone na brzeg, nieobrobiona skóra, kły morsa, rogi karibu i kości wielorybów. Pierwsi badacze podkreślali przydatność skarpet z foczej skóry, których Eskimosi używali do ochrony psich łap przed ostrym lodem. Niektóre sanie miały nawet płozy pokryte lodem. Zrobienie lodowych „butów” na sanie było procesem pracochłonnym, a przy tym lód często musiał być układany ponownie, gdyż w podróży się ścierał. Rezultat był jednak daleko lepszy niż przy zastosowaniu jakiegokolwiek innego znanego wówczas materiału. Najpierw należało właściwie przygotować powierzchnię drewnianych płóz sań i w tym celu smarowano ją rodzajem pasty lodowej zrobionej z torfu lub mchu wymieszanego z wodą. Kiedy ta papka zamarzła, polewano ją ciepłą wodą, która szybko zamarzała na płozach i formowała warstwę ślizgającą się po śniegu. Pierwotnie większość rodzin eskimoskich miała tylko kilka psów. Powszechnie trzymano najwyżej trzy, ponieważ nie było żywności, żeby wykarmić więcej zwierząt. Psy rzadko lub zgoła nigdy nie były przywiązywane, toteż mogły również szukać jedzenia samodzielnie, polując na wiewiórki i inne gryzonie, a także zjadając odchody. Mając tak niewiele psów, większość wędrowców nigdy nie jeździła na saniach. Przeważnie szli z przodu, ciągnąc sanie razem z psami, albo z tyłu, pchając je przed sobą. Kiedy porucznik George Stone badał w połowie lat osiemdziesiątych XIX wieku obszary leżące na północ od półwyspu Seward, dotarł do dużej czterdziestoosobowej

grupy Eskimosów z pięćdziesięcioma psami i dwunastoma saniami. Zdziwiło go, że mężczyźni, kobiety i psy byli razem przyczepieni do sań. Szczególną jego uwagę zwróciła rodzina z jednym psem. „Kobieta z dzieckiem na plecach i jeden pies z trzema lub czterema szczeniakami bawiącymi się obok ciągnęli sanie razem - napisał Stanley - podczas gdy mężczyzna pchał z tyłu, pokrzykując na psa z takim zapałem, jakby myślał, że jego zaprzęg składa się co najmniej z tuzina zwierząt”. Ponieważ można było liczyć tylko na wspólny wysiłek człowieka i psa, na sanie ładowano jedynie rzeczy niezbędne, zapasy i sprzęt do przetrwania. Wszystko musiało być dokładnie dopasowane. Mięso focze na przykład dla łatwiejszego pakowania cięto w ten sposób, aby wypełniało szerokość sań. Przy tak niewielkiej liczbie psów sanie nie mogły być ani przeładowane - na dobrej trasie pojedynczy pies mógł ciągnąć najwyżej 35-45 kilogramów - ani nie można było podróżować daleko. W rezultacie rozrzucone wzdłuż Morza Beringa osady Eskimosów zwykle były małe, bardzo rozproszone i tymczasowe, gdyż zamieszkujący je ludzie w sezonowym cyklu stale podążali za źródłami pożywienia. DLA ESKIMOSÓW, jak również dla Indian z Alaski, dotychczasowe życie zmieniło się radykalnie lipcowego dnia w 1741 roku, kiedy to Vitus Bering, żeglarz duński pływający w służbie rosyjskiej, zobaczył stały ląd Alaski. Wydarzenie to stanowiło początek fali zmian, które dotknęły każdej sfery życia rdzennej ludności. Zachodnie technologie, zachodnie wartości, dziwne choroby, nowe religie i alkohol zachwiały odwieczne zwyczaje mieszkańców półwyspu, a wielu uznało, że tradycyjna wiedza nie ma już żadnego znaczenia. Uzbrojeni w wyraźnie wyższą technologię przybysze uważali, że są lepsi. Człowiek z żelaznym narzędziem robi nieprawdopodobne wrażenie na człowieku tylko z kamieniem. Takie też było nastawienie wielu europejskich badaczy, którzy stanowczo odmawiali jedzenia tubylczej żywności lub noszenia odzieży uszytej przez krajowców, wierząc, że „zachowanie się po tubylczemu” świadczy o słabości charakteru i braku cywilizacji. W rezultacie liczni poszukiwacze przygód z południowych regionów świata, którzy unikali świeżego foczego tranu, natomiast żywili się puszkowaną wieprzowiną lub woleli wełniane płaszcze i skórzane buty zamiast futrzanych parek i mukluków z foczej skóry, ponosili tego konsekwencje. Obfitująca w surowe mięso dieta dostarczała Eskimosom potrzebnej witaminy C, a letnią porą uzupełniały ją jagody oraz bulion z kory drzewnej, które chroniły przed

chorobami. Bez takiego pożywienia na nieprzygotowanych badaczy czyhały zagrożenia w postaci wyniszczającego szkorbutu, nie wspominając o odmrożeniach oraz ołowicy, na którą cierpiano z powodu stosowanego w puszkach lutu. W sposób najbardziej dramatyczny wykazała to śmierć sir Johna Franklina i 128 członków załogi podczas jego ostatniej ekspedycji w 1847 roku. Traperzy i handlarze futer byli mniej niechętni zwyczajom Eskimosów niż wojskowi i badacze. Ponieważ latami żyli wśród tubylców, łatwiej uczyli się tego, co pozwalało przetrwać na Północy, i nie zwracali uwagi na standardy „stosownego” zachowania. W końcu XVIII i w XIX wieku Alaska była terenem, na którym zderzały się dwa potężne imperia handlu futrami: rosyjskie z zachodu i brytyjska Kompania Zatoki Hudsona w Kanadzie ze wschodu. Jakkolwiek handlarze futer byli stosunkowo nieliczni, bogactwo towarów, jakie ze sobą przywieźli, miało ogromny wpływ nawet na ludzi oddalonych o setki kilometrów, z którymi nigdy nie mieli bezpośredniego kontaktu. Wśród wielu dostarczanych przedmiotów żaden nie był ważniejszy od strzelby. Wykorzystanie broni palnej przez myśliwych pociągnęło za sobą następstwa. Największe znaczenie miało to, że ogromnie wzrosła ludzka siła i zasięg zabijania, chociaż za zbyt wygórowaną cenę. Grupy krajowców zawsze handlowały z sąsiednimi plemionami, ale z reguły miejscowe środowisko dostarczało wszystkiego, co było konieczne do życia. Teraz ich potrzeby zaczęły obejmować także broń palną, odzież fabryczną, stalowe igły oraz garnki z lanego żelaza. Który myśliwy chciałby włócznię, jeśli miał szansę użyć karabinu? Żeby kupić amunicję, której nagle potrzebował, stał się zawodowym traperem i zdobywał skóry nie na odzież dla swojej rodziny, ale by je sprzedać kupcowi. Faktorie handlowe stały się w ten sposób skupiskami ludzi i zalążkami przyszłych miasteczek. Broń palna i zorganizowany handel futrami zrewolucjonizowały sposób użytkowania psów na Północy. Dziś przypomina o tym maszer, poganiacz psiego zaprzęgu, kiedy woła „masz!”. Francuskojęzyczni kanadyjscy łowcy i handlarze futer pracujący dla Kompanii Zatoki Hudsona zorientowali się, jak użyteczna może być psia siła pociągowa Eskimosów, jeśli wiele zwierząt przywiąże się razem do liny. Zaprzęgli więc swoje psie drużyny do sań oraz sanek i po francusku rozkazali im iść, wołając „Marche!” [czytaj: marsz] lub „Marchons!” [czytaj: marsza], co z czasem uległo przekręceniu na „Mush!” [czytaj: masz]. Traperzy nauczyli Atapasków chodzenia z psami, a ci z łatwością uznali, że psimi zaprzęgami można poruszać się szybciej i dalej

przez las. Poprzednio Indianie mieli tylko małe psy „bagażowe”, nie zaś zaprzęgowe. Objuczanie jednak tylko jednego psa nie było nawet w przybliżeniu tak skuteczne jak jazda saniami, które ciągnęło wiele psów. Nowa broń i nowe wymagania handlu sprawiły, że olbrzymi skok od psa „bagażowego” do zaprzęgowego stal się nieuchronny. Głód towarów doprowadził do tego, że zabijano coraz więcej zwierzyny, aby za jej futra móc kupić coraz więcej towarów. W tej sytuacji Atapaskowie przyjęli eskimoski sposób poruszania się psimi zaprzęgami jako rzecz naturalną. Wprowadzenie broni palnej, która spowodowała rozwój łowiectwa na większą skalę, pociągnęło trwałe skutki także dla życia Eskimosów. Jednym z nich było zasadnicze zwiększenie się psich możliwości, co z kolei ułatwiło rozwój większych i bardziej stałych osad. Uzbrojeni w strzelby i stalowe sprzęty Eskimosi mogli upolować więcej zwierząt i złapać więcej ryb, a to umożliwiało im karmienie liczniejszych i lepszych psich zaprzęgów. W tym mniej więcej czasie Eskimosi zaczęli stosować syberyjskie sposoby używania specjalnych psów przewodników, zaprzęgania zwierząt parami oraz ulepszania uprzęży. W pierwotnych czasach na Alasce do sań przyczepiano zazwyczaj kilka psów, rozstawionych jak palce dłoni, przy czym każdy pies był przymocowany postronkiem bezpośrednio do sań. To wachlarzowate zaprzęganie psów, które do dzisiaj spotyka się we wschodniej Kanadzie i na Grenlandii, było przydatne podczas polowania na paku lodowym. Na lądzie lepsze było jednak wiązanie parami, ponieważ nie tylko trzymało psy oddzielnie, lecz także pozwalało całą ich energię skierować do przodu i na Alasce stało się powszechną praktyką. Rosnąca ruchliwość, jaką zawdzięczano psim zaprzęgom, doprowadziła do koncentracji ludności w mniejszej liczbie osiedli, gdyż myśliwi mogli łatwiej przemieszczać się między różnymi terenami łowieckimi i rybackimi. Człowiek z ośmioma psami był w stanie przewieźć cztery razy tyle mięsa foczego i podróżować cztery razy częściej niż człowiek tylko z dwoma. Większa mobilność sprawiła, iż bardziej praktyczne stało się przywożenie mięsa do rodziny zamiast przywożenia rodziny do mięsa. TAK DALEKOSIĘŻNE zmiany, jakie dokonały się z powodu handlu futrami, przy udziale zaledwie garstki samotnych kupców działających w głębi kraju, stanowiły zaledwie pierwszy akt większego dramatu, który się zaczął, kiedy obcy dowiedzieli się o istnieniu złota na Alasce i w kotlinie Jukonu w Kanadzie. W 1896 roku odwieczne

ziemie Eskimosów i Atapasków zaroiły się od tysięcy ludzi z całego świata, rozkopujących strumienie w poszukiwaniu cennego kruszcu. Jak na ironię, to psy i ich siła pociągowa, stanowiące przez stulecia podstawę przetrwania Eskimosów, teraz ułatwiły natarcie temu nowemu światu. Podczas kolejnych fal gorączki złota psie zaprzęgi sprowadziły na Alaskę nowoczesny świat, przewożąc żywność, narzędzia górnicze, lekarstwa, pasażerów i złoto przez sieć rzek i szlaków, którymi Eskimosi i Atapaskowie podążali od setek lat. Oprócz nowych towarów gorączka złota przyniosła także na Alaskę niezwykłe pomysły.

Najbardziej

dziwacznym

przekonaniem

niektórych

amerykańskich

przedstawicieli rządowych było to, że Alaskanom żyłoby się lepiej bez psów. Ambitni przedsiębiorcy próbowali różnych alternatywnych form transportu i komunikacji, które, jak mieli nadzieję, przewyższą psy. Starano się wykorzystać konie, osły, balony unoszone ogrzanym powietrzem, rowery, łyżwy, bojery, pociągi lodowe i gołębie pocztowe. Do ulubionych propozycji kilku ważnych urzędników należał renifer. Za tym projektem stał prezbiteriański misjonarz Sheldon Jackson, kierujący rządowym programem edukacyjnym dla Alaski, który w 1890 roku założył pierwsze szkoły wśród Eskimosów wzdłuż Morza Beringa i Oceanu Arktycznego. Jackson obawiał się, że rabunkowe połowy amerykańskiej floty wielorybniczej, krążącej po Morzu Beringa przez prawie pół wieku, przyczyniły się do zdziesiątkowania ssaków morskich oraz karibu, od których zależało życie Eskimosów, a to oznaczało dla nich głód. Tymczasem misjonarz widział, że po syberyjskiej stronie Morza Beringa tubylczym hodowcom reniferów wiodło się dobrze - mieli stada, które pomagały im przetrwać najsurowsze zimy. Renifer i karibu są pokrewnymi zwierzętami, tyle że renifer jest udomowiony, a karibu - nie. Jackson doszedł do wniosku, że rozwiązaniem będzie dostarczenie mieszkańcom Alaski syberyjskich reniferów, które mogłyby się tu dobrze przyjąć i może przeksztaciłyby Eskimosów z łowców karibu w hodowców reniferów. Z planem Jacksona chętnie zgodził się gubernator Alaski John Brady, który uznał, że renifery mogą dostarczyć „obfitości zdrowego jedzenia (...) przy stosunkowo małym wysiłku”. Wierzył, że wprowadzenie tych zwierząt na Alaskę było opatrznościowym posunięciem. „Wielbłąd - pisał - jest nie lepiej przystosowany do palącej pustyni niż [renifer] do mroźnej Północy”. Począwszy od pierwszego transportu 171 reniferów w 1892 roku, ogólna liczba zwierząt wzrosła do końca dekady, w wyniku następnych dostaw i urodzeń, do blisko trzech tysięcy. Misjonarz był niestrudzonym realizatorem reniferowego projektu. W

1903 roku w swym wystąpieniu w Kongresie przekonywał, że renifery powinny zastąpić psy jako główne zwierzęta pociągowe Alaski i że można im nawet przekazać odpowiedzialność za przewożenie amerykańskiej poczty. Najogólniej rzecz biorąc, Jackson miał nienajlepszą opinię o kulturze rdzennej ludności. Uważał na przykład, że języki krajowców zanikają i zachęcał do karania dzieci za posługiwanie się nimi. Szczególną jednak niechęcią darzył psy i w swym wystąpieniu w Kongresie nazwał je niepewnymi, zdradzieckimi bestiami, które „wymagają znacznej ilości pożywienia, podczas gdy renifery są łagodne, potulne i jedzą mało, a żywią się mchem i świerkiem w tundrze”. Doktor Jackson wydał instrukcję dla misjonarzy i ludzi posługujących się reniferami, aby podchodzili do nich z dużą ostrożnością. Podczas zaprzęgania renifera, ostrzegał Jackson, najlepiej go nie dotykać, jeśli można tego uniknąć. Po prostu, stojąc jak najdalej, trzeba mu narzucić uprząż na szyję, a potem pociągnąć linę, tak aby zacisnęła się w pętlę. Jeden z posłusznych misjonarzy zauważył, że renifery niechętnie słuchają poleceń. „Z wieloma obawami ulokowałem się ostatecznie na załadowanych saniach zaprzężonych w renifery, którymi miałem kierować - napisał. - Na początku nie było problemów, ale kiedy zapragnąłem poprowadzić renifera, moje wysiłki potraktował on z lekceważeniem. Nie miało znaczenia, jak mocno lub jak często ciągnąłem za linę. Zwierzę nie zważało na to, od czasu do czasu zaś przystawało samo, obracało się i spoglądało na mnie w taki sposób, że czułem się nieswojo, gdyż przednie kopyta renifera są groźną bronią”. Wśród wielu osób, które obrzydziły kampanię doktora Jacksona skierowaną przeciw psim zaprzęgom z Alaski, znalazł się archidiakon Hudson Stuck, misjonarz, który uważał, że krajowcy nie muszą być przerobieni na modłę białego człowieka. Głosił on, że tubylcze języki, kultura i tradycje są warte uznania oraz szacunku i że pies nie jest „dziką bestią, dopóki nie zdarzy się, że będzie należeć do dzikiej bestii”. Rząd ponaglany przez doktora Jacksona próbował wprowadzić dostarczanie poczty na niektórych drogach Alaski przez renifery. Znalazło się nawet paru „zbałamuconych poszukiwaczy”, którzy próbowali użyć renifera zamiast psów, ale - jak zauważył Stuck - zorientowanie się w absurdalności tego planu nie mogło trwać długo. Renifery „wkrótce zniknęły ze szlaków pocztowych, a poszukiwacz po jednym sezonie doświadczeń zabijał swoje zwierzę i sprzedawał jego mięso oraz skórę za parę psów”. W publikacji z 1914 roku Hudson Stuck stwierdził, że nierozważnie byłoby przepowiadać, iż psie zaprzęgi znikną kiedykolwiek ze szlaków Alaski. Jego zdaniem,

dopóki łosoś pływa i poszukiwacz żyje, dopóki Indianie wędrują przez wielkie arktyczne odludzie, i dopóki „szybka podróż przez wielkie przestrzenie kraju jest koniecznością”, dopóty „na Alasce pies będzie zaprzęgany do sań”. Jedenaście lat później decyzja, aby psimi zaprzęgami zawieźć surowicę do Nome, udowodniła, że Hudson Stuck miał rację.

7 Zasada czterdziestek „Trzeba człowieka Północy, aby przetrwać na Północy. Nie tylko zimno (...), ale i jego straszna, milcząca groźba oraz niekończące się dni bez dźwięku, kiedy przychodzi na myśl, że jest się jedyną istotą ludzką w tak rozległej przestrzeni białych pustyń, mogą się okazać dla lubiącego towarzystwo człowieka zbyt przerażające, żeby zachować równowagę psychiczną”. BERT HANSEN, ZASTĘPCA SZERYFA TERYTORIUM ALASKI

Zew krwi. Drużyna wyjących psów zaprzęgowych gotowa do biegu (Muzeum Historii i Sztuki w Anchorage)

TYSIĄC osiemdziesiąt kilometrów na wschód od Nome Dziki Bill Shannon czekał niecierpliwie na stacji kolejowej w miasteczku Nenana, położonym w centrum Alaski. Był wtorek 27 stycznia, dokładnie dziewiąta wieczorem i wkrótce miał odebrać surowicę wysłaną przez doktora Beesona z Anchorage. Lokomotywa opuściła Anchorage z 10-kilogramową paczką leku prawie dwadzieścia cztery godziny temu, powinna więc nadjechać lada chwila28. Nenana była przedostatnią stacją na trasie 750-kilometrowej linii kolejowej, która zaczynała się w leżącym na południu, nad zatoką Alaska, porcie Seward i kończyła w Fairbanks. Dawno temu Nenana była osadą Indian Atapasków u zbiegu dwóch ważnych dróg wodnych regionu, rzek Nenana i Tanana, a także tradycyjnym miejscem spotkań Indian, którzy tutaj handlowali i obchodzili swoje uroczystości zwane potlacz29. Przez pewien czas wędrowali też tędy traperzy, handlarze futer i górnicy, ale wszystko się zmieniło wraz z budową linii kolejowej, rozpoczętą w 1915 roku. Po ukończeniu w 1923 roku kolei Nenana stała się ważnym punktem przewozu towarów i pasażerów między południowymi regionami Alaski a interiorem. Nenana została wybrana na miejsce startu surowicy, ponieważ tutaj linia kolejowa łączyła się ze szlakiem pocztowym do Nome. Blisko 500-kilometrowa podróż surowicy koleją z Anchorage skróciła połączenie, ale z Nenany do Nome pozostało jeszcze do pokonania 1080 kilometrów szlakiem wiodącym na zachód przez znaczną część terytorium. Zimą była to wszakże jedyna droga, którą dało się przejechać tę część Alaski, i to tylko psim zaprzęgiem. Przejazd linią kolejową przez Alaskę nie był łatwy. Zamiecie przynoszone przez blizzard często zasypywały tory, a niska temperatura powodowała pęknięcia gruntu, będące wynikiem zamarzania wilgotnej gleby, oraz oblodzenie urządzeń. Stare, zbudowane w 1906 roku lokomotywy były pierwotnie przeznaczone dla Panamy, toteż w miejscu, gdzie węgiel wrzucano do paleniska, parowóz był odkryty i niezabezpieczony przed żywiołem. „Te burze są tak ostre, że często wydmuchują okna z parowozu i wysyłają naszych ludzi na wiele miesięcy do szpitali z zapaleniem płuc - powiedział reporterowi jeden z pracowników kolei w styczniu 1925 roku. - Wiele razy maszynista musiał być wyniesiony z parowozu, ponieważ był tak przemarznięty, że nie mógł się ruszać” (Anchorage Daily Alaskan, 31 stycznia 1925). 28

Niektóre źródła twierdzą, że słowo nenana w języku Atapasków znaczy „dobre miejsce do obozowania między rzekami”. 29

Dziki Bill, chudy mężczyzna o blond włosach, był majstrem do wszystkiego i, jak wielu innych na Północy, mistrzem w rozlicznych dziedzinach. Pracował jako przewoźnik poczty, górnik, traper oraz poganiacz psów, znany z tego, że miał najszybszy psi zaprzęg w okolicy. Jego umiejętność w kierowaniu zaprzęgiem, w połączeniu z wybuchową mieszanką gorącego usposobienia, ciętego dowcipu i gotowości do podejmowania ryzyka na szlaku, bez wątpienia tłumaczyły nadane mu przezwisko. Nie przez przypadek, bowiem dobrze wiedział, co to ostry mróz. Dziś wieczorem jego ciężko zdobyta wiedza i umiejętności miały zostać przetestowane, możliwe że dokładnie jak nigdy dotąd. Na drodze do stacji kolejowej Shannon wyczuł, że temperatura spadła do minus 40 stopni, co było raczej typowe dla tej pory roku. Kiedy panowało takie zimno, oddech przekształcał się w lodowe kryształki, a powietrze szczypało nozdrza, gdy się je wciągało. Przypominało to użądlenie pszczoły, a ból ciął krótko przy każdym głębokim oddechu - nawet w budynku stacji kolejowej, gdzie czekał w niedźwiedziej parce sięgającej mu prawie do kolan. Gdyby Shannon zaakceptował decyzję Edwarda Wetzlera, człowieka, który na polecenie gubernatora nadzorował sztafetę, nie musiałby wyruszać przed świtem. Do tego czasu światło słoneczne trochę ogrzałoby szlak i umożliwiło jego obserwację. Nawet jednak gdyby tak zrobił, i tak naruszyłby zasady przeżycia, które wielu maszerów niechętnie, ale często łamało. Dziki Bill Shannon był bliski złamania zasady czterdziestek. Ostrzegała ona przed wyruszaniem z psim zaprzęgiem przy temperaturze poniżej minus 40 stopni i powyżej plus 4 stopni [czyli powyżej ok. plus 40 stopni w skali Fahrenheita - przyp. tłum.]. Przy plus 4 stopniach i więcej husky mogły się przegrzać i cierpieć na odwodnienie30. Przy minus 40, czyli jeden stopień poniżej temperatury topnienia rtęci, niewiele jest miejsca na popełnienie pomyłki. Nawet żołnierze armii amerykańskiej, stacjonujący w wiosce Tanana w centrum Alaski, mieli zakaz wychodzenia na patrol, kiedy temperatura spadła tak bardzo 31. Jednym ze sposobów, w jaki pies chce się ochłodzić, jest ziajanie. Im psu będzie goręcej, tym bardziej będzie dyszał. Podczas złajania wydychane przez psa powietrze powoduje odparowanie wilgoci znajdującej się w jego pysku i na języku, co prowadzi do utraty ciepła. Bez wystarczającej ilości wody ziajanie będzie jednak skuteczne tylko przez jakiś czas, a pies może się odwodnić i przegrzać. 30

31 W połowie lat dwudziestych XX wieku mieszkańcy Alaski zwykle używali termometrów napełnianych alkoholem, które często były robione ręcznie i niepewne. Podczas gorączki złota w Klondike jeden z popularnych kupców o nazwisku Jack McQuesten wystawił przed swoją faktorię cztery butelki z różną zawartością, umieszczone w kolejności, w jakiej zamarzły: rtęć, whisky, nafta i środek uśmierzający ból Perry'ego Davisa. Pionierzy opowiadali, że kiedy środek przeciwbólowy Perry'ego Davisa zamarzł, było minimum minus 60 stopni. Producent tego specyfiku ostrzegał podróżnych, by nie oddalali się od ognia, kiedy produkt zamarznie.

Tamtego wieczoru było 45 stopni poniżej zera. „Podróżowanie w temperaturze 45 poniżej jest w porządku, dopóki wszystko jest w porządku” - brzmiało pewne przysłowie znane wielu mieszkańcom Alaski. W tej temperaturze Alaska była innym światem, ziemią z własnymi prawami fizyki. Wrzątek wylany na powietrzu stawał się na przykład, jakby za sprawą sił magicznych, upiorną chmurą pary Z każdego palca nagiej ręki unosiła się para - widać było, jak wychodzi porami. Otwarcie drzwi do ciepłej chaty oznaczało zaproszenie dla upiorów. Gdy mroźne powietrze dostało się do środka, wilgoć na ścianach i podłodze zmieniała się w łańcuch lodowych kryształków, przypominający ażurowy żyrandol. Na zewnątrz, gdzie mróz wyssał niemal całą wilgoć, wszystko stawało się jakby szkliste, przedmioty nabierały ostrych kształtów, a krajobraz zapełniał się delikatnymi, błyszczącymi kryształkami szronu. Prowadzenie zaprzęgu było niebezpiecznym zajęciem w każdych warunkach pogodowych, a człowiek mógł się zadręczyć myślami o sposobie, w jaki może umrzeć na szlaku. Niespodziewającego się niczego poganiacza może na przykład zmieść wystający konar lub nisko wisząca gałąź. Za zakrętem może nagle pojawić się łoś, który, wystraszony przez biegnące psy, rzuci się do ataku. Poganiacz może też zabłądzić i pozostać bez jedzenia oraz zapasów. Śmiertelne niebezpieczeństwo grozi mu także wtedy, kiedy zmoknie lub zawilgotnieją mu zapałki i nie będzie w stanie rozpalić ogniska. Śmierć czekała na każdym odcinku rzeki i na każdym pochyleniu terenu, ale przy minus 40 i minus 45 stopniach prawdopodobieństwo utraty życia było znacznie większe. Opowieści o tych, którzy zlekceważyli mróz, wędrowały od miasteczka do miasteczka, przypominając wszystkim ruszającym na szlak, jak szybko można stracić dłoń lub stopę. Przy 45 stopniach mrozu, wyjaśniał jeden z poganiaczy, „stracona rękawica to utrata ręki”. Odsłonięta dłoń lub policzek mogą się odmrozić w ciągu minut, a skostniałe palce u nogi zmienić w drewno. Życie na szlaku staje się ciągłym pokonywaniem strachu, walką ludzkiej zaradności z gwałtownością natury próbującej człowieka złamać. Przetrwanie wymagało nieustannej czujności, wzmocnionej wolą walki. Ulegnąć zmęczeniu, poddać się - oznaczało prawie na pewno śmierć. Kilka lat wcześniej na szlaku bardzo podobnym do tego, jaki miał przebyć Shannon, traper o nazwisku Meyers przypadkowo zmoczył stopy i omal nie przypłacił tego życiem. Było wtedy minus 45 stopni. Meyers znajdował się w odległości zaledwie

dwóch i pół kilometra od stacji telegrafu w małej osadzie Minto, kiedy nagle załamał się pod nim lód. W ciągu sekund odmroził sobie stopy i zaczął dygotać tak gwałtownie, że nie mógł potrzeć zapałki, by zapalić ogień. Pobiegł wzdłuż szlaku, mając nadzieję, że jakoś mu się uda dotrzeć do Minto, ale jego krok robił się coraz wolniejszy i bardziej niepewny. Stracił czucie w obu stopach i zaczął potykać się o najmniejszą nawet przeszkodę. Za każdym razem gdy upadał, podnosił się, dopóki ostatecznie nie osiągnął stacji telegrafu. Operator usłyszał otwieranie drzwi i potem „odgłos kroków człowieka idącego z trudem (...), były to krótkie, twarde stąpnięcia”. Pomyślał natychmiast, że „tylko jedna rzecz sprawia, że tak człowiek chodzi - poważne odmrożenie stóp”. Meyers przetrwał tę próbę, ale tylko częściowo - stracił obie stopy. Teraz Shannon miał pokonać daleko dłuższą trasę, połowę z niej wzdłuż tego samego szlaku, który omal nie zabił Meyersa. Musiał przejechać 83 kilometry dzikiego terenu przez zamarznięte rzeki i wzdłuż urwistych brzegów aż do przydrożnej gospody w Tolovanie, gdzie będzie czekał następny poganiacz. Zwykle trasa NenanaTolovana zajmuje dwa dni z nocnym postojem w gospodzie Johnny'ego Campbella w Minto. Shannonowi powiedziano, że ma pokonać trasę jednym rzutem. Stanowiłoby to wyzwanie dla każdego maszera i w każdym czasie, lecz w wypadku Shannona było szczególnie niebezpieczne, gdyż pracował on ze stosunkowo mało doświadczonymi psami. Przewodnikiem w liczącym dziewięć psów zaprzęgu Shannona był Blackie, pięcioletni husky z białym krzyżem na piersi. Shannon chwalił się kiedyś, że Blackie był wnukiem szarego wilka amerykańskiego, co dawało romantyczną kombinację dzikości i oswojenia, w której obydwa elementy zgodnie współdziałały. Sam Jack London opisał taką krzyżówkę, ale nie była ona praktyczna. Wilki polowały, a nie ciągnęły. Kilku górników kiedyś z powodzeniem skrzyżowało zaprzęgowe psy z wilkami z zamiarem otrzymania potomków z mocniejszymi łapami, szybszych i z lepszym wyczuciem szlaku. Krzyżówki wilków z psami okazywały się jednak niezbyt użyteczne. Mówiono wprawdzie, że na Alasce był jeden lub dwa takie zaprzęgi, ale stanowiły legendę. Wilczaste psy bywały niesforne, agresywne, niezależne, mogłyby więc sprowadzić niebezpieczeństwo32. 32 Agresywność u wilczych psów nie musi koniecznie być wilczym dziedzictwem. W swojej książce The Company of Wohes (Alfred A. Knopf, New York, 1995) Peter Steinhart pisze, że wilki mają skłonność do unikania walk i wycofywania się przed niebezpieczeństwem. Rzadko kiedy też pogryzą członka stada. Stado nie przetrwałoby stałej agresji i dlatego konflikty są zwykle rozładowywane. Opowieść o wilczych zaprzęgach rozpowszechniano na Alasce na początku XX wieku. Przypuszczalnie ich autorami byli hodowcy i poganiacze psów próbujący sprzedać swoje zwierzęta za

Shannon wziął do siebie Blackiego po opuszczeniu armii, w której służył w głębi Alaski jako kowal. W ciągu ostatnich paru lat pies pomagał mu dostarczać pocztę, przewozić towary oraz zaopatrzenie do miedziowych działek oraz biegał z nim wśród sideł po pobliskim lesie. Przez ten czas Shannon poznał kaprysy, siłę i słabości psa, podobnie jak zwierzę poznało Shannona. Pozostałych osiem psów tworzących zaprzęg, wszystkie dwuletnie, to jednak całkiem inna historia. Wymagały ścisłej obserwacji. Znajdował się tam Solly, syberyjski husky z niebieskimi oczami, Jimmy, wnuk Blackiego, a także Księżniczka, Szczeniak, Jack, Śmigacz, Niedźwiedź i Bob. Wszystkie były dobrymi, silnymi psami. Shannon je wychował i wytrenował, ale nadal były młode i stosunkowo niedoświadczone. Był to ich pierwszy dwudziestoczterogodzinny bieg w tak niskiej temperaturze i poganiacz wiedział, że zwierzęta mogą stać się zagrożeniem tak dla niego, jak i dla siebie. Dla Shannona byłoby mądrzej poczekać do rana, jak przekonywał Wetzler, szczególnie przy spadającej temperaturze. W tamtych jednak okolicach mężczyzna nie nosiłby imienia Dziki Bill, gdyby na to nie zasłużył. Shannon był gotowy na wszelkie ryzyko. Przy stacji kolejowej Nenana miał przekroczyć rzekę, potem wędrować jej urwistym brzegiem, a dalej minąć białe krzyże czterdziestu sześciu Indian Atapasków, którzy zmarli tam podczas pandemii grypy siedem lat wcześniej - milczący dowód na to, jak podatni byli rdzenni mieszkańcy Alaski na przywleczone przez białego człowieka choroby. „Cześć, Wetz - rzucił Shannon inspektorowi poczty. - Jeśli ludzie umierają... wyższą cenę, szczególnie początkującym, których mogli w ten sposób przestraszyć. Wilki jednakże nie są silniejsze niż psy zaprzęgowe ani bardziej wytrzymałe. Biolog i entuzjasta psów zaprzęgowych Raymond Coppinger pisze w książce Dogs. A Starling New Understanding of Canine Origin, Behavior and Evolution (New York & London, Scribner 2001), że krzyżowanie tych psów z wilkami „mogłoby być co najwyżej ewolucyjną dygresją, nie degeneracją zachowań. Wilki nie zostały wyselekcjonowane, by być psami do sań”. W przeciwieństwie do popularnej opinii psi zaprzęg nie biegnie jak stado wilków. „Stado - pisze Coppinger - krąży w pogoni za czymś. Psy biegną z saniami, ponieważ inne psy biegną”. To jest wyłączna motywacja. „Do ich biegu jest dopasowany rytm, a one słyszą ten rytm i biegną zgodnie z nim - dodaje Coppinger. - Kiedy staniesz z tyłu sań, poczujesz to. To działa silnie”. Coppinger omawia przypadek pewnego zoologa i specjalisty od wilków, który w ramach eksperymentu próbował nauczyć hodowane przez blisko rok wilki ciągnięcia sań. Pomimo miesięcy treningów wilki nie zaakceptowały w pełni wiązania ich aż tak blisko siebie. Pozostawały niezależne, a kiedy poczuły zmęczenie, po prostu się kładły. Odmawiały przyjmowania bezpośrednich rozkazów. Ostatecznie zaś, kiedy wśród nich wylądował drozd wędrowny, aby odpocząć, wilki zaczęły walczyć, skacząc jeden na drugiego i plącząc wiązania. Eksperyment spalił na panewce. Zoolog musiał sam ciągnąć sanie do domu. Wilki z natury nie są odpowiednie do biegania w zaprzęgu. Ich niezależna psychika jest powodem tego, że biegną własnym krokiem i bardziej koncentrują się na obronie swej przestrzeni niż na poruszaniu się do przodu. Te cechy zagrażają skuteczności zaprzęgu i bezpieczeństwu poganiacza.

Zaczynajmy”. Shannon miał odebrać surowicę natychmiast, jak tylko przybędzie, i ruszyć na trasę sztafety tego samego wieczoru niezależnie od tego, jak będzie zimno. Następnego ranka albo dotrze bezpiecznie do przydrożnej gospody w Tolovanie, oddalonej o 83 kilometry na zachód, albo znajdzie się w poważnych tarapatach. Odległe sapanie parowej lokomotywy było słychać na długo, zanim Shannon i psy ujrzeli pociąg. W tej temperaturze każdy dźwięk wędrował dwa razy dalej, przenosząc się tunelem między ciepłym powietrzem unoszącym się wyżej a cięższym zimnym powietrzem niżej. Jakkolwiek Shannon nie mógł jeszcze niczego dojrzeć, pociąg huczał tak, jakby był tuż za rogiem. Kiedy wyłonił się z ciemności, para buchała z lokomotywy. Na peronie zebrał się mały tłumek, w tym żona Shannona, Anna, która przyszła go pożegnać. Była to twarda kobieta z błękitnymi oczami i brązowymi włosami, która w przeszłości często towarzyszyła mężowi w podróżach. Podniecenie tłumu było zaraźliwe, toteż psy prężyły się i podskakiwały w skórzanych uprzężach, szarpiąc saniami. Jeszcze zanim pociąg się zatrzymał, konduktor Frank Knight zeskoczył na peron z 10-kilogramową paczką surowicy i podbiegł do Shannona. Poganiacz wziął cenny ładunek i położył go na saniach. Dwukrotnie i trzykrotnie sprawdził uprzęże i linki, by upewnić się, że wszystko, co niezbędne dla bezpieczeństwa, jest w porządku i na miejscu. Każdy maszer zabiera ze sobą podstawowe narzędzia: siekierę, nóż, a także koc, racje żywnościowe, brezent do założenia obozowiska i przybory do rozpalenia ogniska. W jednej kieszeni trzyma wodoszczelne pudełko z zapałkami, a w innej drewniane wiórki i suszone patyczki lub kawałek kamfory. Zadowolony, że wszystko znajduje się w porządku, Shannon stanął na płozach, zwolnił hamulec sań i ruszył w dół, do rzeki Tanana, w zimny i ciemny kraj. Nigdy dotąd nie miał tak dużej publiczności, obserwującej jego odjazd, ale dzisiejszego wieczoru nie było czasu na myślenie o niczym innym, tylko o czekającej pracy. Wysoko ponad niekończącymi się wierzchołkami świerków i brzóz świeciły zimnym blaskiem gwiazdy, a księżyc na niebie pokazywał tylko swój kawałek, mniej niż jedną czwartą pełni. ZA RZEKĄ TANANA droga podążała na północ trzema długimi i meandrującymi zakrętami przez 50 kilometrów do Minto, nizinnej wioski Atapasków, a potem

skręcała ostro na zachód, do Tolovany. Teren był urozmaicony: gładkie powierzchnie przeplatały się z ustawionymi na sztorc kawałkami lodu, które mogły potłuc kolana i połamać łokcie, a do tego sanie trzeba było często mocno pchać i bronić przed przechyłami. Kiedy przekroczyli Tananę i wjechali na szlak na wschodnim brzegu, psy szarpnęły się do przodu, ciężko dysząc i zostawiając za sobą wstęgi pary, które przez moment nad szlakiem wisiały jak duchy. Przy innej okazji byłyby to piękne welony do podziwiania, ale tamtego wieczoru oznaczały, że przy tak dotkliwym zimnie psy poruszają się zbyt szybko. Na dodatek droga była w okropnym stanie. Kilka dni wcześniej głębokie dziury w szlaku zostawił konny zaprzęg, ciągnący ciężki ładunek. Przez lata konie były dużym zagrożeniem dla psich zaprzęgów. Jeszcze w 1900 roku jeden z uczestników wyścigu opisywał, jakiego spustoszenia na szlaku mogły one dokonać: [Psy] z wysiłkiem stawiały łapy i była to najcięższa jazda, jaką kiedykolwiek widziałem (...) musiały skręcać na 2,5-metrowe odcinki poza szlak. Większość miała połamane pazury od nadziewania się na krawędzie końskich śladów i dziur. Kuśtykające psy całymi kilometrami znaczyły szlak krwią (...). Wielu poganiaczy zwichnęło sobie kostki i także utykało (...). Od tego, co mówili i myśleli o tych dwóch ludziach z końmi, spaliłaby się tona azbestowego ognioodp*rnego papieru.

Zaprzęg próbował trzymać się tych śladów, lecz ostatecznie Shannon zadecydował, że szlak jest zbyt zniszczony i nie nadaje się do użytku. Krzycząc „Hou!”, rozkazał Blackiemu skręcić w lewo i wprowadzić zaprzęg na Tananę. Temperatura na zamarzniętej rzece była o kilka stopni niższa niż na spadzistym brzegu, ale przynajmniej droga nie była zniszczona przez konie. Shannon bardzo ryzykował. Podróżowanie po zamarzniętej rzece przy każdej pogodzie mogło okazać się niezwykle niebezpieczne. Lód rzeczny podlega ciągłym zmianom: na jednym odcinku może być gładki, a na następnym tworzy spiętrzone rzeźby. Duże lodowe wzniesienia są wystarczająco mocne, aby utrzymać ciężarówkę, ale wąskie doliny między nimi mogą z łatwością załamać się pod stopą. Było ciemno choć oko wykol i chociaż Shannon musiał walczył z paraliżującym zimnem, starał się również zachować czujność i wypatrywał niebezpieczeństw wzdłuż rzeki. Szczególnie obawiał się wylewu, zjawiska, które może wystąpić niezależnie od

rodzaju zimowej pogody, ale przy temperaturze minus 45 stopni zagraża życiu. Wylew trafia się, kiedy woda rozrywa lód i wydostaje się na powierzchnię. Zamknięta woda może znajdować się pod takim ciśnieniem, że formuje czasami gejzery metrowej lub większej wysokości i rozlewa się po lodzie na przestrzeni kilometrów. Przy cieplejszej pogodzie wiele psów zaprzęgowych uwielbia, chlapiąc, przebiegać przez wodę, ale przy temperaturze niższej niż minus 15 stopni psy wolą tego unikać. Jeśli zaprzęg najechał na rozlewisko przy szczypiącym mrozie, poganiacz musiał natychmiast stanąć, naciąć gałęzi świerka i zapalić ognisko, aby wysuszyć mokasyny i skarpety. Zwłoka mogła go kosztować palce u nóg, stopy - lub życie. Ważne jest także wysuszenie łap każdego psa, ponieważ gdy woda zamarznie, lód wbije się w nie, raniąc zwierzę. Ta czasochłonna operacja wymaga pracy bez rękawic, ale jest absolutną koniecznością. „Człowiek na szlakach Alaski jest tak dobry, jak dobre są jego psy, a pies jest tak dobry, jak dobre są jego łapy” - powiedział kiedyś jeden z doświadczonych poganiaczy. Woda zamarza dość szybko, tworząc kruchą warstwę, która będzie pod nogami głośno pękać lub uginać się jak guma. W każdym wypadku jest to dla podróżnego oczywisty sygnał, aby się z takiego miejsca natychmiast wydostać. Kiedy z kolei rozlewisko zamarznie całkowicie, może być tak śliskie jak szkło i nie da wtedy żadnego oparcia nogom ani pazurom. Inne niebezpieczeństwo podczas jazdy po zamarzniętej rzece stanowiło coś, co nazywano bębniącym lodem. Było to przeciwieństwo rozlewiska, ale chyba od niego groźniejsze. Dobry pies przewodnik potrafił uniknąć rozlewiska, lecz często nie był w stanie dostrzec na czas bębniącego lodu, by zapobiec katastrofie. Pojawia się on, gdy woda w zamarzniętej rzece wycofuje się, zostawiając za sobą głęboką lodową jaskinię. Na powierzchni wydaje się, że wszystko jest całkiem zwyczajnie. Kiedy jednak jedzie po tym zaprzęg, sanie zaczynają wydawać głuchy dźwięk, jak bęben. Jeśli zaprzęg nie wydostanie się szybko, lód może się zapaść, a poganiacz spaść 3-6 metrów na suche dno rzeki. Dla Shannona ważne było zachowanie spokoju. Jeśli wpadnie w panikę, psy to wyczują i staną się niespokojne, a to tylko pogorszy sytuację. W większości nagłych wypadków na szlaku poganiacz najlepiej robił, jeśli pozwolił, by doświadczony pies przewodnik sam rozwiązał problem, on zaś się nie wtrącał. Na ogół psy przewodniki tak psy, jak i suki - zachowują spokój i pewność siebie. Na swoją pozycję zapracowują nie tym, że są bardziej agresywne, ale dzięki zwykłej inteligencji.

W pierwszych latach XX wieku Bert Hansen, zastępca szeryfa Terytorium Alaski, patrolował tysiące kilometrów odludnych obszarów, a do jego obowiązków należało przywożenie zamarzniętych i zmarłych, przestępców i szaleńców. Pewnego dnia, podróżując przez zamarzniętą rzekę w interiorze, spadł przez bębniący lód i osiadł w „krystalicznym grobowcu” 3,5-metrowej głębokości i 40-metrowej szerokości. Jego pies przewodnik, Tuesday, czyli Wtorek, usłyszał trzask i poczuł, że sanie są lżejsze. Wiele zaprzęgów kontynuowałoby marsz. Tymczasem Wtorek zatoczył koło i zawrócił zaprzęg, by sprawdzić, o co chodzi. Spojrzał w dół na Hansena, zaskomlał i zaczął drapać pazurami o krawędź dziury. „Jakby miał zamiar zeskoczyć i przyłączyć się do mnie” - wspominał szeryf. Hansen i Wtorek podróżowali tym samym szlakiem kilka razy i szeryf wiedział, że około piętnastu kilometrów dalej jest chata, w której mieszka traper. „Toteż machnąłem ręką w tamtym kierunku i rozkazałem psu »marsz«. Wtorek zaszczekał, odwrócił łeb w kierunku, który wskazałem, spojrzał jeszcze raz w dół, jak gdyby próbował odczytać moje myśli, a potem odjechał z całym zaprzęgiem”. Minuty biegły powoli i Hansen zaczął wpadać w panikę. Rzucał się na otoczaki, mając nadzieję oderwać je od zmarzniętego żwiru i ułożyć z nich stertę przy ścianie, by zrobić prowizoryczną drabinę. Rozejrzał się po jaskini, znalazł miejsce, gdzie ściana była pochyła i postanowił, że wyrąbie otwory, po których wyjdzie na zewnątrz. Przeszukał parkę, ale nie znalazł noża. Okazało się, że zapomniał go zabrać, co było poważnym przeoczeniem. Zdesperowany, zaczął tłuc w lód. „To była dziwna panika, jakiej ulega czasami człowiek, kiedy wszystko sprzysięgnie się przeciw niemu wspominał szeryf. - Ot, jeszcze jeden maszer wykonał swój ostatni marsz, to wszystko!”. Zahartowany na szlaku poganiacz upadł na kolana i zaczął wyskrobywać otoczaki, dopóki nie okrwawił palców. Zauważywszy, że jeden kamień się obluzował, ponownie rzucił się na lód. Właśnie gdy odciągał kamień, na zakręcie pojawił się Wtorek z zaprzęgiem i traperem na płozach sań. „Czy wyobrażasz sobie - bo ja nie - że mieszkańcy Alaski nazwali Wtorka moim »mózgiem«, gdyż, jak mówią, tylko dzięki niemu byłem w stanie ukończyć te kilka podróży, które odbyłem?”. Jak dotąd Shannon miał szczęście. Jego zaprzęg unikał wszelkich bębniących lodów i rozlewisk, a szczeniaki dobrze razem pracowały. Jednak wraz z upływem czasu chłód głębiej przenikał poganiacza. Uświadomił sobie, że coraz ciężej i ciężej

przychodziło mu ogrzanie kończyn. Natychmiast musiał podjąć jakieś kroki, zaczął więc machać gwałtowanie rękami i częściej „pedałować” nogami, mając nadzieję, że skieruje krew z powrotem ku palcom rąk i nóg. Całą uwagę skierował na rozgrzanie się. Nagle Blackie zrobił gwałtowny skręt. Psy napędowe pobiegły zgodnie za nim, a sanie zmieniły kierunek. Shannon mocno się zachwiał, ale zdołał utrzymać się kierownicy i odzyskać równowagę. Zachowanie psa było dziwne, pomyślał w pierwszej chwili poganiacz, zanim zorientował się, co się stało. Blackie uniknął czarnej dziury, otworu w lodzie, który został wyżarty przez prąd pod spodem i był na tyle duży, że wpadłby do niego cały zaprzęg. Blackie albo zobaczył parę unoszącą się znad rzeki, albo usłyszał uderzanie wody o silnie stłoczony lód. Mógł nawet poczuć pierwsze wibracje trzaskającego lodu, gdyż czarne dziury mają tendencję do szybkiego powiększania się. Tak czy inaczej, zareagował szybko. Stało się jednak coś niedobrego z czterema pozostałymi psiakami. Niedźwiedź, Szczeniak, Jack i Śmigacz zaczęły biec niepewnie. W swojej najlepszej formie psy zaprzęgowe umieszczają tylną nogę wewnątrz śladu przedniej łapy, przy czym większość z nich trzyma krok wraz z innymi. Kiedy jednak psy są zmęczone, wypadają z rytmu. Pies może też zacząć psuć szyk potykaniem się i zostawianiem śladów łap na krawędzi szlaku, a także zwalnianiem, a wtedy musi być ciągnięty do przodu przez współtowarzyszy. Szczeniak, Jack i Śmigacz były wyraźnie wyczerpane. Nie miały woli ciągnięcia, zostawiając to innym psom. Niewiele lepiej było z Niedźwiedziem. Shannon przebywał na szlaku już od czterech lub pięciu godzin. Temperatura stale spadała, a im zimniej się robiło, tym wolniej płynął czas. Własne problemy fizyczne Shannona nie rozwiązały się same, a co gorsza, jego wysiłki, żeby pobudzić krążenie krwi w palcach, nie przynosiły zamierzonych efektów. Jeśli nie zrobi czegoś szybko, aby ogrzać nogi, wiedział, co się stanie. Umrze razem ze swoimi psami, a śmierć z nimi oznaczać będzie brak jakiejkolwiek nadziei na dostarczenie surowicy do Nome. Ciało poganiacza po prostu traciło ciepło szybciej, niż mogło je wytworzyć. Twarz drętwiała coraz bardziej, a jeden z wielkich palców u nogi już się odmroził. Shannon wiedział, co ma zrobić. Zatrzymał zaprzęg i zszedł z sań. Popędził do przodu, tuż przed Blackiego, i zaczął biec. Psy dopasowały swój krok do kroku poganiacza. Kiedy ten poczuł ostatecznie, że krew wraca do kończyn, doszedł do wniosku, że ogrzał się wystarczająco, by wrócić na sanie i jechać na płozach. Taki zabieg podziałał, ale tylko

na chwilę. Shannon ponownie zaczął odczuwać zmęczenie i w końcu stał się całkowicie odrętwiały z zimna. Wiedział, jak każdy doświadczony maszer, co się z nim działo - popadał w hipotermię. Człowiek może długo dygotać z zimna. Z czasem jednak od tworzącego się wówczas kwasu mlekowego i dwutlenku węgla mięśnie się naprężają. Wkrótce będzie trudno utrzymać się na saniach, nie mówiąc o kierowaniu ich jazdą lub staniu na płozach i odpychaniu się nogami. Wraz z utratą kontroli nad mięśniami skóra zrobi się blada, drętwa i woskowata. Niekontrolowane ataki dreszczy wkrótce sprawią, że mowa stanie się niewyraźna, a następnie dojdzie do zaburzeń umysłowych - utraty poczucia upływu czasu, majaczenia, rozdwojenia jaźni. Osoba cierpiąca na hipotermię może nawet poczuć ciepło i zacząć zdejmować ubranie lub też zabłądzić i zacząć chodzić w kółko, nie zważając na to, że stąpa po własnych śladach. Ostatecznie biorą górę apatia i wyczerpanie. Człowiek nie stara się już osiągnąć swojego celu. Wszystko, co chce zrobić, to iść spać. To uczucie nie będzie mu dawało spokoju, dopóki nie da w końcu za wygraną, zwinie się w kłębek i zamknie oczy. Wówczas oddech spowolnieje, a puls osłabnie. Ofiara znajdzie się w stanie hibernacji. Skóra stanie się niebieskawoszara, a kończyny zesztywnieją. Kiedy temperatura ciała spada do 30 stopni, staje się ono metaboliczną lodówką. Dla obserwatora człowiek wydaje się martwy. Trudno jest wyczuć puls lub znaleźć oznaki oddychania. Gdy jest skulony w kłębek, to według rady jednego ze specjalistów należy wyciągnąć siłą jego rękę. Jeśli ręka się cofnie, to znaczy, że osoba jeszcze żyje. Tylko żywe mięśnie się ściągają. Na Alasce jednak, gdzie wędrowców jest niewielu i na dodatek są porozrzucani gdzieś na szlaku, ofiary hipotermii rzadko bywają ratowane ze śmiertelnego snu. Znajdywano na przykład ludzi w lodzie, których zalał wypływ, gdy spali, inni siedzieli na saniach lub na kupce kamieni albo też zamarzli podczas zapalania zapałki. Jakkolwiek sama śmierć z powodu hipotermii jest stosunkowo bezbolesna, to walka z nieubłaganym ziąbem mogła dla niejednego doświadczonego weterana szlaku stanowić męczarnię. „Wszyscy z nas, którzy podróżowali przy mroźnej pogodzie zauważył kiedyś misjonarz Hudson Stuck - wiedzą, jak niespokojny staje się człowiek, kiedy palce coraz bardziej marzną i gdy uświadamia sobie, że nie jest w stanie ich ogrzać. To oznacza początek śmierci przez zamarznięcie”. Shannon tracił poczucie czasu. Przymuszał się do skoncentrowania myśli na przydrożnej gospodzie Campbella w Minto, gdzie mógłby się ogrzać. Kiedy tak tam

podążał spiesznie, bez wątpienia obawiał się niebezpieczeństw, podobnie jak i jego psy. Nie był jednak w stanie nic zrobić poza potrząsaniem rękami, tupaniem lub od czasu do czasu bieganiem przed psami. Kiedy kończyny nie dawały się już rozgrzać po tych zabiegach, wiedział, że w swoim ciele nie ma dużego zapasu ciepła. Z narastającym strachem parł do przodu, wiedząc, że musi dotrzeć do Minto, zanim straci kontrolę nad sobą i swoim zaprzęgiem. O około trzeciej nad ranem otworzyły się drzwi do gospody Johny'ego Campbella. Campbell rzucił jedno spojrzenie na Shannona oraz jego psy i było dla niego jasne, że stało się coś strasznego. Twarz poganiacza poczerniała od srogich smagnięć mrozu, a pyski Niedźwiedzia, Szczeniaka, Jacka i Śmigacza plamiła krew. Gospodarz pomógł Shannonowi dostać się do środka, umieścił go blisko blaszanego pieca i nalał mu kubek gorącej czarnej kawy. Shannon był zbyt zmęczony i zmarznięty, by jeść. Kiedy spróbował pierwszych łyków kawy, rzucił spojrzenie na znajdujący się na zewnątrz termometr - było minus 52 stopnie.

8 Wzdłuż rzeki Jukon „Na świecie jest trochę odludnych miejsc, a pustkowia olbrzymiego wnętrza Alaski są najbardziej odludne z nich wszystkich”. HENRY W. ELLIOT, PODRÓŻNIK, 1886 rok

Ilustracja dziewiętnastowiecznego badacza przedstawiająca wędrówkę Atapasków wzdłuż rzeki Jukon - głównej arterii interioru Alaski

PRZEZ CZTERY godziny Bill Shannon siedział skulony przy piecu w gospodzie Campbella i popijał kawę, czując, jak ciepło powoli rozchodzi się po jego ciele. W końcu mógł coś zjeść, by nabrać sił do dalszej podróży. Mimo wszystko nie miał zamiaru zrezygnować. Przemierzy ostatnie trzydzieści pięć kilometrów do Tolovany. Dał słowo. Zgodnie z instrukcjami doktora Beesona w Anchorage Shannon przyniósł surowicę do gospody, by nie zamarzła, odwinął warstwę futra oraz płótna i przywiązał pojemnik do krokwi. W chacie temperatura nie przekraczała 10 stopni, ale w porównaniu z zimnem na dworze był to prawdziwy upał. Tuż przed siódmą rano w środę „Dziki Bill” pociągnął ostatni łyk z szóstej filiżanki kawy i wyszedł na dwór, by sprawdzić stan psów. Chociaż według zegara był ranek, miało upłynąć jeszcze kilka godzin, zanim świt zupełnie rozproszy ciemności alaskiej nocy. Johny Campbell, po zajęciu się Shannonem, zaprowadził psy do przybudówki, nakarmił je i pozwolił im odpocząć. Ale na pierwszy rzut oka było widać, że zwierzęta potrzebują większej pomocy i że nie wystarczy jedna czy dwie godziny odpoczynku. Kilka psów cierpiało na przypadłość, którą w owych dniach poganiacze nazywali „spaleniem płuc”. Uważali oni, że z powodu odmrożenia płuca psów stają się czarne niczym węgiel. Było to oczywiście przypuszczenie, a nie udowodniony fakt. Współczesna medycyna weterynaryjna stwierdza, że zbyt ciężki wysiłek na mrozie zwiększa prawdopodobieństwo wystąpienia krwotoku płucnego. Długotrwały, ciężki bieg przy suchym powietrzu i temperaturze minus 45 stopni może spowodować zamarznięcie i popękanie naczyń krwionośnych oskrzeli i zniszczyć delikatne pęcherzyki płucne, gdzie odbywa się transport tlenu do krwi. Płuca nie stają się czarne, ale wypełnione krwią. Mimo iż psom jest coraz trudniej oddychać, wciąż biegną, popędzane przez współtowarzyszy, dopóki nie zaczną się dusić własną krwią bądź mdleć z powodu braku tlenu. W obu wypadkach szybko zdychają. Symptomem ostrzegawczym jest krwawienie z ust i nosa, spowodowane twardnieniem i pękaniem błony śluzowej na mrozie.

Gdy Shannon obejrzał psy, stwierdził, że Szczeniak, Jack i Śmigacz z trudnością się podnoszą. Do Tolovany zostało jeszcze co najmniej trzy do czterech godzin jazdy i poganiacz zdawał sobie sprawę, że osłabione psy nie pokonają takiej drogi. Postanowił je zostawić. Nie było pewne, czy jeszcze kiedyś będą biegać w zaprzęgu, ale na razie mógł się pocieszyć tym, że Campbell dobrze się nimi zaopiekuje do jego powrotu. Z zaprzęgiem zmniejszonym do sześciu psów Shannon mógł tylko mieć nadzieję, że na szlaku nie wydarzy się już żadne nieszczęście. Ale Niedźwiedź także wyglądał słabo. Poganiacz zdecydował jednak, że spróbuje wziąć go na resztę trasy. Jeśli będzie musiał, to wyprzęgnie go i położy na saniach. Po przygotowaniu psów Shannon zwolnił hamulec sań. Z powrotem był na drodze do Tolovany. TEGO SAMEGO ranka po drugiej stronie Alaski, około 1000 kilometrów dalej, w chacie Leonharda Seppali w Little Creek, koło Nome, zadzwonił telefon. Na ten właśnie telefon Seppala czekał. To dzwonił Mark Summers, jego szef z Hammon Consolidated Gold Fields, który zaproponował mu pokonanie zachodniej części trasy po zbawienną surowicę. Trzeba wyruszyć natychmiast. Seppala nie był człowiekiem, który odkłada wszystko na ostatnią chwilę. Zwlekając, można narobić sobie kłopotów. Poganiacz umocował w saniach zapasy łososia dla psów, a jego żona Constance przygotowała zamrożone porcje ugotowanej fasolki i mielonej wołowiny, a także suchary, które jej mąż mógłby szybko odpakować i podgrzać na szlaku. Ostatecznie zdecydował się podróżować bez dużego obciążenia; nie mógł zrobić inaczej, jeśli chciał dotrzeć na czas. Seppala odwiesił słuchawkę i włożył parkę oraz mukluki. Psy w psiarni usłyszały dźwięk telefonu i zanim poganiacz wyszedł na zewnątrz, były już w bojowym nastroju. Gdy podszedł do nich, wybuchły szaleńczym wyciem i skowytem. Wiedziały, że nadszedł czas, by pobiec na szlak. Na podwórku przed psiarnią Seppala rozłożył dwadzieścia uprzęży. Zaprząc w parach psy nie było rzeczą łatwą. Zwierzęta zazwyczaj niecierpliwią się, obserwując, jak ich towarzysze są wyprowadzani z psiarni, by zająć miejsce w zaprzęgu. Takie zachowanie natychmiast udziela się psom na podwórku. Poganiacz musiał chwycić każde zwierzę za obrożę i wywlec z psiarni, przez cały czas popychając je w kierunku wyznaczonego miejsca w zaprzęgu. Następnie rozsuwał łapy skowyczącemu i miotającemu się z podekscytowania psu, zakładał uprząż na

szyję i wpychał przednie łapy w odpowiednie otwory. Znalazłszy się już w uprzęży, pies dalej podskakiwał, plącząc liny ciągowe i szyjne od swojej uprzęży z linami towarzyszy. Inne zwierzęta próbowały zwrócić na siebie uwagę, łasiły się i domagały pieszczot. Szarpały saniami, próbując zerwać hamulec i pociągnąć sanie na szlak. Panował chaos i rozgardiasz jak podczas karnawału. Seppala wiedział, że los Nome zależy od niego i psa Toga, przewodnika jego zaprzęgu. Przed sobą miał nie tylko najdłuższą drogę do pokonania - prawie 500 kilometrów do Nulato i 500 z powrotem, zabierającą około sześciu dni - ale także jedną z najtrudniejszych. Musiał bowiem pokonać smagane wiatrami lody Zatoki Nortona. Istniała też możliwość, że pojawi się blizzard, który utrudni podróż, a co gorsza, może spowodować popękanie pokrywy lodowej zatoki i uniesienie zaprzęgu na pełne morze. Szczekanie psów w psiarni słychać było na wiele kilometrów wokół. Zanim Seppala zaprzągł wszystkie zwierzęta, kilku mieszkańców Little Creek zebrało się, by go odprowadzić. Poganiacz pożegnał żonę i córeczkę Sigrid, dziewczynkę o kręconych włoskach, wskoczył na płozy, zwolnił hamulec i cmoknął. Warunki do jazdy były znakomite: temperatura około minus 30 stopni i zupełny brak wiatru. Psy puściły się głównym szlakiem do Nome, oddalonego o ponad pięć kilometrów. Od czasu wprowadzenia regularnego transportu poczty saniami psie zaprzęgi były często widziane w mieście, ten jednak - składający się z dwudziestu dwóch zwierząt - stanowił widok wspaniały. Gdy tak pędził z niewielkim obciążeniem ku Nome, psy ledwie muskały powierzchnię śniegu. Biegły równo i płynnie. Każda indywidualna lina ciągowa od uprzęży była mocno napięta, a główna lina ciągowa wibrowała niczym struna. Seppala wykrzykiwał z tyłu sań komendy. Przy dwudziestu psach pędzących z maksymalną prędkością łatwo można stracić kontrolę nad zaprzęgiem, ale Togo reagował na polecenia niczym kierowany niewidzialnymi cuglami. Tłum gapiów patrzył, jak poganiacz pędzi przez miasto, i hałaśliwie wyrażał swój aplauz. Błąkające się psy rzucały się ku zaprzęgowi, wzmagając ogólną wrzawę, szczekając i gryząc się wzajemnie. Zaprzęg w pełnym pędzie pokonał ostry zakręt i wpadł na Front Street, oznajmiając swe przybycie dzwoneczkami przyczepionymi do sań. Przez krótki moment wydawało się, że do Nome powróciły dni chwały z okresu wyścigów All Alaska Sweepstake. Gdy Togo dotarł do wschodniego końca Front Street, wjechał między chaty, po czym wypadł na szlak ciągnący się po plaży. Sylwetka

poganiacza szybko stawała się coraz mniejsza i hałaśliwy tłum zamilkł w mrozie poranka. Świadomość tego, co mogło nastąpić, zaczęła docierać do Seppali. OD ŚMIERCI Billy'ego Barnetta, czyli od ośmiu dni, zarówno doktor Welch, jak i jego pielęgniarka Emily Morgan nie mieli wiele czasu na sen. Objawy choroby pojawiły się również u pięcioletniej siostry chłopca, Katherine, i nawet po podaniu jej 15 000 jednostek starej surowicy nie nastąpiła poprawa. Gardło dziewczynki wciąż było pokryte zwartą błoną. Z drugiej strony Sandspit Stanleyowie, po utracie biednej Bessie, walczyli o utrzymanie przy życiu reszty rodziny. Rodzice, Henry i Anna, oraz córka Mary czuli się lepiej po otrzymaniu antytoksyn, ale nie Dora. A teraz chora też była ich sąsiadka, Minnie Englestad, która otrzymała 2000 jednostek leku. W Nome na silny ból gardła uskarżali się poza tym panowie Cramer i Hillodoll, ale Welch zdecydował się poczekać, czy nie nastąpi u nich poprawa, aby nie zużywać niepotrzebnie topniejących zapasów surowicy. Welch i członkowie władz miasta wiedzieli, że nadzieja na szybkie dostarczenie leku nie jest płonna. Poganiacze wielokrotnie już pokonywali ten szlak w sprzyjających warunkach i teraz, przy pomocy Seppali, na pewno znów się to uda. Nigdy jednak stawka nie była tak wysoka, a do tego trudno było nie tracić otuchy, wiedząc, że pogoda, najmroźniejsza od dwudziestu lat, przerwała regularny transport poczty do Fairbanks i kilku regionów na Terytorium Jukonu. Było tylko kwestią czasu, kiedy zła pogoda zapanuje w Nome. Zbyt dużo dni było prawie słonecznych i bezwietrznych, więc zimowy sztorm musi pojawić się prędzej czy później. Mieszkańcy mogli jedynie mieć nadzieję, że maszerom uda się dotrzeć do miasta, kiedy wjazd do niego będzie jeszcze możliwy. Seppala i jego zaprzęg podróżowali bez przeszkód. Teraz, gdy byli na szlaku, adrenalina cały czas krążyła we krwi i podniecenie, z jakim psy wyruszyły w trasę, nie opadło aż do postoju na noc. Czwartego dnia powinni być w Isaac Point, gdzie będą musieli podjąć decyzję, być może najważniejszą na tej trasie: czy przeciąć Zatokę Nortona, narażając się na podróż po najgorszej z możliwych postaci lodu, czy wybrać bezpieczniejszą drogę wzdłuż wybrzeża, wokół zatoki, ale prawie dwukrotnie dłuższą. Punktem docelowym obu tras była osada Shaktoolik, położona na południowym wybrzeżu Zatoki Nortona. Stamtąd Seppala miał jechać szlakiem pocztowym do Unalakleet, a następnie pokonując góry Nulato - ku rzece Jukon. Liczył się nie tylko czas, ale również bezpieczeństwo. Zatoka zdobyła wśród

mieszkańców Alaski złą sławę ze względu na swoją zdradliwość, dlatego wielu poganiaczy jej unikało. Lód często się nagle załamywał i wody zatoki pochłonęły już wiele ofiar. Summers ostrzegł Seppalę, by nie ryzykował przejazdu niebezpieczną trasą. Poganiacz jednak mu tego nie obiecał. Z Togiem jako przewodnikiem, pokonywał Zatokę Nortona wiele razy, chociaż kilkakrotnie sądził, że nie dotrze żywy na drugi brzeg. Z drugiej strony, ryzykowne było również opóźnienie dostawy surowicy do Nome nawet o jeden dzień. Gdy znajdzie się w Isaac's Point, zbada dokładnie lód i podejmie decyzję. Wiedział, że w dużym stopniu będzie ona zależała od zachowania Toga, który, jak wielu przewodników, miał szósty zmysł, gdy pojawiało się niebezpieczeństwo. Dobry przewodnik jest najinteligentniejszym z psów w zaprzęgu, jak również jednym z najszybszych i najciężej pracujących. Nadaje ton. Może demoralizować zespół, pozwalając, by lina od uprzęży wisiała luźno, lub go zachęcać, mocno i wytrwale prąc do przodu przez niebezpieczne miejsca na trasie. Na ogół jest spokojny i ufny, lecz on nie tylko wykonuje polecenia swego pana, ale także współpracuje z nim. Takiej pozycji w zespole nie zajmuje zwierzę bojaźliwe. Pies może mieć wszystkie cechy przywódcy - szybkość, inteligencję i niezależność - ale być niezdolny do radzenia sobie ze stresem. Jeśli nie będzie chciał być przewodnikiem, ujawni to. W razie zagrożenia będzie nieprzerwanie kręcił łbem z lewa na prawo, chcąc uciec przed psami nacierającymi nań z tyłu. Może też nagle zatrzymać się i skulić, powodując, że zaprzęg skurczy się niczym powywijana na zewnątrz skarpeta. Pies powinien się wyróżniać odwagą, silną wolą i umysłem prawie jak buddysta zen, by zostać dobrym przewodnikiem. Musi umieć trzymać kurs na monotonnej pokrywie lodowej, która wydaje się nie mieć końca, czy stawić czoło nadciągającemu blizzardowi. Musi także szybko podejmować decyzję w razie niebezpieczeństwa, a co więcej, wiedzieć, kiedy nie wykonać złej komendy, bez względu na to, jak gwałtowny może być jego pan. „Prawie niemożliwe jest określenie ceny za dobrego psa, zwłaszcza przewodnika - powiedział Olaf Swenson, handlarz i myśliwy polujący na Syberii, który pomagał Seppali importować husky na Alaskę. - To tak, jakbyś kupował człowieka, który ma z tobą prowadzić interes. Wiesz, że zanim skończy się podróż, pies może uratować ci życie dzięki swojej inteligencji, instynktowi i odwadze. (...) To on [przewodnik] i jego drużyna często prowadzą cię przez zawieję śnieżną, gdy wszelkie wskazówki (...), jakimi dysponujesz, zawiodły. Wiele razy na szlaku, gdy wśród

oślepiającego, siekącego śniegu próbowałem wrócić do obozu, zdawałem się całkowicie na psy. Umieją one węchem znaleźć drogę, idąc po starych śladach, czego nie potrafiłby nawet krajowiec. Czasami, gdy lód się załamie pod saniami, dobry przewodnik, potrafiący myśleć szybko i bezbłędnie, wyciągnie cię z opresji, natomiast słaby zwiększy jeszcze zagrożenie i prawdopodobnie wyśle cię na śmierć. Jest to taki rodzaj zaufania, którego nie można w żaden sposób oszacować. Szukasz psów, które ci odpowiadają, którym ufasz i na których możesz polegać, a gdy już je znajdziesz, kupujesz je (o ile możesz sobie na to pozwolić) za każdą cenę w granicach twoich możliwości”. Na Alasce przewodnicy-weterani szlaków stali się legendarnymi bohaterami, Togo zaś był żywą legendą. Cieszył się on popularnością nie mniejszą niż Seppala. Był jego przewodnikiem, co najmniej od siedmiu lat i pokonał trasy wydawałoby się nie do przebycia. Z wyglądu nie przypominał wielkiego przewodnika. Był mały, ważył około 24 kilogramów, a jego czarne, brązowe i szare futro sprawiało wrażenie zmechaconego, niemal brudnego. Wygrał wiele wyścigów na czas i prowadził zaprzęg podczas niemal każdej ważnej wyprawy Seppali. Mając dwanaście lat, był zadziwiająco szybki, silny i czujny. Spośród psów poganiacza najlepiej potrafił prowadzić zaprzęg po pokrywie lodowej i często biegł na długiej smyczy znacznie przed nim, by wybrać najbezpieczniejszą i najłatwiejszą drogę przez Zatokę Nortona lub inną część Morza Beringa. Gdy był szczeniakiem, jego powołanie nie od razu się ujawniło i tylko swojej śmiałości zawdzięcza, że nie skończył jako zwykły pies domowy. Togo urodził się w październiku 1913 roku i był jedyny w miocie. Jego matka Dolly należała do pierwszych suk husky syberyjskich, które Lindeberg umieścił w psiarniach Pioneera. Ojcem Toga był Suggen, przewodnik zaprzęgu Seppali podczas wyścigów All Alaska Sweepstake w 1914 roku. Poganiacz nie zwracał zbyt wiele uwagi na szczeniaka. Togo był mały i chorował na gardło, większość dzieciństwa spędził więc w ramionach żony Seppali, która, chcąc złagodzić bóle podopiecznego, aplikowała mu gorące okłady. Pomimo tej czułej opieki, a może właśnie wskutek niej, psiak stał się niesforny i psotny. Zawsze gdy poganiacz zabierał się do zaprzęgania psów, Togo wyrastał jak spod ziemi i gryzł im uszy, co je rozwścieczało. „Wykazywał wszelkie cechy skończonego psiego przestępcy” - napisał kiedyś pewien reporter. Zanim osiągnął sześć miesięcy, Seppala oddał go kobiecie, która chciała mieć psa domowego. Togo, nazwany tak na cześć japońskiego admirała, zwycięzcy w wojnie

rosyjsko-japońskiej, buntował się w swoim ucywilizowanym otoczeniu. Im bardziej nowa właścicielka rozpieszczała go i karmiła befsztykami, tym bardziej stawał się nieznośny. Po kilku tygodniach wybił szybę w oknie i pokonując kilka kilometrów, wrócił do psiarni Seppali, który przyjął go z powrotem. „Pies tak bardzo przywiązany do swoich pierwszych przyjaciół zasługiwał na akceptację” - wspominał później. Przez następnych kilka tygodni Togo wielokrotnie uwalniał się z uprzęży i nękał psy, gdy zaprzęg wyruszał na szlak. Jego głupie zachowanie śmieszyło, wściekało i intrygowało poganiacza. Zauważył, że zawsze gdy Togo spotyka na szlaku psy, wyrywa się ku ich przewodnikowi i skacze na niego, jakby chciał coś pokazać swemu panu. Takie zachowanie o mało co kosztowałoby go życie. Pewnego razu podbiegł do zahartowanych na szlaku malamutów, które go poraniły, i musiał zostać odwieziony zaprzęgiem do Little Creek. To doświadczenie uczyniło z tego niesfornego zwierzaka jeszcze bardziej wartościowego psa wyścigowego. Jedna z najważniejszych umiejętności, której trzeba nauczyć przewodnika, to spokojne mijanie innych psów i niewdawanie się z nimi w walkę. Po tym doświadczeniu Togo zawsze trzymał kurs, pozostawiając biegnącym w przeciwnym kierunku zaprzęgom wiele miejsca. Gdy mijał zaprzęg zdążający w tym samym kierunku, kulił się nieco i zwiększał tempo, pozwalając rywalom iść swoim śladem. „Jak wielu ludzi - powiedział Seppala - uczył się on na swoich błędach”. Togo

miał

około

ośmiu

miesięcy,

gdy

wreszcie

znalazł

okazję

do

zaprezentowania się nie tylko jako znakomity pies zaprzęgowy, ale także i przewodnik. Pewnego ranka Seppala wyruszył do obozu górniczego, znajdującego się poza Nome. Wcześniej uwiązał psa i polecił, by tak go trzymano przez dwa dni. Bardzo się śpieszył. W Dime Creek, około 260 kilometrów od Nome, natrafiono na żyłę złota i został wynajęty przez jakiegoś poszukiwacza, by szybko tam go zawiózł. Seppala nie mógł pozwolić, by na szlaku Togo przeszkadzał innym psom z zaprzęgu. Niesforny szczeniak nienawidził jednak zamknięcia, toteż tej samej nocy, gdy jego pan wyjechał, uwolnił się z pęt i próbował przeskoczyć dwumetrowy płot otaczający psiarnię. Pech chciał, że jego tylna łapa uwięzła przy tym w metalowej siatce. Wisząc po drugiej stronie płotu, Togo kwiczał niby mały prosiak, dopóki nie przyszedł pracownik psiarni i nie przeciął drutu. Pies spadł na ziemię, przekoziołkował i pognał za Seppalą. Biegł po śladach zaprzęgu, aż dopadł gospody w Solomon, gdzie zatrzymał się poganiacz, po czym spokojnie położył się na zewnątrz. Gdy Seppala wyruszył następnego ranka, zauważył, że jego zaprzęg niezwykle

szybko wystartował. Początkowo przypuszczał, że to z powodu zapachu renifera dochodzącego skądś z przodu. Ale kiedy spojrzał dalej wzdłuż szlaku, zobaczył pędzącego psa. Był to Togo, oczywiście skory do swych wygłupów. Przez cały dzień ścigał renifery i bawił się rozkosznie, gryząc przewodnika w uszy. Kiedy poganiacz złapał w końcu niesfornego psa, pozostało mu jedynie umieścić go z tyłu stada, gdzie mógł mieć na niego oko. Gdy nasunął uprząż na kark Toga, ten uspokoił się i spoważniał. Odtąd biegł równo, a całą uwagę koncentrował na szlaku. Seppala był zdumiony. W końcu zrozumiał, czego pies chciał przez te wszystkie miesiące: być członkiem zespołu. W miarę jak czas upływał, poganiacz stopniowo zaprzęgał psa coraz bardziej z przodu. Pod koniec dnia ośmiomiesięczny Togo dzielił przewodnictwo wraz z weteranem o imieniu Russky. Podczas tego pierwszego biegu w uprzęży przebył 120 kilometrów. Był to wyczyn niesłychany jak na niedoświadczonego szczeniaka. „Nie był to psi przestępca, ale cudowne dziecko - stwierdził Seppala. - Znalazłem urodzonego przewodnika, jakiego latami próbowałem wyhodować”. LITERATURA ZAWIERA wiele opowieści o urodzonych przewodnikach, takich jak Togo, którzy ocalili swoje zaprzęgi dzięki cudownej, prawie nadpsiej, umiejętności oceniania zagrożenia. Wielu mieszkańców Alaski sądzi, że bez takich psów ich kraj nigdy nie mógłby się rozwinąć. Jedna z historii opowiada o stalowych nerwach przewodnika Huragana, nieustępliwego malamuta, którego właścicielem był Indianin Atapaska zwany Czarnym Lukiem. Pod koniec kwietnia jechał on zaprzęgiem składającym się z piętnastu malamutów w poprzek jeziora Eyak w centrum Alaski. Sanie były obciążone ładunkiem wartym ponad sto tysięcy dolarów w złotych bryłkach oraz kupą futer i innymi towarami. Był ciepły wiosenny dzień, a zaprzęg przebywał na szlaku już od kilku godzin. Luk musiał przeciąć dziesięciokilometrowe jezioro, by dotrzeć na czas do miejsca przeznaczenia. Wydawało się, że lód jest twardy, gdy Huragan wbiegł na jezioro, pies jednak zachował ostrożność i cały czas trzymał nos przy powierzchni. Po przebyciu około półtora kilometra Czarny Luk zaniepokoił się i spojrzał do tyłu. W wyżłobieniach pozostawionych przez płozy sań pojawiła się woda. Im dalej zaprzęg się posuwał, tym płozy zapadały się głębiej. Nie można już było zawrócić. Sanie ważyły zbyt dużo i przy nawrocie mogłyby przebić lód i wpaść do wody. Huragan zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa.

Czarny Luk mówił do niego spokojnie, nie chcąc jednak nań wpływać: „Spokojnie, Huragan, ale trochę przyspiesz, jeżeli trzeba. Sądzę, że jedynym sposobem, by utrzymać sanie na powierzchni Eyak, jest ruszenie nieco żwawiej”. Pies merdał opuszczonym ogonem, ale cały czas miał oczy przyklejone do śniegu pod łapami. Utrzymywał równe tempo i nie zbaczał z kursu. Wszystkie psy utrzymywały napiętą linę od uprzęży, choć ich łapy zrobiły się mokre od przesiąkającej przez śnieg wody. Nagle, prawie niezauważalnie, Huragan zwiększył tempo, powodując, że płozy sań uniosły się wyżej, ślizgając się po śniegu. Pozostałe psy poszły w ślady swego przewodnika. Niedaleko przed sobą Czarny Luk zobaczył zagłębienie w śniegu, długie na około półtora kilometra. Znajdowali się pośrodku jeziora. Poganiacz powstrzymał impuls, by krzyknąć przewodnikowi: stop. Gdy zaprzęg zbliżył się do krawędzi zagłębienia, Huragan „dwukrotnie krótko zaskowytał i pociągnął sanie prosto w zagłębienie”. Psy skoczyły naprzód. Zaprzęg osiągnął najniższy punkt zagłębienia i zaczął zwalniać, w miarę jak płozy zagłębiały się w mokrym śniegu i sanie stały się dwukrotnie cięższe. Huragan nie oglądał się za siebie, lecz ciągnął coraz silniej. Gdy wydostali się z obniżenia, pies stopniowo zwolnił i przeszedł w kłus, cały czas z nosem między przednimi łapami. „Narzucił pozostałym psom ten jednostajny trucht tak płynnie, że nie uczyniłaby tego lepiej żadna komenda ludzka”. Gdy zaprzęg w końcu dotarł do drugiej strony jeziora i znalazł się na bezpiecznym brzegu, Czarny Luk spojrzał za siebie i stwierdził, że „jak okiem sięgnąć ślady sań były tak proste, jakby wytyczone przez geometrę”. Jeśli Huragan wpadłby w panikę, Czarny Luk i jego zaprzęg z ładunkiem złota leżeliby już na dnie jeziora Eyak. Na początku XX wieku przewodnicy zaczynali specjalistyczny trening psów w okresie szczenięcym. Musiały one wykonywać różnorodne zadania, które zwiększały ich zdolność uczenia się i adaptacji. Poganiacz mógł wykorzystać te same psy do przewozu pasażerów, ochrony dostaw, wyścigów, pokonywania toru przeszkód - co wiązało się z częstymi startami, postojami i długimi odpoczynkami - a także po prostu do transportu paczek na grzbiecie. Ten sam zaprzęg był używany zarówno do podróży po morskim lodzie, jak i pokonywania gęstych lasów interioru. Jakiś poganiacz opowiadał, jak nauczył swego psa przynosić szczapy drewna na opał, gdy zapas przy kominku się kończył. W dzisiejszych czasach zaprzęgi są na ogół wyspecjalizowane. Biorą udział albo w wyścigach sprinterskich, albo długodystansowych, np. w Iditarod lub Yukon Quest. Poganiacz musi mieć w swojej psiarni około stu psów, podczas gdy

dawniej przewoźnicy dysponowali najwyżej trzydziestoma pięcioma, co pozwalało na zróżnicowane podejście do zwierząt i trening w różnorodnych warunkach. W niektórych sytuacjach bardziej liczy się instynkt niż doświadczenie. Pokazuje to przykład Dubby'ego, przewodnika Scotty'ego Allana, wielokrotnego uczestnika wyścigów psich zaprzęgów. Pewnego razu, gdy poganiacz szedł przed psami po tafli jeziora, ta pękła i Allan poszedł pod wodę. Ponieważ lód wokół niego był gruby, mógł się utrzymać i nie pozwolić prądowi wody wciągnąć się głębiej, nie potrafił jednak wypełznąć z dziury. Począł dygotać oraz wołać na Dubby'ego. Jeżeli pies znalazłby się wystarczająco blisko, mógłby chwycić jego uprząż i zostać wyciągnięty z wody. Dubby ruszył ku Allanowi, ale za każdym razem, gdy był już blisko, pozostałe psy, przestraszone, cofały się. Przewodnik zmienił taktykę. Ponownie poprowadził zaprzęg, tym razem oddalając się od przerębli. Przez chwilę poganiacz myślał, że pies go opuszcza. Wtedy Dubby „przeciął lód w bezpiecznym miejscu, zatoczył za mną koło, trzymając się na tyle blisko przerębli, na ile pozwalały pozostałe psy. Wtedy zaświtało mi w głowie, co próbował zrobić!”. Przewodnik biegł, jak mógł najszybciej, by gwałtownie skręcając w prawo, spowodować obrót sań ku Allanowi. Przy drugiej próbie, gdy sanie znalazły się blisko niego, poganiacz chwycił płozę i został wyciągnięty. „Nikt mi nie powie, że pies nie ma rozumu - powiedział Allan. - Już bym leżał na dnie tego jeziora, gdyby Dubby nie wiedział, jak blisko może podprowadzić zaprzęg, nie wywołując oporu u pozostałych psów. To największy mały przywódca, jakiego miałem”. Wielu uczonych niechętnie mówi o ludzkich uczuciach u psów, nazywając to antropomorfizmem. Poganiacz pierwszy nie zgodzi się z nimi. Psy zaprzęgowe doświadczają całej gamy emocji, zwłaszcza w czasie dalekich podróży, a przewodnicy nie są tu żadnym wyjątkiem. Praca, którą wykonują, jest wyczerpująca zarówno pod względem fizycznym, jak i psychicznym, toteż czasem trzeba zdjąć z nich odpowiedzialność. Norman Vaughan, poganiacz psich zaprzęgów w Arktyce na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku, wracając kiedyś z wyprawy, zauważył, że uprząż jego przewodnika Dinty'ego wisi luźno. U lidera jest to niedopuszczalne, zwłaszcza podczas ekspedycji. Vaughan zdecydował się dać mu wypocząć, a na jego miejsce zaprzągł dziesięciomiesięcznego szczeniaka, który szybko zaczął objawiać podekscytowanie z powodu tego wyróżnienia. Dinty, jakby zawstydzony, podwinął ogon pod siebie i wyruszył na szlak na końcu grupy bez

jednego skoku czy wesołego szczeknięcia. Wieczorem ukrył nos pod łapami i patrzył niepocieszony na Vaughana oraz pozostałe psy. Po kilku dniach Vaughan doszedł do wniosku, że Dinty miał wystarczająco długą przerwę. Następnego dnia, zaprzęgając psy, zaczął od tyłu zespołu i gdy przesuwał się wzdłuż głównej liny ciągowej ku przodowi, rzucił okiem na Dinty'ego. Ten leżał z głową położoną na łapach, udając całkowitą obojętność. Gdy poganiacz wreszcie stanął przed psem, by znów go obsadzić na pozycji przewodnika, Dinty podskoczył, wprost drżąc z podniecenia, że znów będzie prowadził zaprzęg przez resztę podróży. „Kto może powiedzieć, że pies nie myśli, nie rozumie, nie odczuwa dumy ze swego stanowiska? - Napisał jeden z maszerów, który obserwował całe wydarzenie. - Ci, co tak twierdzą, zmieniliby szybko zdanie, gdyby zobaczyli, jak tego dnia Mr Dinty się poruszał. Biegł z głową uniesioną, błyszczącymi oczyma, strzygąc spiczastymi uszami i machając wesoło ogonem uniesionym w górę. Znów był przewodnikiem wzbudzającym dumę swego pana”. Ta duma, którą „odczuwa” wiele psów zaprzęgowych, może mieć jednak smutne konsekwencje. Pewien maszer i misjonarz z regionu Zatoki Hudsona, Egerton Young, żałował, że nie okazał więcej szacunku swemu staremu przewodnikowi, Voyageurowi, gdy go odsunął od zajmowanej dotąd pozycji. Opisał, jak pies nie mógł zaakceptować, że jego miejsce zajął ktoś młodszy. Voyageur się starzał i nadszedł czas, by wyznaczyć nowego lidera. Bez większych przygotowań lub wyjaśnień Young umieścił nowego psa na pozycji przewodnika, a starego lidera - na końcu zespołu. Ten wpadł w szał i przegryzł swoją uprząż, a następnie uprząż nowego przewodnika. Misjonarz nareperował sprzęt, zbeształ starego psa i wyruszył w drogę. Voyageur bez przerwy się buntował. Stał się dziki i gryzł łapy biegnących przed nim psów, jakby chciał schwycić nowego przewodnika. Poganiacz skarcił go batem. „To zupełnie przekroczyło pojmowanie psa, który nagle się załamał” - pisał Young. Jak przystało na dobrego psa zaprzęgowego, Voyageur kontynuował podróż, ale jego dotychczasowa „duma, zadziorność i ambicja zostały całkowicie złamane. Opuścił wysoko uniesioną głowę z tym zawsze czujnym spojrzeniem i podkulił pod siebie długi ogon”. Widząc straszliwe przygnębienie psa, Young wyprzągł nowego przewodnika i zastąpił go Voyageurem, ale było już zbyt późno. Serce starego przewodnika zostało złamane. Podczas pozostałej części podróży ani razu nie machnął ogonem, ani też nie skierował spojrzenia na poganiacza. Nawet próba założenia Voyageurowi najlepszej uprzęży, przystrojonej

wstążkami i srebrnymi dzwoneczkami, z której wszystkie psy były tak dumne, nie zmieniła jego nastroju. Tej nocy, gdy zaprzęg przybył do chaty Younga, stary przewodnik powlókł się na środek pobliskiego jeziora. W blasku księżyca siedział na lodzie, skowycząc i wyjąc żałośnie. Gdy księżyc zniknął za horyzontem, położył się i wyzionął ducha. W ŚRODĘ 28 stycznia, pierwszego pełnego dnia sztafety, słońce w końcu pojawiło się w Tolovanie, docelowym punkcie podróży Shannona około 1000 kilometrów na wschód od Nome. Zaprzęg jeszcze tam nie dotarł. Wśród stałych gości przebywających w gospodzie i grzejących się przy trzech dużych piecach znajdował się dwudziestojednoletni Edgar Kallands. Na wpół Indianin Atapaska (ze strony matki), na wpół Nowofundlandczyk, był typowym poganiaczem z interioru, który jako młody chłopiec został zmuszony do samodzielnego zarabiania na życie. Miał przejąć surowicę od Shannona, gdy tylko ten się pojawi. Kallands uważał siebie za samotnika. Psy odgrywały w jego życiu dużą rolę i czasami były jego największymi przyjaciółmi. Wychowywał się w małej miejscowości w głębi Alaski, a jego najbliższym przyjacielem był szczeniak. Po prostu w pobliżu nie było nikogo innego. „Był moim psem lub moim panem. Jednym lub drugim powiedział kiedyś. - Wychował się przy mnie”. W miarę jak Kallands rósł, jego uczucia do psów stawały się coraz silniejsze. W sytuacjach, gdy większość zaprzęgów uciekłaby do lasu i uwolniłaby się z uprzęży, psy tego poganiacza zawsze zachowywały się spokojnie i pewnie, jakby chciały zdobyć jego uczucie: »(...) gdy wracam, a one czekają na mnie, od razu zaczynam je pieścić. Nie robię tego z każdym po kolei. Zabieram się do wszystkich naraz. Zawsze, gdy się budzę, są zaraz wokół mnie”. Kallands pracował jako poganiacz dla towarzystwa handlowego Northern Commercial Company. Poprzedniego wieczoru, około siedemnastej, stanął w gospodzie Johnny'ego Campbella w Minto z przesyłką pocztową. Wcześniej przewiózł rewidenta księgowego firmy z jednej faktorii do drugiej wzdłuż rzek Tanana i Jukon. Szlak pokonywali bardzo wolno ze względu na mróz i kilka razy musieli się zatrzymać, by rozpalić ogień. Kallands zamierzał wypocząć przez noc w gospodzie Campbella, ale zaledwie skończył rozwieszać mokre rękawice nad piecem, zadzwonił telefon. Był to Earl Parson, agent Northern Commercial Company w Nenanie. „Masz wracać zaraz do Tolovany i tam czekać - powiedział wyczerpanemu Kallandsowi. - W Nome panuje epidemia błonicy”. Poganiacz szybko założył rękawice i zaprzągł z powrotem psy.

Pomimo temperatury dochodzącej do minus 50 stopni zawrócił do Tolovany, odległej o 35 kilometrów. Był to wyczerpujący dzień: dojechał o dziesiątej trzydzieści wieczorem, przebywszy tego dnia ponad 110 kilometrów, a ponad 240 kilometrów w ciągu dwóch ostatnich dni. Psy, a także i on potrzebowali kilku dni odpoczynku. To jednak musiało poczekać. Teraz, dwanaście godzin później, około jedenastej rano, w ciszy wokół gospody w Tolovanie, przerywanej jedynie z rzadka trzaskiem drzew pękających na mrozie lub szczękiem kruszącego się pod ciśnieniem lodu, Kallands usłyszał równomierny tupot psich łap i szelest płóz ślizgających się po śniegu. To zbliżał się Dziki Bill Shannon. Gdy zaprzęg podjechał do gospody, Kallands, właściciel i jego rodzina wyszli na dwór, by pomóc poganiaczowi. Twarz Billa była skurczona i czarna z powodu odmrożenia, a jego psy wyglądały na ledwo żywe. Pojawienie się światła dziennego tylko nieznacznie podniosło temperaturę, która teraz wynosiła około minus 48 stopni. Dla Dzikiego Billa udział w sztafecie się skończył. Wykonał swoją robotę mimo olbrzymich przeciwności, i wykonał ją dobrze. Po ogrzaniu surowicy w gospodzie Edgar Kallands mógł już rozpocząć następny etap sztafety. Wskoczył na swoje ponad dwuipółmetrowe sanie, zwolnił hamulec i ruszył w drogę. Jego zadanie polegało na pokonaniu około 54 kilometrów do Manley Hot Springs, szlakiem, który biegł przez gęsty las i przecinał szeroki zakręt rzeki Tanana. Była to tak samo trudna część trasy jak pozostałe. Wiele lat później, w wywiadzie udzielonym pewnemu reporterowi, wspominał swoje wrażenia z tamtego dnia: „Temperatura wynosiła 48 stopni poniżej zera, ale tego nie odczuwałem. Byliśmy ciepło ubrani. Miałem parkę sięgającą za kolana, więc ciepło nie wydostawało się na zewnątrz. A kiedy cały czas biegniesz lub poruszasz się, stopy nie przemarzną (...). Do diabła! Czy się czymś przejmujesz, mając dwadzieścia lat? Nie obchodzi cię nic. Teraz, gdy to wspominam, myślę: jak udało ci się przeżyć?”. Za gospodą w Tolovanie, jakby był to normalny dzień pracy, operator Korpusu Łączności błyskawicznie wysłał depeszę do Eda Wetzlera w Nenanie, który z upoważnienia gubernatora nadzorował przebieg sztafety: „Antytoksyny opuściły Tolovanę o jedenastej rano”. Sztafeta znów była na szlaku. SHANNON PRÓBOWAŁ odpocząć w Tolovanie, jednak wciąż myślał o losie

nieszczęsnych psów: Szczeniaka, Jacka, Śmigacza, a teraz Niedźwiedzia. W ciągu kilku dni powrócił do Nenany z czterema psami na saniach. Trzy pierwsze wkrótce zmarły. Odmrożenia samego Shannona były tak poważne, że dopiero po kilku tygodniach mógł znów dotknąć swej twarzy maszynką i się ogolić. Ale nawet wtedy było to bolesne doświadczenie. Reporterowi powiedział, że sam nie zrobił niczego nadzwyczajnego, a cała zasługa przypada psom. „To, co te zwierzęta uczyniły na szlaku do Nome, jest nie do oszacowania. Nie oczekuję uznania. Prawdziwymi bohaterami tego biegu (...) są psy mojego zaprzęgu, takie jak Szczeniak, Jack i Śmigacz, które oddały życie na głos obowiązku. Nie potrafię powiedzieć, czy uda mi się uratować Niedźwiedzia. Jest w złym stanie i wygląda na to, że mogę go stracić”. Nie wiadomo nic o losie Niedźwiedzia. Mógł przeżyć, ale prawdopodobnie nie był już w stanie biegać - co jest strasznym losem dla psa żyjącego wyłącznie po to, by wraz z towarzyszami z zaprzęgu gnać szlakiem przy świetle księżyca. Niektóre psy po prostu nie chcą zaakceptować wykluczenia z zespołu: wyją i skowyczą, gdy zaprzęg opuszcza wybieg. Czasem wpadają w depresję i umierają. Nawet te, które z pokorą przyjmują swój los, siedzą i obserwują wyruszający zaprzęg, zachowują resztki nadziei, że pewnego dnia znów wyruszą na szlak. „Jeżeli kiedykolwiek ich pan przyjdzie do nich z uprzężą - pisze jeden ze współczesnych maszerów - będą walczyły na artretycznych łapach, by okazać gotowość do wyruszenia na szlak. Choć mogą odczuwać ból w grzbietach, z ich oczu nie znika nadzieja”.

9 Biurokracja „Sytuacja w Nome jest coraz gorsza. Miasto błaga o pomoc lotniczą”. Seattle Union Record

Nagłówki amerykańskich gazet informujących o dramacie na Dalekiej Północy, w miarę jak poganiacze przemierzali ze swymi zaprzęgami pustkowia Alaski (fotografia zamieszczona dzięki uprzejmości redakcji Cleveland Plam Dealer i Seattle Post-Intelligincer)

TEMPERATURA W NOME wynosiła prawie 30 stopni poniżej zera, a z północy wiał wiatr z szybkością około 20 kilometrów na godzinę. W przyćmionym purpurowym świetle arktycznego poranka Emily Morgan i pozostałe pielęgniarki, które zebrały się w kąciku jadalnym szpitala Maynard Columbus na śniadanie, widziały krzyż górujący nad kościołem Świętego Józefa, rozjaśniający niebo niczym gwiazdozbiór. Zazwyczaj o tej porze personel kończył posiłek, zmywał naczynia i odbierał raport od pielęgniarki schodzącej z nocnego dyżuru. Ale rankiem we czwartek 29 stycznia, drugiego dnia sztafety, wydawało się, że nie ma czasu na rutynowe zajęcia. Epidemia gwałtownie zaczęła się rozszerzać i Welch potrzebował każdego z Sandspit i Nome, kto mógłby służyć pomocą. Wczorajszy dzień był również wyczerpujący. Jeszcze przed wieczorem, gdy doktor i pielęgniarka sprawdzili wyniki badań, by przygotować codzienny raport dla burmistrza Maynarda, wydawało się, że jest trochę nadziei. Welch mógł poinformować burmistrza, że nie stwierdzono nowych zachorowań. Było to zadziwiające odkrycie. Czyżby miasto opanowało krytyczną sytuację bez świeżej surowicy? Niestety, nie. Od środy wieczorem do czwartku rano zachorowało na błonicę, co najmniej dwoje dalszych dzieci. Jedno z nich, Daniel Kialook, krajowiec z Sandspit, miało gardło pokryte z obu stron błoną i temperaturę 37,2 stopnia. Objawy choroby wykazywało również pewne dziecko z Nome. Na ból gardła uskarżało się także wiele innych osób. Welch i Morgan mieli około dwudziestu potwierdzonych przypadków na swojej liście i prawie dwa razy tyle przypadków niesprawdzonych. Informacje o nowych zachorowaniach nadeszły od jednej matki znajdującej się na granicy załamania nerwowego, a także od innych rodziców zrozpaczonych po śmierci dziecka i od ludzi sparaliżowanych ze strachu. Teraz doktor musiał przyznać, że nie ma sposobu, by określić, ile jeszcze osób zachoruje przed upływem dnia i w której części miasta. Gdy zbudzi się rano, będzie to dziesięć czy może dwadzieścia nowych przypadków? Ilu rodziców z Sandspit będzie musiała Emily Morgan pocieszać podczas pogrzebu ich dzieci? Rozprzestrzenianie się

choroby nie nastąpiło z winy mieszkańców. Zarówno rdzenni, jak i biali mieszkańcy Nome przestrzegali kwarantanny. Każdy chory z objawami błonicy, a także podejrzewani o zarażenie się nią, byli izolowani od otoczenia. Jednak prawda, że choroba atakująca Nome jest po prostu zbyt zaraźliwa, by te podstawowe środki mogły skutecznie zapobiec wystąpieniu nowych przypadków, i że brakuje nowoczesnego sprzętu medycznego, by ją leczyć, dotarła w końcu do doktora Welcha. Gdyby tylko mógł przeprowadzić test Schicka. Niecałą dekadę wcześniej, w 1913 roku, test ten, nazwany imieniem jego twórcy, amerykańskiego pediatry węgierskiego pochodzenia, Beli Schicka, zaczął być stosowany dla oznaczenia osób, które mają naturalną odp*rność na toksyny błonicy, najprawdopodobniej uzyskaną po przeżyciu wcześniej ataku tej choroby. Test był bardzo prosty. Wstrzykiwało się rozcieńczoną toksynę błonicy pomiędzy warstwy skóry. Jeżeli skóra się zaczerwieniła, świadczyło to o podatności na chorobę. Mając taką informację, doktor Welch i siostra Morgan mogliby zidentyfikować te osoby i podjąć odpowiednie kroki, by je zabezpieczyć przed chorobą, a także upewnić pozostałe, że nie są na nią podatne. Również i bez testu Shicka można by zmniejszyć skalę epidemii i być może, opanować ją, gdyby były waciki do przeprowadzania wymazów z gardła oraz mikroskop i inkubator do identyfikacji i hodowli bakterii. Jeśli ktoś jest odp*rny na toksyny bakterii błonicy, może być jej nosicielem i zarażać nią innych. W dodatku u pewnych ludzi objawy mogą się ujawnić dopiero po dłuższym czasie, a bywają też tak słabe, że infekcji nie wykrywa się przez wiele dni. Doktor nie miał sposobu, by z całkowitą pewnością odróżnić dziecko z początkami błonicy od dziecka, które po prostu od dawna bolało gardło. Nie mógł także zidentyfikować zdrowych nosicieli i zakazać im swobodnego poruszania się, by nie roznosili zarazków choroby, również za granice miasta. Bez tych podstawowych środków wszelkie próby zahamowania epidemii były męczące i czasochłonne. Należało zbadać każdego, kto kaszlnął lub kichnął, jakby już był chory, a wszystkich zdrowych mieszkańców trzeba było uważać za potencjalnych chorych. Na dokładkę zapasy jedynego lekarstwa, którym Welch dysponował, starej i słabej, bo liczącej sześć i pół roku surowicy, zmalały do 21 000 jednostek. Odtąd doktor i jego główna pielęgniarka będą, niczym Bóg, decydować o tym, kto otrzyma ratujący życie lek, a kto nie. We

czwartek

wczesnym

popołudniem

Welch

przekazał

burmistrzowi

Maynardowi informację, że jego poprzednia, optymistyczna ocena była przedwczesna.

Jeżeli epidemia zacznie się szerzyć w szybszym tempie, umrze wielu ludzi, nim poganiacze z transportem 300 000 jednostek surowicy przybędą do Nome. „Sytuacja jest zła - taki telegram wysłał spanikowany Maynard do Thompsona w Fairbanks i Sutherlanda w Waszyngtonie. - (...) Liczba zachorowań na błonicę wzrasta z godziny na godzinę”. Według raportów operatora Korpusu Łączności transport surowicy znajdował się około 290 kilometrów na zachód od Nenany i był oczekiwany w Ruby około godziny dwudziestej tego wieczoru. Stamtąd do Nome było jeszcze sześćset czterdzieści kilometrów. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, trzeba co najmniej ośmiu dni, by dostawa surowicy dotarła do Nome. Czy dotrze? Maynard naprawdę nigdy nie porzucił idei wysłania pomocy drogą lotniczą. Gubernator Bone miał nad nim władzę, ale nie zmienił jego zdania. Mając ostatni raport Welcha i pewne informacje, ostatnio otrzymane od gubernatora, Maynard zastanawiał się, czy sytuacja dojrzała do tego, by ponowić dramatyczny apel o pomoc lotniczą. Wczoraj dowiedział się od Bone'a, że w miastach położonych niedaleko Juneau znajduje się więcej surowicy. Zgromadzono ją w stolicy w celu wysyłki. Ta trzecia partia ważyła około sześciu kilogramów33. Bone zamierzał wysłać ją liniowym parowcem z Juneau do portu Seward, skąd miała zostać przetransportowana linią kolejową do Nenany, aby tam czekać na następny regularny transport pocztowy. Wczoraj ten zapas surowicy z Juneau wydawał się niewielki w porównaniu z transportem 300 000 jednostek, znajdującym się już w drodze, oraz 1,1 miliona jednostek, które planowano wysłać w sobotę statkiem z Seattle. Ale teraz, wraz z eskalacją epidemii, szybka dostawa nawet sześciokilogramowej przesyłki mogła oznaczać życie bądź śmierć czworga, a nawet sześciorga dzieci, którym groziło powolne uduszenie. Nadszedł moment, by nacisnąć bardziej Bone'a i urzędników federalnych w Waszyngtonie o pomoc lotniczą, a Maynard znał już odpowiednich ludzi do rozpoczęcia całej sprawy - Thompsona i Sutherlanda. Zwłaszcza ten pierwszy dobrze wiedział, że jeżeli chce się zwrócić uwagę waszyngtońskich polityków i urzędników, to najlepiej uczynić to przez amerykańską prasę. Łatwo było wzbudzić zainteresowanie, gdy informacja o epidemii ukazała się po raz pierwszy. Od dnia, w którym agencja Associated Press doniosła o epidemii błonicy w Nome i braku antytoksyn, wiadomość tę powtórzyły bez wahania i znacznie większą O surowicy wzmiankowano, podając wyłącznie jej wagę. Wiedząc, że 300 000 jednostek ważyło 10 kilogramów, można ocenić ilość surowicy zgromadzonej w Juneau na około 125 000 jednostek. Wystarczało to do wyleczenia czterech do sześciu osób. 33

czcionką gazety poranne i popołudniówki od San Francisco po Chicago i Nowy Jork. W ciągu niewielu dni Nome na Alasce znów przyciągnęło światową uwagę, tym razem dzięki wyścigowi alaskich psów ze straszną żniwiarką. „Psy walczą ze śmiercią w wyścigu do Nome”, krzyczał nagłówek w San Francisco Bulletin. „Psy przewożą antytoksyny do zasypanego śniegiem miasta Alaski”, napisał Washington Herald. Wydawcy wysyłali naglące telegramy do Welcha i gubernatora Bone'a, żądając wyłącznego prawa do wywiadów i osobistych relacji. Doktor, który nie miał na to czasu, gniewnie odmawiał. „Jestem lekarzem, a nie rzecznikiem prasowym” - warczał. Bone, przeciwnie, był kiedyś, przynajmniej raz, rzecznikiem prasowym. Teraz wypisywał reportaże dla International News Service - Międzynarodowej Agencji Prasowej, chwaląc poganiaczy, którzy „cierpieli dla cierpiących” podczas jazdy w sztafecie do Nome. Z prasy historia Nome wkrótce trafiła do radia. Słuchacze w całym kraju zaczęli sięgać do gałek radioodbiorników, by nastawić je na „Wyścig ze śmiercią”, odbywający się daleko na rozległych północnych obszarach kontynentu. Wkrótce nie tylko Nome znalazło się w świetle reflektorów. Nazwy takich miast i miasteczek, jak Fairbanks, Tanana, Manley Hot Springs i Ruby, zapomniane od czasu wygaśnięcia gorączki złota na Alasce, znów były na ustach wszystkich. Ludzie, jak Dziki Bill Shannon, Edgar Kallands i Curtis Welch, stali się symbolami amerykańskiej żądzy przygód i bohaterstwa. Inne wiadomości - całkowite zaćmienie Nowego Jorku oraz federalna sprawa o defraudację przeciwko byłemu zastępcy ministra spraw wojskowych, Benedictowi Crowellowi - były przenoszone na mniej atrakcyjne miejsca w gazetach. Każdy, od najniższego urzędnika po samego prezydenta, pasjonował się historią Nome. I wtedy sama przyroda wkroczyła do akcji. Gdy tylko rozpoczęła się sztafeta, burze śnieżne i zawieruchy, które szturmowały Juneau od wielu dni, skierowały się ku Stanom Zjednoczonym, atakując Środkowy i Północny Wschód, od stanu Maine po Georgię, i obniżając temperaturę w Nowym Jorku do rekordowego poziomu. Na skutek

złej

pogody

zginęli

ludzie.

W

Elizabeth,

w

stanie

New

Jersey,

pięćdziesięciopięcioletni Edward Sheridan został znaleziony w zaspie zaledwie kilka metrów od swego domu. W Baltimore stróż nocny zamarzł na podwórku w swojej kamiennej stróżówce. Harry Kayhan z Bronxu dostał zapaści z zimna na rogu Czterdziestej Pierwszej i Park Avenue. Doniesiono, że podczas burzy zaginęły dzieci idące do szkoły.

W Nowym Jorku temperatura spadła do 18 stopni poniżej zera, a mieszkańcy, którzy wyglądali przez okna ogromnych mieszkań, mieli skromne pojęcie o tym, jak wygląda życie w całej Arktyce. Manhattan, jak na ironię, także był skuty lodem. Rzeka Hudson gruntownie zamarzła, wiążąc barki i promy w okowach kry. Do przystani przy Sześćdziesiątej Wschodniej dotarły dwie partie bydła. Krowy znajdujące się na pokładzie statku zamarzły tam, gdzie stały. Nastąpiło spustoszenie na północnych szlakach żeglugowych, a pociągi opóźniały się na liniach okresowych. Tysiące robotników próbowały skruszyć lód i oczyścić ulice. Mieszkaniec północno-wschodniego wybrzeża, niezdolny do wytrzymania temperatury minus 18 stopni, dopiero teraz zaczynał sobie zdawać sprawę, co to znaczy prowadzić psi zaprzęg w temperaturze minus 45-50 stopni, w samotności i na ogół w ciemnościach. W całej Ameryce zaczęto pisać opowiadania i poematy ku czci mężczyzn i psów biorących udział w sztafecie. Maynard dostrzegał niezwykłość tej walki człowieka z naturą. Wiedział, że maszerzy byli warci wszelkich pochwał i uwagi, którą obdarzał ich naród amerykański. Wiedział też jednak, że Alaska rozpaczliwie potrzebuje nowoczesności. Ameryka w latach dwudziestych XX wieku wybiegała w przyszłość, wręcz nią żyła, ale przede wszystkim była to Ameryka owładnięta przekonaniem, że przy odrobinie jankeskiej pomysłowości można rozwiązać każdy problem. W przemyśle taśmy produkcyjne i masowa produkcja szybko zastąpiły pracę doświadczonych rzemieślników, którzy wykonywali towary o wyższej jakości, ale po cenie, na którą mogli sobie pozwolić tylko bogaci. Brukowane drogi, przystosowane do szybko poruszających się samochodów, budowano w każdym mieście i miejscowości, stacje benzynowe dostarczały paliwa i innych towarów, a zajazdy samochodowe, poprzedniczki moteli, powstawały na bezludnych dawniej preriach; ich właściciele mieli nadzieję zarobić trochę grosza na nowej amerykańskiej manii podróżowania. Również w coraz większej liczbie gospodarstw domowych pojawiała się elektryczność, a wraz z jej upowszechnianiem rosło zainteresowanie nowymi urządzeniami i technologiami, jak chociażby radiem. Ponieważ rozwój techniki poprawił jakość odbiorników, które miały teraz wbudowane głośniki i zasilanie na prąd zmienny, Amerykanie zaczęli je kupować na wielką skalę. W 1922 roku w około 60 tysiącach gospodarstw domowych były odbiorniki radiowe, a do 1924 roku liczba ta wzrosła do ponad 3.5 miliona. Alaska musiała się stać częścią tych przemian. Potrzebowała nowoczesnej

łączności i nowoczesnego transportu, żeby następnym razem, gdy jakieś jej miasto znajdzie się bez surowicy lub pojawi się inne zagrożenie, nie pozostała zdana na archaiczne środki komunikacji rdzennej ludności. Był także i inny motyw, który kierował Maynardem, Thomsonem i Sutherlandem. Zmęczył ich ciągły brak zainteresowania ze strony rządu federalnego. Teraz wreszcie można było słusznie argumentować, że władze federalne po nabyciu Alaski przestały się nią interesować. Welch prosił o surowicę. Jego żądanie zostało zignorowane. W dorocznym sprawozdaniu dotyczącym regionu rzeki Jukon, na zachód od miejscowości Tanana, gubernator Bone zauważył, że: „Jest to bezludna kraina, z opuszczonymi obozami górniczymi, stanowiącymi wzruszające świadectwo dostatnich dni, które już minęły, a także z parowcami, które kiedyś kursowały w dół i w górę rzeki, dziś zaś leżą wyrzucone na brzeg przy St. Michael, od dawna nienadając się do użytku. Jeśli natomiast chodzi o transport wodny z Nenany do Holy Cross (...) kraina Jukonu jest całkowicie odcięta od zasiedlonego obszaru Alaski [południowowschodniej części terytorium, zwłaszcza wokół Juneau] i świata”. Można dowodzić, że Alaska nigdy nie miała dostatecznie dużo mieszkańców, by uzasadniało to olbrzymie wydatki na infrastrukturę niezbędną dla egzystencji nowoczesnego społeczeństwa. Można by też argumentować, że nowi osadnicy nie przybędą na Alaskę i nie uczynią jej swoim domem, dopóki ktoś nie zgodzi się zająć jej sprawami i nie zapewni funduszy na zbudowanie dróg oraz transport lotniczy. A tymczasem 55 000 mieszkańców Alaski musiało zadowalać się trzema środkami transportu i podróżować przez wszelkie możliwe tereny: góry, lasy, rzeki, by dostać się z miast na południowym wschodzie do interioru. Jeżeli to kryzys w Nome miał zwrócić uwagę kraju na Alaskę, to trudno. W agresywnej kampanii telegraficznej i rozmaitych komunikatach Maynard, nie przestrzegając reguł uczciwej gry, wysyłał dramatyczne prośby do agencji prasowych, gazet i różnych instytucji na terenie USA, od szacownej Associated Press i The New York World po Izbę Handlową w Seattle. „Pomóżcie natychmiast!” - błagał w depeszy do AR Pomoc lotnicza z transportem surowicy przeciwbłoniczej to błaganie Nome nie dla „kwaśnych chłopaków”, ale głównie dla dzieci rodzącej się Ameryki przyszłości. Nie chcemy zwracać się do Rosjan o wysłanie lodołamacza z surowicą, jak również nie prosimy, by został wysłany Shenandoah (...), ale prosimy, nakłońcie Wuja Sama do wysłania samolotu z Fairbanks, gdzie (...) są ochotnicy

zdecydowani polecieć do Nome, by w ciągu czterech godzin pomóc w groźnej sytuacji, jaka tam panuje. Antytoksyny wysłane z Juneau dotrą do Nenany 3 lutego i jeżeli stamtąd zostaną przesłane samolotem do Nome, wyprzedzą psie zaprzęgi o kilka dni, co może oznaczać ratunek dla wielu osób. Wczoraj wszystko jeszcze wyglądało nieźle, ale dzisiaj sytuacja się zmieniła (...) Dr Welch twierdzi (...), że pozostała już tylko jedna dawka leku, ale i ta ma sześć lat.

Nie było dowodów na to, że nowe zachorowania szerzyły się z godziny na godzinę, Welchowi zaś pozostało więcej - choć niewiele - niż jedna dawka leku. Ale nie było wątpliwości, że w Nome panuje krytyczna sytuacja i apel Maynarda w końcu dotarł do prawie każdej gazety. Wkrótce rzucona przez niego myśl zaczęła żyć własnym życiem. „Nie ma wątpliwości, że dobrze wyposażony port lotniczy z maszynami i pilotami gotowymi do startu na każde wezwanie w krytycznej sytuacji jest palącą potrzebą interioru Alaski”- głosił artykuł wstępny w Alaska Daily Empire z Juneau. Nie jest to już jakaś nowinka, ale najważniejsza część współczesnego postępu. Na nieszczęście musi dojść do kilku katastrof, by uświadomić społeczeństwu niektóre z palących potrzeb. Trzeba było katastrofy Titanica, by zapewnić większe bezpieczeństwo morskich podróży. Trzeba było epidemii błonicy w Nome, by otworzyć Waszyngtonowi oczy na to, na co [piloci] Noel Wien i Ben Eielson nalegają od dwóch lat. Mamy nadzieję, że kosztowna lekcja bezpieczeństwo alaskich dzieci - zostanie zrozumiana i przyniesie owoce.

Wkrótce prawie każda amerykańska gazeta wydrukowała wołanie Maynarda o pomoc, dając je na pierwszej stronie i opatrując wyróżniającymi się nagłówkami. The Washington Post naglił, że „Epidemia przybiera na sile, miasto błaga tutejszych urzędników o pomoc lotniczą”. The Sun stwierdzał, że odsiecz lotnicza byłaby „najbardziej humanitarnym czynem, jakiego może dokonać lotnik w czasie pokoju”, a pilot Roy Darling stał się w oczach amerykańskiej opinii publicznej „bohaterem rannym w czasie wojny” - mimo iż katastrofa jego samolotu miała miejsce po wojnie który chciał zaryzykować życie, by wziąć udział w wyścigu „ponad lodowymi pustkowiami” do Nome. Waszyngton zaczął natychmiast rewidować swoje stanowisko w sprawie wyczekiwanego lotu.

KONGRESMAN SUTHERLAND jako pierwszy z polityków wkroczył do akcji. Śnieg wciąż pokrywał grubą warstwą Waszyngton, gdy udawał się do Ministerstwa Sprawiedliwości i Ministerstwa Marynarki Wojennej z prośbą o udzielenie oficjalnej zgody dla Roya Darlinga na wylot z Fairbanks. Zgoda została udzielona. Wtedy skierował swe kroki do Naczelnego Lekarza oraz Służby Zdrowia Publicznego Stanów Zjednoczonych. Prosił, by ponownie rozważono możliwość pomocy lotniczej dla Nome. Wydawało się, że wszyscy przekonują się do tego pomysłu. Wtedy Sutherland zatelegrafował do Thompsona i burmistrza Maynarda i przekazał im dobrą wieść: „Lotnik Darling z Fairbanks ma wymaganą zgodę z Min. Sprawiedliwości i Min. Marynarki Wojennej na lot do Nome STOP Informacja do Fairbanks już przesłana STOP Informujcie mnie na bieżąco, oficjalnymi drogami”. Dla delegata musiał to być moment prawdziwej radości. Pomoc lotnicza dla Nome nie tylko pomogłaby urzeczywistnić marzenia o pokryciu całej Alaski siecią powietrzną, ale również wydobyłaby z zapomnienia miasto, które tak znacząco wpłynęło na jego życie. Nowiny od Sutherlanda jednak tylko w niewielkim stopniu uspokoiły Maynarda. Do następnego dnia, piątku 30 stycznia, niepokój burmistrza wzrósł. W nocy znów ktoś umarł, a tym samym liczba zgonów od wybuchu choroby 20 stycznia wzrosła do pięciu. Doktor Welch i pielęgniarka Emily Morgan opiekowali się dwudziestoma dwoma pacjentami i trzydziestoma podejrzanymi o zarażenie się. Zgodnie z rejestrami medycznymi co najmniej pięćdziesiąt pięć osób miało bliski kontakt z kimś zarażonym błonicą. Do poważnie chorych należała młoda córka górnika Johna Wintersa. Miała gardło pokryte błoną z obu stron i temperaturę 38,5 stopnia. Welch podał jej 6000 jednostek surowicy, zmniejszając zapas do 13 000. Po usłyszeniu informacji o liczbie zgonów Maynard znów popędził do biura Korpusu Łączności, tym razem z o wiele bardziej zuchwałym planem. Wiedział, że prawdopodobnie gubernator Bone nie da się przekonać i nie wyrazi zgody na lot z Juneau z sześcioma kilogramami surowicy, nawet jeśli epidemia będzie się rozszerzać. Dlatego burmistrz zdecydował się zwiększyć nacisk. Następny telegram zaadresował do swoich kolegów z Izby Handlowej w Seattle. Chciał, by jeden z biznesmenów użył swych wpływów w Waszyngtonie do przygotowania samolotu z 1,1 miliona jednostek surowicy, które miały według planu jutro opuścić miasto na pokładzie parowca Alameda, płynącego do niezamarzniętego portu Seward. Samolot

mógł dostarczyć ten lek do Nome w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin, co umożliwiłoby całkowite pokonanie epidemii. Biznesmen z Seattle przekazał sprawę dalej i zadepeszował do reprezentanta Izby Handlowej w Waszyngtonie, J.J. Underwooda, prosząc go o wykorzystanie wpływów w celu zaaranżowania spotkania z generał-majorem Masonem Patrickiem, szefem sił powietrznych USA. Rok wcześniej lotnictwo przeprowadziło z pomocą marynarki wojennej pierwszy pomyślny lot dookoła Ziemi na samolotach zbudowanych specjalnie na potrzeby lotów długodystansowych. Były to douglas world cruisery o rozpiętości skrzydeł około 15 metrów i szybkości około 145 kilometrów na godzinę. Zostały zbudowane przez wytwórcę samolotów torpedowych, Donalda Douglasa, którego manufaktura mieściła się w opuszczonym studio filmowym w Kalifornii. Podczas tego historycznego lotu cztery maszyny z załogami składającymi się z pilota i mechanika wystartowały z Seattle i uniosły się nad wybrzeżem Pacyfiku w kierunku Alaski, a następnie poleciały wzdłuż półwyspu Alaska w stronę Wysp Kurylskich, okrążając glob i lądując w Seattle pięć miesięcy i dwadzieścia dwa dni po starcie. Główny cel tego lotu z licznymi międzylądowaniami polegał na umożliwieniu pilotom i ich personelowi pomocniczemu zdobycia doświadczenia dotyczącego przygotowań i logistyki lotów długodystansowych. Izba chciała, by jeden z lotników pionierów, porucznik Erik Nelson - również członek Szwadronu Czarnych Wilków, który wystartował z Nowego Jorku do Nome przez Fairbanks w 1920 roku - poleciał z surowicą do Nome. Miał o wiele większe szanse w samolocie marki Douglas World Cruiser niż Darling w marnej maszynie należącej do firmy Fairbanks Airplane Corporation. Proponowany lot, w którym Nelson miałby wystartować z federalnego lotniska Sand Point, na północ od Seattle, by dotrzeć do Nome, byłby wydarzeniem niesłychanym: próbą pomocy drogą lotniczą, która jednocześnie byłaby najdłuższym lotem transportowym w historii Stanów Zjednoczonych. Prasa rozumiała znaczenie takiego lotu i szybko wezwała ekspertów do rozważenia tej możliwości. Dowódca lotniska Sand Point, porucznik Theodore Koenig, indagowany przez Seattle Union Record i Post-Intelligence, potwierdził, że odpowiednio wyposażony samolot o dużym promieniu skrętu, startujący z Sand Point, mógłby dotrzeć do Nome przed mniejszymi samolotami z Fairbanks. Jeśli jednak Maynard miał nadzieję na silne poparcie ze strony doświadczonych lotników,

to wkrótce się przekonał, że nic z tego. „Lot z Seattle wiąże się z wieloma poważnymi trudnościami, jako że możliwość pomyślnych lądowań i uzupełnienia zapasu paliwa na trasie do miasta na północy jest praktycznie żadna” - pisała pierwsza z wymienionych gazet. Najdłuższy pojedynczy etap lotu z 1924 roku liczył nieco ponad 1400 kilometrów. Nome leżało w odległości ponad 3200 kilometrów od Seattle. Co więcej, Ministerstwo Wojny USA poświęciło co najmniej rok na przygotowanie składów z zapasami i miejsc do lądowania oraz na skoordynowanie działań okrętów patrolowych, zanim lotnicy wystartowali, by okrążyć kulę ziemską. Ponadto każdy samolot wojskowy startujący w zimie z Seattle do portu Seward musiałby zostać wyposażony w pontony, które następnie zmieniono by na narty na podróż lądową do Nome. Tylko że to, stwierdził Koenig, „zajęłoby więcej czasu, niezależnie od przygotowań wzdłuż trasy, niż transport surowicy psim zaprzęgiem”. Major H.C.K. Muhlenberg, dowódca jednostki służb powietrznych ROTC przy Uniwersytecie Waszyngtońskim, zgodził się z tym. Dodał, ze każdy pilot lecący na Alaskę potrzebowałby kombinezonu z ogrzewaniem elektrycznym, a znalezienie takiego zajęłoby trochę czasu, ponieważ żaden nie był dostępny na północ od San Diego. Gdy eksperci kontynuowali debatę na temat zalet transportu lotniczego, pewien czytelnik w Nowym Jorku oraz dyrektor głównej amerykańskiej agencji telegraficznej pracowali nad całkiem innym planem. Tym czytelnikiem był Carl Lomen, syn poprzedniego burmistrza Nome, który przebywał w mieście w interesach. Dyrektorem agencji telegraficznej był Loring Pickering z North American Newspaper Alliance, organizacji grupującej sześćdziesiąt dziewięć gazet. Lomen i Pickering chcieli zmusić urzędników w Waszyngtonie do odegrania większej roli w planowanej pomocy i wystąpili z pomysłem rozwiązującym problemy z uzupełnianiem paliwa i lądowaniem. Chcieli, by rząd wysłał krążownik z samolotem na pokładzie, który popłynąłby wzdłuż wybrzeża Pacyfiku aż do granicy lodu na Morzu Beringa. Gdyby stamtąd samolot wystartował, byłaby to najkrótsza droga do Nome. Pickering i Lomen swój pomysł przedstawili w telegramie wysłanym do Naczelnego Lekarza. Znalazły się w nim także osobiste refleksje. - Lomen błagał adresata, by ten zaczął natychmiast działać zgodnie z propozycją agencji i nie pozwolił epidemii zniszczyć naszej społeczności, jak to nieszczęśliwie uczyniła epidemia grypy w 1918 roku (...) nawet pomyślna dostawa antytoksyn,

transportowanych obecnie psim zaprzęgiem, w żaden sposób nie rozwiąże sytuacji (...). Wszystko, co w ludzkiej mocy, powinno być zrobione (...). Nawet jeśli psie zaprzęgi dotrą w ciągu dziesięciu dni, a więc bardzo szybko, biorąc pod uwagę alaskie blizzardy, Nome wciąż będzie potrzebowało wielkiej ilości surowicy i sprzętu laboratoryjnego. Czy możemy uzyskać natychmiastową odpowiedź, by cenny czas, oznaczający życie, nie został stracony?

Telegram dotarł do biura Naczelnego Lekarza USA i przekazywany dalej, wylądował na biurku prezydenta Coolidge'a, który polecił swojemu „naczelnemu ekspertowi” do spraw zdrowia dostarczyć Nome wszystko, czegokolwiek będzie potrzebowało. W tym czasie Sutherland w dalszym ciągu wywierał nacisk na Ministerstwo Wojny i biuro Naczelnego Lekarza. Prawdopodobieństwo transportu surowicy drogą lotniczą z Seattle do Nome zmalało, gdy problemy, jakie stwarzałby taki lot, stały się bardziej widoczne. Ale co z propozycją Pickeringa i Lomena? Lotniskowiec był stosunkowo nowym wynalazkiem. W 1921 roku marynarka wojenna powołała Biuro do spraw Lotnictwa, a rok później wyposażyła stary węglowiec Langley w liny hamujące dla lądujących samolotów. Platforma do lądowania, mierząca jedynie około 160 na 19 metrów, została zbudowana nad pokładem i mogła unieść około piętnastu samolotów. Zyskała sobie przezwisko „kryty wagon', ponieważ przysłaniała całkowitą długość głównego pokładu. Statek stał się sceną wielu pokazów lotniczych i w 1924 roku wszedł w skład Floty Liniowej Pacyfiku, operującej z dala od wybrzeża kalifornijskiego. Marynarka wojenna miała niecałe dwadzieścia dwie godziny na podjęcie decyzji. Mogła wysłać Langleya lub jeden z okrętów wojennych, który miał pokład przystosowany do startu samolotu. Sutherland naciskał biuro, by odegrało rolę w niesieniu pomocy, ale pod koniec dnia marynarka wojenna zdecydowała, że podróż byłaby zbyt ryzykowna. Krążownik nie podpłynąłby na tyle blisko, nie ryzykując zmiażdżenia przez lody Morza Beringa, by samolot mógł odbyć nieprzerwany lot z surowicą do Nome. Wydawało się, że najlepsze, co marynarka mogła zaoferować, to postawić w stan pogotowia trałowiec Swallow, pływający wzdłuż północnozachodniego wybrzeża Pacyfiku i po wodach Alaski, by błyskawicznie dostarczył bakteriologów i zapasy sprzętu laboratoryjnego, do niezamarzającego portu Seward. „Naradzaliśmy się z delegatem Sutherlandem i urzędnikami Ministerstwa Zdrowia, co zrobić w tej sytuacji - poinformował Pickeringa kontradmirał - i

udzielimy wszelkiej możliwej pomocy”. Co najmniej jeden ekspert nie zgodził się z tą decyzją - podróżnik Roald Amundsen, który przypadkiem również był w Nowym Jorku, gdzie próbował zdobyć poparcie dla swojej wyprawy w 1925 roku na biegun północny. Krążownik

mógłby

w

zupełności

wystarczyć,

powiedział

Amundsen

reporterom; „z tego, co wiem o zachodnim wybrzeżu Alaski o tej porze roku, jestem przekonany, że krążownik lub niszczyciel mógłby dopłynąć na odległość strzału do Nome”. Jak się później okazało, lot Amundsena na biegun północny skończył się katastrofą. Silniki zawiodły na trasie. Ale ten tragiczny lot miał dopiero nastąpić. Tymczasem, mimo silnego poparcia ze strony sławnego podróżnika, Marynarka Wojenna USA wciąż nie chciała się zaangażować w pomoc dla Nome. Sutherland nadal lobbował na rzecz transportu surowicy z Juneau drogą lotniczą. Przez ostatnie dwa dni trzymał w tajemnicy jedną kartę - Williama Thompsona z Fairbanks. Na wypadek gdyby Ministerstwo Wojny odmówiło prośbie Maynarda o samolot, Sutherland zatelegrafował do Thompsona, by zaczął przygotowania do lotu. „Proponuję, by lotnik Darling zabrał ze sobą »kwaśnego chłopaka«, który zna szlak - powiedział Thompsonowi. - Należy wziąć buty do chodzenia po śniegu w razie przymusowego lądowania z dala od szlaku. Na wybrzeżu Morza Beringa dobre warunki pogodowe, maksymalnie minus 27 poniżej zera, północny wiatr”. Thompson zebrał zespół mechaników wolontariuszy i kazał im rozpocząć montaż samolotu. Następnie zaczął szukać mechanika, mającego towarzyszyć Darlingowi podczas lotu. Znalazł Ralpha Mackiego, mieszkańca Anchorage, który latał w Królewskim Korpusie Powietrznym Kanady. Ten były pilot wojskowy podróżował przez Alaskę w drodze na Syberię, gdzie miał robić zdjęcia. Kiedy dowiedział się o epidemii, wysłał telegram do Thompsona, że kieruje się ku Ruby, miasteczku położonemu na szlaku pocztowym, gdzie będzie czekał, by pomóc Darlingowi zatankować paliwo po wylądowaniu. W Ruby znajdował się skład z paliwem lotniczym, przygotowanym przez wojsko dla pilotów biorących w 1920 roku udział w locie na trasie Nowy Jork-Nome. Były pilot wojskowy mógł przelać paliwo do kanistrów i być gotowy na szybkie tankowanie. Po raz pierwszy transport lotniczy wydawał się realny: maszyna została przygotowana, a Darling miał doświadczonego drugiego pilota, który znał kraj. Nawet temperatura podniosła się o ponad 5 stopni, zatrzymując się na około minus 39

stopni. Wciąż jednak musieli przejąć surowicę, gdyż inaczej ich przygotowania poszłyby na marne. Thompson i Sutherland dalej naciskali na gubernatora Bone'a, usilnie nakłaniając go do wyrażenia zgody na lot. Gubernator jednak odmówił. Wtedy zwrócili się do Edwarda Wetzlera, człowieka odpowiedzialnego za zorganizowanie sztafety w Nenanie, i męczyli go, by przekazał surowicę z Juneau, gdy tylko nadejdzie pociągiem. Wetzler stanowczo odmówił. Pozostał lojalny wobec gubernatora. Nawet biuro Naczelnego Lekarza, które wydawało się kwestionować decyzję Bone'a, wahało się, czy wydać zdecydowane polecenie, a w końcu poprzestało jedynie na prośbie, by „działać z rozwagą”. Raz jeszcze wydawca News-Miner posiniał z wściekłości. „Nome liczy na Fairbanks w walce o ŻYCIE, a jeśli biurokracja nie będzie zbytnio ingerowała, Fairbanks przybędzie z pomocą do Nome szybciej niż mgnienie oka - napisał Thompson w swojej gazecie. - (...) Fairbanks stoi bezczynnie, uwiązane do masztu (...), trzepocząc zmęczonymi skrzydłami, próbuje pospieszyć na pomoc swoim przyjaciołom, i jest od tego powstrzymywane”. BONE POZOSTAŁ nieugięty. Mimo ogromnego nacisku i narastającej fali nawoływań prasy do wyrażenia zgody na desperacką pomoc lotniczą, trwał przy swojej decyzji, nazywając absurdem propozycje wysłania lodołamaczy i krążowników w celu umożliwienia przepłynięcia Morza Beringa, a jeszcze większym absurdem - transport lotniczy, który miałby szybciej dotrzeć do celu niż psie zaprzęgi. Bone zatelegrafował do Wetzlera, polecając mu pod żadnym względem nikomu nie wydawać sześciokilogramowej paczki z surowicą z Juneau. Surowica zostanie w Nenanie, dopóki transport pocztowy nie będzie jej mógł stamtąd zabrać. Żaden człowiek nie osiąga stanowiska gubernatora, nie mając choć trochę sprytu polityka, więc Bone, jeśli znał się na czymś, jako były reporter i pracownik public relations, to na pewno na opinii publicznej. Nic nie robiąc, poza trzymaniem się wytyczonego planu, zyskałby w najlepszym razie miano upartego, a w najgorszym - nieliczącego się z ludzkim życiem. Ponadto taka taktyka mogła spowodować straty w Nome. Jeżeli epidemia będzie posuwać się w takim tempie, jak ostrzegał Maynard, sztafeta będzie musiała się pospieszyć. Bone wezwał swojego asystenta. Powiedział mu, że chce zgromadzić więcej poganiaczy do pokonania końcowej części trasy między Nulato i Nome, by dostarczyć

300 000 jednostek surowicy. A do tego potrzebował pomocy Marka Summersa, dyrektora kopalni złota w Nome. Decyzja była ryzykowna i szokująca. W rzeczywistości Bone ryzykował wyłączenie ze sztafety najważniejszego jej członka - Leonharda Seppali. I prosił Marka Summersa, jego protektora, by tego dokonał. Racje przemawiające za zmianą planu miały sens. Chociaż Seppala był najszybszym poganiaczem na Alasce, wedle pierwotnych ustaleń musiałby pokonać drogą okrężną około 1000 kilometrów. Nawet przy niewielkim obciążeniu poganiacz musiałby wciąż nadawać tempo, by przeżyć. Najszybszy człowiek nie mógłby wyprzedzić wypoczętych nowicjuszy, którzy mieliby do pokonania tylko krótki dystans, zanim przekażą surowicę komuś następnemu. Nowe rozwiązanie nie uwzględniało jednak dwóch istotnych problemów. Po pierwsze, Seppala nadawał się najlepiej do przewiezienia surowicy przez Zatokę Nortona - niebezpieczny skrót, który wszakże pozwalał na zaoszczędzenie co najmniej jednego dnia drogi. Aby utrzymać tę część pierwotnego planu, poganiacz musiał zostać poinformowany, że zamiast pokonać całą drogę do Nulato, ma czekać na surowicę gdzieś koło Shaktoolik, na południowo-zachodnim wybrzeżu zatoki, gdzie pojawi się inny poganiacz. Drugi problem polegał na tym, że nie było już komunikacji z Seppalą. Linie telefoniczne w Nome docierały tylko do Solomon, 80 kilometrów na wschód od miasta. W dodatku system połączeń Korpusu Łączności omijał leżące na wybrzeżu miejscowości skrótem przez Zatokę Nortona do St. Michael, skąd stacja przekaźnikowa przesyłała wiadomości do Unalakleet, a następnie do gór Nulato i nad przesmykiem Kaltag do interioru i dalej. Podczas gdy nowy plan w dalszym ciągu zakładał, że Seppala pokona w drodze powrotnej niebezpieczny skrót przez Zatokę Nortona, jego powodzenie zależało od poganiacza, który miał znaleźć Seppalę. Dwa nadjeżdżające z przeciwnych kierunków zaprzęgi łatwo mogły się minąć w wietrze wiejącym z siłą blizzardu. Czasami powietrze było tak gęste od śniegu, że nie było widać dużych, trójnożnych stojaków oznaczających szlak. Polecenie Bone'a musiało zostać wykonane. Summers natychmiast odszukał Eda Rohna, poganiacza, który szczycił się pokonaniem Seppali w wyścigu, i kazał mu jechać do Port Safety oddalonego o około 33 kilometry, i w tamtejszej gospodzie czekać na dalsze instrukcje. Następnie zadzwonił do psiarni w Little Creek i innemu poganiaczowi z kopalni Hammona, Gunnarowi Kaasenowi, polecił przygotować

zaprzęg i udać się do górniczej miejscowości Bluff, około 48 kilometrów na wschód od Port Safety. Kaasen poszedł do psiarni, wybrał psy i zaczął je zaprzęgać. Przed swoim wyjazdem Seppala dał wyraźnie do zrozumienia, że gdyby Hammon potrzebował zaprzęgu do podróży w interesach, jego przewodnikiem powinien zostać Fox, brązowo-czarny husky. Kaasen, który w czasie lata blisko współpracował z Seppalą na polach złotonośnych, najwyraźniej faworyzował innego psa. Był krępy jak na husky syberyjskiego, czarny jak noc, pominąwszy biało umaszczoną prawą przednią łapę. Wabił się Balto. Kaasen zaprzęgał psy, jednego za drugim, do głównej liny ciągowej. Gdy przyszła kolej na przewodnika, poganiacz zignorował zalecenie Seppali i wybrał Balta. Ta decyzja spowodowała, że stosunki między dwoma kolegami zawsze już pozostały napięte. Kaasen po dotarciu do Bluff zwerbował właściciela gospody, Charlesa Olsona, nauczyciela, a dawniej poszukiwacza złota, i polecił mu przygotować zaprzęg oraz jechać 40 kilometrów na wschód, do faktorii w Golovin, by tam czekać na surowicę. Gdy poganicze przygotowywali się do drogi, Summers - za pomocą systemu telegraficznego Korpusu Łączności - dotarł do kupca w Unalakleet, któremu przekazał, by „nie szczędził wydatków” na wysłanie na szlak dwóch dalszych zaprzęgów. Tak więc umieszczono co najmniej dwa dalsze zaprzęgi, jeden w Unalakleet, a drugi w Shaktoolik leżącym o 60 kilometrów dalej wzdłuż wybrzeża. Wszystkiego razem było dwudziestu mężczyzn i około stu pięćdziesięciu psów, mających wziąć teraz udział w wyścigu na pomoc Nome. Jeśli chodzi o Seppalę, można było jedynie ostrzec nowych uczestników sztafety, że oprócz transportowania surowicy do Nome, powinni wyglądać Norwega i jego zaprzęgu husky syberyjskich. Gdyby go spotkali, mają go zatrzymać i przekazać mu surowicę. Summers już obliczył, że najprawdopodobniej nastąpiłoby to gdzieś koło Shaktoolik. Po wprowadzeniu nowego planu w życie Bone mógł jedynie czekać. Prawdopodobnie zdawał sobie sprawę, że jeśli psy zawiodą, będzie miał poważne kłopoty z tego powodu, że uparcie odmawiał zgody na śmiały lot. Nome również mogło jedynie czekać i modlić się o utrzymanie dobrej pogody. Welch kontrolował stan chorych. Do jutra zapas surowicy się wyczerpie. Ale nie zamierzał się poddać. Tego dnia wysłał telegram do zmartwionej siostry. „Pracujemy dzień i noc - napisał - i nie zamierzamy się poddawać, dopóki nie pokonamy epidemii”.

DWA DNI wcześniej, w środę 28 stycznia, młody Edgar Kallands, który przejął 300 000 jednostek surowicy od wyczerpanego Dzikiego Billa Shannona, skończył swój etap do Manley Hot Springs bez zbyt wielu przeszkód. Temperatura była sroga, prawie minus 50 stopni, i zgodnie z relacją pewnej gazety, okutane w rękawice ręce Kallandsa przymarzły do poprzeczki, gdyż wyprawa do Tolovany zajęła ponad pięć godzin. Właściciel gospody musiał lać gorącą wodę na brzozowy pręt, by uwolnić poganiacza, który został w Manley na noc. W końcu on i jego psy mieli odpoczynek, jakiego potrzebowali. Potem ruszył w prawie 90-kilometrową podróż do domu w Tananie, leżącej w geograficznym środku Alaski. Tam wraz ze znajomymi z miasteczka słuchał wiadomości z kolejnych etapów transportu surowicy przez telefon, wykorzystujący starą linię telegraficzną pomiędzy Tananą a Ruby, którą Korpus Łączności pozostawił, gdy przeszedł na komunikację radiową. W ciągu następnych dwóch dni nazwiska kolegów Kallandsa, Atapasków, jak Sam Joseph, Titus Nickolai, Dave Corning, Harry Pitka oraz George i Edgar Nollnerowie były wymieniane podczas przesyłania ich kablem, w miarę jak przystępowali do sztafety jadącej przez Alaskę na zachód, by spotkać Seppalę. O TRZECIEJ RANO w piątek 30 stycznia Charlie Evans - dwunasty poganiacz w sztafecie - czekał w Bishop Mountain, gdy usłyszał zbliżający się psi zaprzęg. Był to George Nollner, bliski przyjaciel Evansa, nucący miłosną pieśń Indian Atapaska i marzący o żonie, którą poślubił kilka dni wcześniej. George podzielił się swoim etapem sztafety, od Whiskey Creek do Bishop Mountain, ze swoim starszym bratem, Edgarem, aby przyspieszyć transport surowicy. Gdy George przyjechał, wszedł z Evansem do chaty, by przy piecu ogrzać surowicę. Pozostali tam godzinę, obawiając się, że rosnący mróz może spowodować zamarznięcie leku i uczynić go bezużytecznym. Poprzedniego dnia temperatura nieco się podniosła, jednak tylko na krótko. Już od wczesnego ranka panował straszliwy ziąb. Gdy Evans spojrzał na niebo, zielono-białe światła zorzy polarnej tańczyły powolnego, pełnego gracji walca. Jak wielu maszerów, Evans był półkrwi Indianinem Atapaska ze strony matki. Należał do potomków starego rodu potężnych wodzów Koyukon i wychował się w tradycji udzielania pomocy ludziom, którzy byli w trudnej sytuacji. Dla wielu Atapasków światła zorzy polarnej stanowiły pochodnie duchów oświetlających podróżnikom ich drogę do nieba. Trzeba było tylko zagwizdać i zgodnie z indiańską legendą duchy

schodziły z nieba, by udzielić pomocy. Evans wiedział jednak, że nie należy się dać zwieść fałszywemu poczuciu bezpieczeństwa. Temperatura wynosiła prawie minus 52 stopnie. Etap Evansa miał się zacząć w Bishop Mountain, rybackim obozowisku na północnym brzegu Jukonu. Rzeka wykonywała tam ostry skręt w kształcie litery „S” wokół 60-metrowego skalistego wzgórza. Na ogół lód jest w tym miejscu chropowaty oraz nierówny i stanowi poskręcane resztki olbrzymich tafli lodowych, które popękały i pozdzierały się o gwałtowny zakręt brzegu rzeki, wyszarpując przy okazji lawiny ziemi i głazów. Evans znał ten odcinek Jukonu tak dobrze, jak ogrodnik zna każdy kwiat na klombie. Znał każdy zakręt, każde przemieszczenie ławic piasku i podwodnych skał. W lecie ten dwudziestodwuletni poganiacz psich zaprzęgów pilotował statek rzeczny żeglujący po Jukonie i pobliskim jego dopływie Koyukuk, który spływa z pasma gór Brooks. Te dwie rzeki spotykają się 15 kilometrów na zachód od Bishop Mountain, w rodzinnej wiosce Evansa - Koyukuk. Jego ojciec, John Evans, poszukiwacz złota ze stanu Idaho, prowadził tam sklep. Zimą Charlie pomagał tacie w przewożeniu towarów i futer psim zaprzęgiem. BYŁO PRAWIE wpół do piątej po południu, gdy Evans w końcu rozpoczął 48kilometrową podróż z Bishop Mountain do Nulato. Nie spał całą noc, czekając na Georgea, i był już trochę zmęczony. Po przebyciu zaledwie 16 kilometrów popadł w tarapaty. Ścieśnione wody rzeki Koyukuk przebiły lód w miejscu, gdzie ta wpada do Jukonu i zalały szlak na długości około 800 metrów. Psom udawało się unikać otwartej wody, ale jej stosunkowo ciepła para wytworzyła unoszącą się od dołu gęstą, puszystą ścianę mgły. Sięgała ona Evansowi do pasa, zakrywała psy i sanie. Mgła lodowa może mieć od 10 do 60 metrów grubości i pokrywać ziemię na przestrzeni wielu kilometrów. Tworzy widmowy świat, nawiedzony przez kryształki lodu, skrzące się i szybujące w powietrzu, zawieszone niczym diamentowy pył, który rozdziela się i ponownie łączy przy podmuchu wiatru lub przejściu człowieka. Gdy poganiacz znajdzie się we mgle, może szukać drogi tylko na wyczucie. W żaden sposób nie potrafi precyzyjnie określić, jak długą drogę już pokonał i w jakim kierunku zmierza. W tej gęstej lodowej mgle, nie widząc znajomego szlaku, który przywróciłby go do rzeczywistości, może zostać ogarnięty przez nagłe poczucie bezradności. „Znienacka opadło mnie - napisał kiedyś pewien poganiacz - coś na kształt zniechęcenia, że bez względu na to, jak ciężko będziemy walczyć, dojdziemy donikąd.

Wielokrotnie miałem poczucie, że wariuję”. Evans nie ośmielił się zejść z sań. Jechał na ślepo, a chwilami, gdy mgła przed nim opadała, odsłaniając końce psich ogonów i podskakujące czubki łbów, czuł prawdziwą ulgę. Mógł jedynie stać na płozach, trzymać się mocno przy podskokach sań, i pozwolić zwierzętom iść naprzód. Wiele psów narowiło się w oślepiającej bieli, ale psy Evansa „wiedziały, co robią. Ufałem im, a one ufały mnie. Miały szósty zmysł, którym wyczuwały, o czym myślę”. Podmuchy wiatru powodowały wychłodzenie ciała, tak że poganiacz, stojący z tyłu sań, kostniał z zimna. Wiatr zaczął nawiewać piach z odkrytych partii urwistego brzegu rzeki. Gdy uderzał on poganiacza w twarz, sprawiał w tych warunkach wrażenie kawałków szkła. Dwa psy przewodniki Evansa potykały się co chwila, ustając w biegu. Stanowiły krzyżówkę psów gończych do polowań na ptaki oraz husky. Poganiacz pożyczył je, by uzupełnić swój zaprzęg. Psy te miały w sobie więcej cech swoich przodków myśliwskich i były źle przygotowane do tak trudnego zadania. Miały krótką sierść i uprząż zaczęła je uciskać oraz ocierać im łapy. Co gorsza, Evans zapomniał zabrać skórki królicze, by osłonić słabo owłosione pachwiny psów i podczas biegu oba zaczęły doznawać odmrożeń. Poganiacz zbliżył się do miejscowości Koyukuk, gdzie oczekiwał jego ojciec, John Evans, nasłuchując odgłosów zbliżającego się zaprzęgu syna. John usłyszał szelest płóz na śniegu i podbiegł do brzegu rzeki, by nakłonić syna do zatrzymania się i ogrzania w domu. „Nie mogę zostać! - Odkrzyknął Charlie ze środka rzeki. - Psy będzie potem trudno rozbudzić”. John patrzył, jak syn odjeżdża. Organizował sztafetę na tym odcinku Jukonu i gdy opowiedział mu o epidemii w Nome, ten bez wahania zgłosił się na ochotnika. Matka Charliego zmarła w 1908 roku, gdy miał zaledwie pięć lat, a wtedy John poświęcił się całkowicie wychowaniu obu synów, ucząc ich tajemnic Jukonu. Posłał też braci na pięć lat do szkoły do Oregonu, by zgłębili wiedzę nowoczesnego społeczeństwa. Około osiem kilometrów za Jukonem rzeka skręcała pod kątem 90 stopni na południowy zachód i biegła wzdłuż pasma wzgórz pokrytych gęstym lasem, który rósł 300 metrów nad rzeką. Do Nulato było jeszcze około 15 kilometrów. Po jakimś czasie łapy dwóch przewodników nabrały niebieskiego odcienia i zaczęły puchnąć, wypalone przez zimno w miejscach, gdzie uprząż wycierała futro i

przecinała skórę. Psy potykały się co chwila i nagle jeden z przewodników padł na ziemię. Następnie przewrócił się drugi. Zaprzęg stanął, a Evans skostniały z zimna, zataczając się, poszedł ku przodowi zaprzęgu. Oba psy były niezdolne do biegu. Poganiacz nie miał wyboru i umieścił je w koszu sań. Według pewnej relacji sam stanął na przedzie zaprzęgu, założył uprząż na barki i pomógł psom ciągnąć sanie na ostatnim odcinku szlaku do Nulato234. Nieco przed dziesiątą rano Evans dostrzegł zarys wyspy Nulato pośrodku rzeki. Dalej, bardziej na prawo, leżała miejscowość Nulato. Gdy poganiacz dotarł do wioski, zaniósł dwa psy przewodniki do chaty. Oba były martwe. Pytany jakieś pięćdziesiąt lat później o warunki na trasie Evans po prostu odpowiedział: „Było naprawdę zimno”. SUROWICA znajdowała się na szlaku już od trzech dni i przebyła około 570 kilometrów. Do końca trasy pozostało jeszcze około 510 kilometrów. Zadanie pokonania dalszego, 58-kilometrowego odcinka sztafety z surowicą leżało w rękach Indianina Atapaska, Tommy'ego Patsy'ego. Kilka lat wcześniej spotkało go wyróżnienie, kiedy wraz z dwoma innymi mężczyznami został wybrany przez starszyznę plemienia do wzięcia udziału w jednym z ostatnich polowań na niedźwiedzie. Starzy wodzowie wiedzieli, że być może to już ostatni moment, by młody myśliwy mógł wziąć udział w takim polowaniu, gdyż tradycja i umiejętności niezbędne do wykonania tego zadania szybko zanikały. W plemieniu Koyukon upolowanie niedźwiedzia za pomocą włóczni nadal jednak uważano za najcięższą próbę zarówno dla mężczyzny, jak i myśliwego. Patsy i inni przygotowywani do polowania, byli trenowani w tajemnicy przez całe lato: wzmacniali muskuły, biegali i ćwiczyli skok z tyczkami. Podczas polowania Patsy i drugi myśliwy, Sidney Huntington, mieli przeskoczyć nad norą niedźwiedzia, pomagając sobie wysuszonymi brzozowymi tyczkami, którymi później powinni przytrzymać zwierzę, a trzeci myśliwy miał umocować włócznię w małym otworze w ziemi naprzeciw nory. Gdy był gotowy, pozostali podnosili tyczki i uwalniali miotającego się niedźwiedzia. W celu sprawdzenia ich umiejętności, Patsy i Huntington musieli skakać ponad dużym stosem płonących świerkowych gałęzi w futrzanych parkach. Jeśli parki by się spaliły, zostaliby zdyskwalifikowani. Przeszli 34 Relacja nie stwierdza jasno, czy to sam Evans powiedział, że poprowadził zaprzęg. Inne źródła nic nie wzmiankują na ten temat. Jednakże poganiacz mógłby tak uczynić, gdyż prawdopodobnie nie miał innego psa zdolnego do prowadzenia zaprzęgu - inaczej nie pożyczałby dwóch psów. Psy napędowe czy pociągowe nie mogą być ustawione z przodu zaprzęgu bez odpowiedniego treningu.

test pomyślnie i tamtej zimy być może jako ostatni z plemienia Koyukon zabili niedźwiedzia włócznią. Zgodnie z tradycją Patsy nigdy nie chwalił się tym wyczynem. Mogłoby to sprowadzić na jego wioskę nieszczęście. Nulato miało własne kłopoty. Mieściła się tu niegdyś rosyjska warownia i faktoria handlowa. W 1851 roku garnizon wraz z większością żyjących w pobliżu rdzennych mieszkańców został zmasakrowany przez bandę wojowniczych Indian. Patsy dowiedział się o tym od starszyzny, która przekazywała historię kolejnym pokoleniom. Mieszkańcy, spacerując wokół dawnego fortu, znajdowali czasem guziki od mundurów rosyjskich żołnierzy. Po około pół godziny od przyjazdu Charliego Evansa Patsy bezpiecznie umieścił surowicę w swoich saniach i najszybszymi psami z wioski pognał na szlak, który prowadził wzdłuż rzeki w kierunku południowo-zachodnim - do Kaltagu, miejscowości położonej na urwisku nad Jukonem. Tam szlak opuszczał rzekę i kierował się ku górom, gdzie pogoda się pogarszała. Kaltag było punktem początkowym 145-kilometrowego szlaku, który łączył interior z Morzem Beringa. Zaczynał się on stromą, 24-kilometrową pochyłością, prowadzącą w głąb wysokich na 1200 metrów gór Nulato, a potem obniżał się, opadając ku wybrzeżu. Był jak korytarz prowadzący do nowego, jeszcze bardziej niebezpiecznego świata. Po jego drugiej stronie, w tubylczej osadzie Unalakleet, sztafeta miała porzucić stosunkowo spokojne, choć mroźne centrum Alaski i zmierzyć się z nieprzewidywalnymi warunkami na wybrzeżu. Transport surowicy miał jeszcze największą próbę przed sobą - skrót przez Zatokę Nortona.

10 Fabryka lodu „Lód jest jak zły pies, który czyha na ciebie, starając się odwrócić twoją uwagę, a wtedy próbuje cię dopaść”. RICHARD K. NELSON, ANTROPOLOG Hunters of the Norhern Ice

Psi zaprzęg pokonuje przerażającą Zatokę Nortona (fotografia Jeffa Shultza)

RDZENNI MIESZKAŃCY ALASKI nazywali ją „fabryką lodu”. Zatoka Nortona, odnoga Morza Beringa, licząca około 240 kilometrów długości i 180 kilometrów w najszerszym miejscu, z daleka sprawiała wrażenie niekończącej się tafli lodu, która zlewała się z linią horyzontu. Wrażenie to było jednak złudne: im bliżej zatoki, tym bardziej stawało się jasne, że lód nieprzerwanie zmienia swoją postać. Mógł nagle oderwać się olbrzymimi pasami i dryfować w kierunku morza lub tworzyć długie, wąskie szczeliny, wypełnione wodą, które się poszerzały. W zależności od temperatury, wiatru i prądów morskich przyjmował różne kształty: półtorametrowych garbów, szklanej tafli lub ciągu wypiętrzonych skał, przypominających łańcuch górski ciągnący się w poprzek zatoki. Nic więc dziwnego, że nawet mężczyźni dobrze obeznani z prowadzeniem zaprzęgu po lodzie uważali Zatokę Nortona za teren najbardziej niebezpieczny. Do tego dochodził wiatr. Wiadomo było, że po Zatoce Nortona hulał wicher, a ludzie zamieszkujący jej brzegi nieustannie zmagali się z tym żywiołem, przeszkadzającym im w każdej pracy. Przy wschodnim wietrze szczególnie trzeba było mieć się na baczności. Jego porywiste podmuchy powstawały w kanałach powietrznych wzdłuż stoków górskich oraz dolin rzek i wypadały na zatokę z prędkością ponad 110 kilometrów na godzinę. Mogły cisnąć saniami, zmieść poganiacza z płóz i spowodować spadek temperatury do minus 70 stopni. Jeszcze gorsze było to, że silny lód brzegowy często odrywał się i dryfował ku morzu wielkimi taflami. Nocą lodowe garby, oświetlone światłem gwiazd, rzucały głębokie cienie na wybrzeże, i bez tego mające dziki wygląd z powodu licznych turni i jałowych przylądków, całkowicie pokrytych zamarzniętą pokrywą śnieżną, szlifowaną przez wiatr. Na horyzoncie nie migotały światła obozowisk lub lamp olejowych, bo choć rybołówstwo kwitło, to wioski krajowców i forpoczty białych osadników były nieliczne i leżały daleko od siebie. Po prostu warunki były zbyt surowe i niebezpieczne. Na ponad 500 kilometrach wybrzeża, odległości dzielącej Nowy Jork od Quebecu,

znajdowało się tylko sześć większych osad. Na południowym wybrzeżu zatoki wyrastało St. Michael, dawniej rosyjska warownia i skład futer, który z czasem przekształcił się w wioskę krajowców35. Prawie 100 kilometrów na wschód od St. Michael znajdowało się Unalakleet (YOU-na-la-kleet - „miejsce, gdzie wieje wschodni wiatr”), spokojna miejscowość, zamieszkana przez budowniczych szkunerów i rdzennych myśliwych. Stanowiła ona punkt końcowy szlaku Kaltag, drogi lądowej przez góry, łączącej rzekę Jukon z Morzem Beringa. W odległości ponad 60 kilometrów wzdłuż wybrzeża w kierunku północnym, przed wybrzuszeniem przylądka Denbigh, leżało Shaktoolik, tubylcza wioska, która stała się punktem spędu wędrownych stad hodowanych reniferów z północnego zachodu36. Dawniej Unalakleet było końcowym punktem zimowego szlaku handlowego, łączącego osady Eskimosów oraz Atapasków, którzy pierwsi wędrowali przez środkową Alaskę, a Shaktoolik stanowiło kiedyś najbardziej wysuniętą na południe osadę Eskimosów Mahlemuit. Teraz obie miejscowości były przystankami na szlaku pocztowym i zostały wybrane jako punkty przekazu surowicy na trasie do Nome. Na północnym wybrzeżu Zatoki Nortona miejscowości były jeszcze mniejsze, począwszy od Koyuk, położonego w rogu zatoki, około 1,6 kilometra w górę rzeki, po eskimoską gospodę w Isaac's Point i leżącą za nią Elim - misję i rezerwat reniferów. Dalej, około 16 kilometrów w kierunku zachodnim, za przylądkiem Darby, rozciągała się 10-kilometrowa zatoka Golovin. Stamtąd do Nome było jeszcze około 150 kilometrów wzdłuż zróżnicowanego, pokrytego stromymi skałami terenu. Wybrzeże urozmaicało kilka starych osad górniczych, jak Bluff, Solomon i Port Safety, w których zmęczeni podróżni zatrzymywali się głównie na odpoczynek. Na przylądku Denbigh, w miejscu zwanym Iyatayet, około 17 kilometrów na północny zachód od Shaktoolik, archeologowie znaleźli ślady ludzi sprzed ośmiu W 1833 roku Kompania Rosyjsko-Amerykańska zbudowała w St. Michael fort i skład futer pozyskanych w interiorze i oczekujących na wysyłkę do Rosji. Gdy Stany Zjednoczone kupiły Alaskę, wojsko w dalszym ciągu utrzymywało fort. St. Michael stało się handlowym ośrodkiem północnozachodniej Alaski, a także portem przewozu towarów i pasażerów udających się w górę Jukonu na poszukiwanie złota i futer. Blask tego miasta przyćmiło Nome, gdy odkryto tam w 1898 roku złoto, a wraz ze zbudowaniem linii kolejowej w 1923 roku skończyła się jego rola jako punktu tranzytowego, prowadzącego w głąb Alaski. W 1925 roku St. Michael było już tylko osadą liczącą trzystu mieszkańców, w większości Eskimosów z pobliskich wiosek, przetrzebionych przez epidemię odry w 1900 roku i światową epidemię grypy w latach 1918-1919. Na jego plażach zalegały rdzewiejące szczątki parowców i sprzętu do poszukiwania złota. Z końcem 1925 roku opuszczono również fort. 35

Bogactwo i subtelność języka eskimoskiego oddaje nazwa Shaktoolik, czyli „ławica piachu”, która odnosi się do położenia miasta. Może też znaczyć „rozciągnięte”. Pewien Eskimos z Unalakleet podał jeszcze inną interpretację: „Shaktoolik oznacza też uczucie, które masz, gdy idziesz w kierunku miejsca tak odległego, że wydaje ci się, że nigdy tam nie dotrzesz”. 36

tysięcy lat. Na początku 1925 roku Eskimosi z tych leżących nad Zatoką Nortona miejscowości wciąż prowadzili tryb życia obejmujący głównie zdobywanie pożywienia - polowali na foki i łowili ryby na zamarzniętej zatoce, z dala od wybrzeża. Jednak wraz z pojawieniem się handlarzy futer, poszukiwaczy złota i statków wielorybniczych większość krajowców znad zatoki nauczyła się korzystać z nowych narzędzi, którymi się posługiwał biały człowiek. Ponadto rdzenni mieszkańcy zajmowali się transportem towarów psimi zaprzęgami, wypasem stad reniferów lub rzeźbieniem figurek i pudełek na karty do gry z kłów morsa. W zamian Eskimosi przekazywali białym wiedzę rozwijaną od tysięcy lat - wiedzę, która pozwalała im przetrwać zimy na obszarach leżących tak blisko koła podbiegunowego północnego. Już jako dzieci Eskimosi potrafią zidentyfikować każdy cypel oraz zatoczkę w Zatoce Nortona i szybko orientują się w terenie, schodząc z sań i wyczuwając po omacku drobniutkie lodowe fale, zwane sastrugi; tworzą się one w tej samej konfiguracji przy każdym mrozie, odzwierciedlając topografię wybrzeża. Wybrzeże Zatoki Nortona było ich środowiskiem, takim jak każde inne. Podobnie jak mieszkańcy europejskiego czy amerykańskiego miasta potrafili sypać nazwami ulic i sklepów i wiedzieli, które dzielnice są bezpieczniejsze od innych, tak Eskimosi znad Zatoki Nortona mogli opowiadać o różnorodnych postaciach lodu za Isaac's Point (również znanym jako Bald Head - Łysa Głowa) w porównaniu z tymi za Shaktoolik. Każdej zimy zwracali baczną uwagę na lód brzegowy. Mógł on sięgać zaledwie kilkudziesięciu centymetrów od brzegu, i na ogół taki tworzył się wokół cyplów i przylądków, lub ciągnąć się wiele kilometrów w głąb morza. Względnie stabilny i bezpieczny lód brzegowy (nigdy żaden lód nie powinien być uważany za całkowicie bezpieczny) kończył się tym, co nazywano granicą pęknięć. Tam spotykał się z innym rodzajem lodu. Za granicą pęknięć lód był bardziej niebezpieczny, bo przy odpowiednim wietrze i prądzie wody mógł odłamać się i podryfować ku morzu. Przy wietrze wiejącym ku Zatoce Nortona od wschodu taki lód był unoszony w pierwszej kolejności. Eskimoskie dzieci uczyły się, jak po kolorze lodu poznać, czy dany odcinek można bezpiecznie przebyć. Ciemne plamy oznaczały cienki, kruchy lód, który nasiąkał morską wodą. Pewien odcień koloru jasnoszarego wskazywał, że lód nad wodą jest wystarczająco gruby i mocny, by po nim jechać. Psy również mogły być pomocne przy identyfikacji cienkiego lodu. Uważano, że schodziły nagle ze szlaku, kiedy wyczuły między łapami niewielką różnicę w wilgotności powierzchni.

Jednak zdarzało się i tak, że nawet Eskimos się pomylił i zbyt późno zdał sobie sprawę, że lód pod nim zaczyna się zapadać i pękać. W takiej sytuacji nie zatrzymywał się, jak odruchowo zareagowałaby większość ludzi, ale rozsuwał nogi, by bardziej rozłożyć ciężar ciała, i ślizgał się do przodu z obiema stopami na lodzie 37. Ostatnia deska ratunku polegała na położeniu się na lodzie z wyciągniętymi rękami i nogami i posuwaniu do przodu drobnymi drganiami. Ten sposób jest jednak niebezpieczny przy zimnej pogodzie, gdyż wilgotny cienki lód powoduje przemoczenie ubrania podróżnika. Ważnym narzędziem podczas podróży po lodzie był

unaak, ponad

dwumetrowa tyczka, zakończona z jednej strony szpikulcem, a z drugiej hakiem. Wędrując po lodzie, eskimoski myśliwy nakłuwał pokryty śniegiem lód i w ten sposób określał jego grubość. Hak natomiast umożliwiał przeżycie. Jeżeli lód pękł i Eskimos wpadł do wody, mógł chwycić się hakiem krawędzi lodu i nie pozwolić prądowi wody się wciągnąć. Gdy zaś dryfował na krze i zobaczył inny kawałek lodu bliżej brzegu, przyciągał go bliżej za pomocą haka, by nań przejść i stopniowo zmniejszyć odległość od lądu. WCZESNYM RANKIEM w sobotę 31 stycznia, czwartego dnia sztafety, dwaj mężczyźni - Myles Gonangnan, rodowity Eskimos, i Norweg Leonhard Seppala znajdowali się po obu stronach Zatoki Nortona, nie wiedząc nic jeden o drugim, i badali grubość lodu. Każdy z nich musiał podjąć decyzję, czy przeciąć zatokę, zyskując znacznie na czasie, czy podążać szlakiem wzdłuż wybrzeża, skrajem zatoki. Niezależnie od kierunku ta druga droga była bezpieczniejsza, a Seppala został przestrzeżony przed wybraniem skrótu przez zatokę. Dla obu mężczyzn decyzja nie była kwestią odwagi, nawet nie wytrzymałości, ale zależała wyłącznie od kierunku wiatru. W ciągu ostatnich kilku dni wiał on ku wybrzeżu, kierując w tę stronę wody Morza Beringa i podnosząc poziom zatoki, co osłabiało lód. Nie było jednak powodu do bicia na alarm. Lód będzie dalej pękał, jak to się zawsze działo, dryfując wszakże ku wybrzeżu. Czasem w nocy kierunek wiatru się zmieniał. Teraz wiał od wybrzeża, z północnego wschodu, i stawał się coraz silniejszy. Nieco przed piątą rano Gonangnan przejął w Unalakleet surowicę od swojego Jak podaje Richard K. Nielson, technika powstała w wyniku obserwacji niedźwiedzi polarnych. Potrafią one poruszać się po lodzie cieńszym niż ten, który może utrzymać człowieka. Zwierzęta rozsuwają łapy, tak że ich brzuch prawie dotyka powierzchni lodu, i następnie ślizgają się po nim (Nelson, Hunter's of the Northern Ice). 37

eskimoskiego kolegi i jednocześnie współmieszkańca, Victora Anagicka, który jechał od chaty postojowej Old Woman, położonej przy szlaku Kaltag38. Zostawiwszy lek w sklepie Traegera, by się ogrzał przy żelaznym piecu, Gonangnan wyruszył, aby zbadać warunki panujące w Zatoce Nortona. Po kilku minutach za Unalakleet miał podjąć decyzję, czy jechać szlakiem na północ w kierunku podgórzy, czy skrótem przez zatokę. Droga po lodzie biegła kilka kilometrów od brzegu, w cieniu wyspy Besboro, olbrzymiej, niezamieszkanej turni, która dawno temu oderwała się od urwistego lądu. Najkrótsza droga przecinała Zatokę Nortona w poprzek, co oznaczało jazdę w kierunku północno-zachodnim prosto ku Nome. Ale pośrodku zatoki znajdował się duży obszar niezamarzniętej wody, przez większą część roku wolny od lodu ze względu na stałe wiry. Gdy tworzył się tam lód, wiatr i prąd spychały go w kierunku granicy pęknięć, gdzie zbijał się i dryfował ku płynącemu na południe polu lodowemu Morza Beringa. Powstawał przy tym straszny chrzęst, podobny do tego, jaki wydają olbrzymie buldożery, wlokąc żelazne czerpaki po betonie. Gonangnan słyszał, jak olbrzymie pole lodowe trzeszczało i skrzypiało, a dzięki światłu księżyca widział, że nieznacznie się unosiło i opadało. Morze kłębiło się pod spodem. Gdzieś jeszcze dalej było otwarte morze, pył wodny eksplodujący z grzywiastych fal przybrzeżnych oraz krusząca się i trzaskająca kra. W górze, na bezkresnym niebie, gwiazdy migotały z niezwykłą jasnością. Wiejący w plecy wiatr był coraz silniejszy, a jego podmuchy coraz częstsze. Wskazówki były jasne - zanosiło się na burzę, która mogła równie dobrze spaść na wybrzeże z pełną siłą w ciągu dwudziestu czterech do czterdziestu ośmiu godzin. Problem nie polegał na tym, czy morze się wzburzy, ale kiedy. Gonangnan nie zdecydował się jechać przez zatokę. Wrócił do sklepu, wziął surowicę, którą przywiązał do sań. Około piątej trzydzieści rano wyruszył w kierunku podgórza za Unalakleet. Kilka godzin później po drugiej stronie zatoki Leonhard Seppala, nie wiedząc, że nastąpiły zmiany w sztafecie, podjął decyzję. Pojedzie przez zatokę. PRZEZ PIERWSZE 20 kilometrów od Unalakleet szlak lądowy biegnie równolegle do wybrzeża, po wielu pagórkach o nagich stokach i ostrych zakrętach, zanim z powrotem na krótko powróci na brzeg. Drzewa wzdłuż trasy dają trochę schronienia, ale nie zabezpieczają przed wiatrem i stwarzają zagrożenie na ostrych zakrętach. Anagick i poganiacz zwany Jackscrew transportowali surowicę wzdłuż szlaku Kaltag. Jackscrew dostał surowicę od Patsy'ego w Kaltag, a następnie przejechał 64 kilometry do Old Woman, gdzie oddał ją Anagickowi. 38

Przy wzmagającym się wietrze Gonangnan przejechał przez śliską powierzchnię laguny za Unalakleet, a następnie skierował się w głąb lądu i zaczął wytrwale pokonywać ponad 20-metrowe wzniesienie terenu prowadzące ku pagórkom. Był to stromy podjazd, wymagający na przemian pchania sań i „pedałowania”. Na trasie leżały zaspy naniesione przez wiatr i świeżo spadły śnieg. Psy brnęły w głębokim śniegu, tracąc tempo, to znów przyśpieszały tam, gdzie droga była ubita. Z powodu wiatru poganiacz stracił jednak zbyt wiele czasu. Wkrótce szlak stał się zbyt zasypany i psy, które zupełnie grzęzły w głębokim śniegu, nie mogły ciągnąć sań. Gonangnan musiał zatrzymać zaprzęg, przypiąć rakiety śnieżne i przygotować się do ubijania szlaku. Ta mozolna czynność zabierała bardzo dużo czasu. Poganiacz musiał zabezpieczyć sanie kotwicą śnieżną, zdjąć rękawicę, by przypiąć rakiety, a następnie chodzić tam i z powrotem po śniegu, zanim ubił go na tyle, by psy mogły biec dalej. Gdy jakiś odcinek nie sprawiał im trudności, wracał na sanie i stawał na płozach, by złapać oddech. Czasami na trudnym odcinku trzeba było utwardzanie szlaku powtarzać trzy razy. Zazwyczaj poganiacze przewożący towary bądź pocztę wynajmowali okolicznych ludzi, by ci szli przed saniami i przygotowywali szlak, co pozwalało oszczędzić czas i energię. Gonangnan, oczywiście, nie miał tej możliwości. Kilka godzin zajęło mu dobrnięcie do opuszczonego obozu rybackiego, leżącego w miejscu, gdzie szlak z powrotem wracał na wybrzeże. Był w drodze prawie od pięciu godzin, a pokonał zaledwie około 19 kilometrów. To mogło przygnębiać. Gonangnan rozpalił niewielkie ognisko w jednej z opuszczonych chat i umieścił w jego pobliżu surowicę. Na zewnątrz wiatr wzmagał się z każdą godziną. Z obozu rybackiego przez następne osiem kilometrów szlak wiódł w górę i w dół stromymi stokami aż do wzgórz Blueberry. Ich wierzchołek ma około 340 metrów wysokości, a podejście po nieosłoniętym stoku jest uważane za jedno z najtrudniejszych na trasie do Nome i wymaga od poganiacza oraz psów uruchomienia ostatnich rezerw energii. Przy końcu pasma szlak skręca ostro na zachód i opada na długości około pięciu kilometrów ku plaży, gdzie zaczyna się końcowy odcinek trasy do Shaktoolik. Tam poganiacz napotyka kilka kanałów powietrznych, tworzących niespodziewane podmuchy wiatru, które walą niczym uderzenia pięści. Nie będzie już opuszczonych obozów ani gospód dających schronienie. Może jedynie odpocząć, kładąc się za saniami lub jakimś otoczakiem, zwinięty w kłębek w swojej parce. Jeśli wszystko pójdzie dobrze, Gonangnan będzie musiał spędzić na trasie

jeszcze dziewięć godzin, zanim dojedzie do Shaktoolik. Wszystkie psy jego zaprzęgu nie były szybkie, ale za to mocne i odp*rne na zimno dzięki gęstej sierści. Ponadto dobrze znały szlak. Pokonał z nimi setki kilometrów wzdłuż tego właśnie wybrzeża, dzięki czemu zwierzęta przyzwyczaiły się do burz śnieżnych i dużych obciążeń, kilometrów śniegu i lodu ciągnącego się bez końca. Gdy ogrzał siebie i surowicę, co zajęło około piętnastu minut, Gonangnan wrócił z powrotem na szlak i rozpoczął wyczerpujący podjazd. Przez kilka następnych godzin to biegł za saniami, to stał na płozach. Zróżnicowanie terenu wymagało ciągłej aktywności i czujności. Wiejący wiatr zmieniał topografię szlaku, a gdy zaprzęg wspinał się pod górę, sanie ślizgały się na obie strony i obsuwały po stoku. Poganiacz musiał nieprzerwanie walczyć z siłą ciężkości. Na ugiętych kolanach, z dłońmi przyklejonymi do poręczy sań, zawzięcie „pedałował”, starając się je popychać w rytm biegu psów. Gdy był na saniach, przechylał się, przenosząc ciężar ciała na unoszącą się płozę, by zmniejszyć tarcie. Również zwierzęta walczyły z obsuwaniem się sań, przy czym główną część tego zadania brały na siebie psy pociągowe. Zawsze gdy sanie ześlizgiwały się w dół stoku, ich ciężar niemal zbijał je z nóg i musiały wczepiać się pazurami w śnieg, by odzyskać równowagę. Kiedy tak Gonangnan walczył ze szczytem, zaatakował go wiejący prawie na wprost wiatr, wznosząc ścianę śniegu i spychając w dół szlaku. „Kurzawa była tak silna - wspominał później - że kłęby wirującego śniegu, przelatującego między łapami i pod brzuchami psów, sprawiały wrażenie, jakby zwierzęta przeprawiały się przez szybko płynącą rzekę”. Nagle świat jakby go osaczył ze wszystkich stron. Nadeszła burza śnieżna. Linia horyzontu znikła. Było tylko niebo, zasnute chmurami narastającego żywiołu, i niekończąca się biała linia wzgórz Blueberry. Poganiacz nie dostrzegał niezwykłych form lodowych w zatoce hen, w dole. Nawet jej nie widział. Znalazł się w świecie bez konturów i cieni, gdzie nie było żadnego wizualnego punktu odniesienia. Był to tak zwany północny zawrót głowy, stan niepodobny do innych, w którym traci się zmysł równowagi. Poganiacz nie był w stanie powiedzieć, czy szlak się obniżał, czy wznosił, czy psy wzięły zły zakręt i zjechały poza krawędź pasma. Zaprzęg skręcił w prawo i sanie nabrały prędkości. Zaczęły z powrotem zjeżdżać ku plaży. Ten odcinek szlaku, choć nienarażony na podmuchy wiatru, jest stale oblodzony i na ogół poganiacz czyni przygotowania do jego pokonania. Odczepia kilka psów od ich lin do uprzęży i rozpoczyna zjazd, trzymając stopę na hamulcu i

zwalniając bieg sań, zanim zjadą one poza, jak to ktoś nazwał, „krawędź świata”. Aby zwiększyć tarcie, niektórzy owijają płozy łańcuchami zwanymi szorstką blokadą, i jeżeli muszą, zjeżdżają powoli po zboczu z kontrolowaną prędkością, zwalniając zawsze, gdy sanie zaczynają zbyt gwałtownie przyspieszać. Jednak i przy tych środkach ostrożności poganiacz może znaleźć się w kłopocie. Gonangnan nie miał czasu na takie przygotowania. W warunkach burzy śnieżnej nie zdawał sobie nawet sprawy, że dojechał już do krawędzi pasma i zaczął zjeżdżać tak szybko, jak odczepiona od składu lokomotywa. Na stoku sanie pędzą szybciej od biegnących psów i mogą najeżdżać na psy pociągowe. Poganiacz walczy o uzyskanie kontroli nad ciężkim pojazdem. Musi z całej siły, aż do bólu nogi, naciskać hamulec, który szoruje po zmrożonej powierzchni, i jednocześnie pochylać się do tyłu. Sanie uderzają z łomotem w zaspy zmrożonego śniegu i ślizgają się pod kątem prostym do zaprzęgu. Jeżeli płozy wjadą na krawędź stoku, sanie mogą gwałtownie szarpnąć i wywrócić zaprzęg, zawartość sań oraz poganiacza i wlec ich kilkadziesiąt lub więcej metrów w dół, ku plaży. Tego dnia Gonangnan miał szczęście. Gdy zbliżał się ku Zatoce Nortona, burza śnieżna ucichła i warunki poprawiły się na tyle, że ujrzał leżącą w dole plażę. Sanie zaczęły zwalniać. Poganiaczowi udało się bezpiecznie pokonać stok. Jednak, jak dobrze wiedział, końcowe kilometry ostatniego odcinka etapu, biegnącego po wybrzeżu, stanowiły również, choć w inny sposób, wyzwanie szarpiące siły i nerwy. Na otwartym terenie zatoki nic nie zmniejszało impetu wiatru, który gnał rzeką Koyuk i przecinał zatokę w poprzek, waląc z trzaskiem w nisko położony cypel Shaktoolik z odgłosem grzmotu. Wiatr w twarz wiał z prędkością ponad 80 kilometrów na godzinę, a jego porywy były jeszcze szybsze. Mogły wyszlifować szlak na kształt przezroczystych i gładkich tafli, przypominających szyby okienne, które iskrzyły się jasnozielono i jasnoniebiesko. Psy walczyły, by znaleźć punkt oparcia dla łap, a poganiacze - o każdy centymetr terenu. Do jedenastej rano wiatr wiał z siłą sztormu, około 65 kilometrów na godzinę. Ziąb spowodowany przez wiatr osiągnął minus 55 stopni, gdyż wichura przynosiła powietrze napływające znad głębokiej Arktyki. Gonangnan i jego psy podróżowali już od dziewięciu godzin, a potrzebowali jeszcze trzech do czterech godzin, by przejechać przez ten śliski odcinek. Poganiacz posuwał się do przodu. Szybujące płatki śniegu i drobinki piasku pędziły ku niemu na kształt białej ściany. Minęło jeszcze wiele wyczerpujących godzin, nim na horyzoncie ukazało się Shaktoolik.

Około piętnastej Gonangnan dotarł do Shaktoolik, ale tam wciąż nie było ani śladu Seppali. Nikt nie wiedział, w którym punkcie trasy aktualnie się znajduje. Może miał opóźnienie lub przeciął już zatokę, minął Shaktoolik, nie zatrzymując się na odpoczynek, i kontynuował podróż do Unalakleet. Jednak Gonangnan nie spotkał go na szlaku. Mark Summers przygotował się na taką możliwość - poprosił Henry'ego Ivanoffa, rosyjskiego Eskimosa, który był kapitanem szkunera pływającego po zatoce w czasie lata, by przygotował się do przejęcia surowicy. Ivanoff siedział w sklepie, czekając na ogrzanie się surowicy, Gonangnan zaś udzielał mu szczegółowych wskazówek dotyczących warunków na szlaku. Choć Eskimos nie był idealnym człowiekiem do tej roboty, to na pewno da z siebie wszystko. Wkrótce też wyruszył wzdłuż oblodzonego wybrzeża Zatoki Nortona, by dotrzeć do Ungalik. TEJ SAMEJ soboty po południu Welch i Morgan w dalszym ciągu zajmowali się chorymi. Przez ostatnich jedenaście dni obserwowali i leczyli coraz większą liczbę pacjentów. Tego dnia trójka dzieci zapadła na błonicę, zwiększając liczbę chorych do dwudziestu siedmiu. Trzydzieści osób podejrzewano o zarażenie się chorobotwórczą bakterią, a osiemdziesiąt - o kontakt z nią. Teraz jednak antytoksyny już się skończyły. Welcha ogarnęła nowa obawa. Jedną z chorych była Margaret Curran, której ojciec prowadził gospodę za miastem, w Solomon. Ostatnio pacjentka wyjechała tam, by pomóc ojcu gotować dla gości. Czy przez nią choroba wydostała się z Nome? Welch nie chciał ryzykować. „Radziłbym zatrzymanie wszystkich pielęgniarek służby zdrowia w stacjach pomocy, jedynie na nich mogę polegać w terenie i wydaje się nieuniknione, że błonica pojawi się tam w najbliższej przyszłości zatelegrafował do władz w Waszyngtonie. - Jeżeli sytuacja się pogorszy, konieczne utworzenie oddzielnych oddziałów zakaźnych dla krajowców”. Tymczasem

burmistrz

Maynard

usilnie

nakłaniał

mieszkańców

do

niekorzystania z telefonów, by nie blokować linii w sytuacji zagrożenia. Reporter z Nome, wolny strzelec, pracujący dla agencji prasowej Universal Service, uchwycił nastrój panujący w mieście. „Sytuacja w Nome krytyczna. Cała nadzieja w psach - pisał E.R. Hyldahl w reportażu zamieszczonym w prasie Seattle. Rozwój błonicy stawia Nome w nadzwyczaj dramatycznym położeniu (...). Nie ma nic, co mogłoby powstrzymać siane przez nią spustoszenie. Podczas oczekiwania na przybycie psów narasta straszliwy lęk. Cała nadzieja w zaprzęgach i ich heroicznych

poganiaczach (...). Miasto wygląda na opuszczone (...). Wszystkie ulice są puste”. Tego samego dnia Welch otrzymał najświeższe wieści dotyczące sztafety: Gonangnan opuścił rano Unalakleet i wszyscy poganiacze na szlaku dostali polecenie zwracać uwagę na Seppalę. Z nim lub bez niego miano nadzieję, że surowica dotrze do Nome już następnego dnia. Doktor wysłuchał informacji z uczuciem ulgi. W telegramie do Służby Zdrowia Publicznego napisał: „(...) otrzymałem informację, że 300 000 jednostek surowicy dotrze jutro w południe STOP Gdybyście mogli tu być, zobaczylibyście, co to dla mnie znaczy STOP”. MNIEJ WIĘCEJ w tym samym czasie Seppala również poczuł się pewnie. Rano, zaledwie kilka godzin po tym, jak Gonangnan wyruszył szlakiem lądowym, nie zważając na ostrzeżenia Summersa i innych, wybrał skrót przez Zatokę Nortona. Było to dobre posunięcie. Musiał przeciąć zatokę. Wiatr wiał w plecy z dużą siłą. Zanosiło się na burzę i wiatr nie ustawał. Śnieg unosił się z ziemi, eksplodując w powietrzu w postaci twardych, ostrych kryształków, ale ponieważ Seppala poruszał się w kierunku wiatru, nie miało to znaczenia. Prawdę powiedziawszy, wiatr z tyłu przyspieszał jazdę. Poganiacz opuścił właśnie obóz rybacki w Ungalik i teraz psy pędziły w kierunku Shaktoolik przez 47 kilometrów po lodzie brzegowym. W ciągu ostatnich trzech dni pokonał prawie 270 kilometrów i dotąd szczęściło mu się zarówno jeśli chodzi o pogodę, jak i o lód. Choć nie widział miasteczka z powodu złej widoczności, spowodowanej unoszącym się śniegiem, wiedział, że dzielą go od niego już tylko minuty. Gdy dotarł do miejscowej gospody, musiał się zdecydować, czy podjąć dalszą drogę wzdłuż wybrzeża ku Unalakleet. Aby uniknąć zwłoki, chciał być z dala od Morza Beringa, zanim burza osiągnie swoje apogeum. Jeśli dobrze pamiętał, miał jeszcze do pokonania ponad 160 kilometrów, zanim przejmie surowicę, i chciał oszczędzić sobie oraz psom wyczerpującej walki z burzą i niebezpiecznym lodem. Nagle Togo i pozostałe psy przyspieszyły. Coś ścigały, ale co? Seppala wreszcie zobaczył, co. To był inny zaprzęg, znajdujący się przed nimi, który się nie poruszał. Jego poganiacz stał pośrodku zaprzęgu, machając rękami. Na szlaku błąkał się renifer, a psy nieruchomego zaprzęgu próbowały go złapać, całkowicie plącząc się w gmatwaninie lin od uprzęży i fruwającego w powietrzu futra. Psy Seppali chciały się przyłączyć do tej pogoni, poganiacz mocno ściągnął cugle. Przypominało to końcową

fazę zabawy „trzaskanie z bata”, podczas której dzieci z Nome jeździły na łyżwach po Morzu Beringa. Gdy właściciel stojącego zaprzęgu zobaczył pędzące ku niemu husky syberyjskie, nie próbował odciągnąć swoich psów od renifera, wiedząc, że ma ważniejsze zadanie. Tylko jeden człowiek mógł być dziś na szlaku z zaprzęgiem husky syberyjskich i nadjeżdżać z przeciwnej strony. Zaczął szaleńczo machać rękami, zdecydowany przyciągnąć uwagę Seppali. Ten jednak, nie mogąc z powodu gwiżdżącego wiatru zrozumieć, co stojący na szlaku poganiacz krzyczy, nie miał wcale zamiaru się zatrzymać. Nie mógł pozwolić sobie na zwłokę. Togo zbliżał się szybko do stojącego zaprzęgu. Henry Ivanoff spróbował jeszcze raz. Jego psy prawdopodobnie porwały uprząż podczas walki, a kilka mogło być nawet rannych. Jeżeli nie uda się mu przyciągnąć uwagi Seppali, będzie musiał wrócił do Shaktoolik i stracić czas na naprawę uprzęży oraz znalezienie nowych psów. Ivanoff podbiegł do Seppali, gdy ten go mijał, i krzyknął: „Surowica! Surowica! Mam ją tu!”. Seppala początkowo nie uwierzył w to, co usłyszał. Trzasnął gwałtownie w hamulec, którego skuteczność w tych warunkach nie była zbyt duża, i dopiero po jakimś czasie zdołał zatrzymać zaprzęg oraz zawrócić go pod wiatr. W tym czasie Ivanoffowi udało się rozdzielić walczące psy. Następnie podbiegł z surowicą do Seppali i opowiedział o zmianie planu. Epidemia szybko przybrała na sile od opuszczenia przez niego Nome 28 stycznia, dlatego sztafetę podzielono między większą liczbę poganiaczy, aby przyspieszyć transport leku. Teraz zadaniem Seppali było przewiezienie go z powrotem przez Zatokę Nortona, a następnie do gospody w Golovin, gdzie będzie czekał na swoją zmianę Charlie Olson. Alarmujące wieści skłoniły Seppalę do natychmiastowego wyruszenia do Ungalik, obozu rybackiego położonego 37 kilometrów na północ. Poganiacz musiał zdecydować, co robić. Powrotna droga przez Zatokę Nortona stała się od rana o wiele bardziej niebezpieczna. Wiatr przybierał na sile i zaczynało się robić zbyt ciemno, by widzieć i słyszeć odgłosy wydawane przez lód. Seppala mógłby wyruszyć długą trasą wzdłuż wybrzeża, ale ani on, ani Nome nie mogli sobie pozwolić na dodatkowy dzień podróży. Obawiał się też o swoją córkę. Sigrid miała dopiero osiem lat, była jego jedynym dzieckiem, a on nie wiedział, czy znajduje się na wydłużającej się liście chorych doktora Welcha. Seppala może i miał wątpliwości, czy ponownie jechać przez Zatokę Nortona tego popołudnia, ale reszta świata ich nie miała. W to sobotnie popołudnie dawni

mieszkańcy Nome raczyli prasę w leżących na południu 48 stanach opowiadaniami o odważnym poganiaczu, który uratuje miasto. Nikt z nich nie mógł zapewnić reporterów, że poganiacz natknie się na pozostałych uczestników sztafety, ze względu na zmianę planu. Nic jednak to nie znaczyło. Większość z tych, którzy zabierali głos, była dawnymi „kwaśnymi chłopakami”, którzy przenieśli się na południe kilka lat temu. Wciąż jednak mieli w sobie ducha walki z okresu, gdy poszukiwali złota i byli gotowi postawić ostatnią uncję kruszcu, że Seppala osiągnie punkt docelowy w rekordowym czasie. „Nie ma na Alasce człowieka lepszego od Seppali do wykonania tego ryzykownego zadania - powiedziała czasopismu Berkeley Gazette Eshter Darling, która swego czasu pracowała z maszerem Scottym Allanem. - Jedynie człowiek o dużym doświadczeniu na szlaku ośmieli się wyruszyć w taką podróż, gdy termometr wskazuje około 50 stopni poniżej zera. Każdy nieuważny ruch kończy się śmiercią. Niebezpieczne jest to, że człowiek zdaje sobie sprawę, iż zamarza dopiero wtedy, gdy jego umysł ogarnia otępienie. Wtedy wpada w szaleństwo i, oczywiście, to jest już koniec”. Bob Lilly, który kiedyś prowadził zaprzęg z Seppalą, wtórował ze swego domu w San Francisco: „Seppala zawsze twierdził, że żaden inny środek transportu na Alasce zwierzęta, samochody, samoloty - nie zastąpi psów. Udowodni to lub zamarznie. Ten wyścig znaczy dla niego wszystko. Latami trenował swoje psy, wierząc, że są jedynym środkiem transportu na Północy (...). Gdy Nome wezwało pomoc i zaczęto mierzyć długość trasy (...) okazało się, że lot nie jest bezpieczny, a przesyłka, która oznacza dla miasta ratunek, została powierzona psiemu zaprzęgowi - zaprzęgowi Seppali”. „Nie ma w nim cienia zwątpienia - powiedział były burmistrz Nome, George Baldwin. - Nie ma cienia zwątpienia w żadnym z tych facetów, na przykład w Kaasenie, Dzikim Billu Shannonie, który jest Irlandczykiem, czy Edgarze Kallandsie. Ich psy szybko doprowadzą zaprzęgi do celu”. Takie zaufanie, jakie „kwaśne chłopaki” pokładały w Seppali, on pokładał w swoim przewodniku zaprzęgu o imieniu Togo. Gdy poganiacz ujrzał przed saniami chałupy Ungalik, bez wahania skręcił w lewo i skierował się ku skrótowi przez Zatokę Nortona. Było już ciemno. Temperatura, jak później szacował, wynosiła niecałe minus 30 stopni. Przy burzy śnieżnej wiejącej w twarz ziąb spowodowany przez wiatr osiągał prawie minus 65 stopni. Seppala mógł jedynie jechać, tak jakby brał udział w wyścigu. Z przewodnikiem Togiem był już kiedyś na zatoce przy północnej zawierusze.

Znajdował się kilka kilometrów od brzegu, gdy w ciszy między porywami wiatru usłyszał złowieszczy trzask. Wydał przewodnikowi komendę „Hou!”, ale ten wcześniej usłyszał niepokojący dźwięk i popędził z najwyższą prędkością ku najbliższemu miejscu na brzegu zatoki. Zbliżając się do lądu, w pewnym momencie stanął dęba i poleciał do tyłu, koziołkując na pozostałe psy z zaprzęgu. Seppala gniewnie krzyknął. Nie była to pora na popisy cyrkowe. Podbiegł do Toga, by zobaczyć, co się stało, i wtedy zrozumiał, dlaczego pies się zatrzymał. W odległości nie większej niż dwa metry znajdował się kanał wodny, który powiększał się w oczach. Poganiacz stał na krze dryfującej ku morzu. Uporządkował psy i okrążył krawędź lodu, szukając sposobu ucieczki, ale go nie znalazł. W południe opuścił brzeg przy Isaac's Point, a teraz zapadała noc i robiło się coraz zimniej. Mógł tylko zwinąć się w kłębek wraz z psami, zachowując siłę i energię, a także mieć nadzieję, że przy zmianie kierunku wiatru dobije do brzegu. Mijały godziny i nic takiego się nie stało. Niepokój Seppali rósł. Psy wyczuły zmianę nastroju swojego pana i zaczęły wyć niskim tonem długo i żałośnie. Wtedy Togo wydał krótkie szczeknięcie. Przewodnik wyczuł zmianę kierunku wiatru, który zaczął wiać ku wybrzeżu. Poganiacz zaprzągł z powrotem psy i czekał. Dryfował jeszcze dziewięć godzin, gdy wtem zobaczył linię wybrzeża rysującą się w odległości kilkudziesięciu metrów. Kra, na której dryfowali, zbliżała się do tafli wbitej w lód brzegowy. Najmniejsza odległość, jaka je dzieliła, wynosiła nie więcej niż półtora metra - i była zbyt duża, by poganiacz mógł ją przeskoczyć. Ale jeśli Togo znalazłby się po drugiej stronie, zdołałby przyciągnąć obie kry. Seppala przywiązał długą główną linę ciągową do jego uprzęży, podniósł go i cisnął ponad wodą. Większość psów uciekłaby po takim numerze, ale jak później poganiacz wspominał, „Togo zdawał się rozumieć, co ma robić”. Znalazłszy się po drugiej stronie wody, pies wbił pazury w krę i chwiejnym krokiem podążył ku wybrzeżu. Lina pękła. Pies odkręcił się i spojrzał na Seppalę. Lina ześliznęła się do wody. Poganiacz nie mógł wykrztusić słowa. Był to dla niego wyrok śmierci. Psychologowie badający zachowania zwierząt mają określenie na ich umiejętność rozwiązywania problemów. Nazywają to „inteligencją adaptacyjną”. Lodowato zimna woda, oddzielająca psa od Seppali, uniemożliwiała mu uzyskanie nagrody, jaką był powrót do pana i reszty zaprzęgu. Togo urodził się i wychował jako północny pies zaprzęgowy, a jego instynkt kazał mu teraz popłynąć. Od szczeniaka był wystawiany każdego dnia na zadziwiająco różnorodną gamę bodźców, które

poprawiły jego zdolność uczenia się i czasami też umiejętność rozwiązywania problemów. Podróżował po zróżnicowanym terenie w lecie oraz w zimie i przez dwanaście lat większość czasu spędzał na obserwacji poganiacza, pracując z nim na polach złotonośnych, a także podczas podróży do różnych miasteczek na całej Alasce. Gdy Seppala wpatrywał się ponad wodą w Toga, ten dał nura, schwycił zębami linę i z trudem wygramolił się z powrotem na zaklinowaną krę. Trzymając mocno linę w szczękach, pies zaczął koziołkować, „aż dwukrotnie okręcił ją sobie wokół barków, i począł ciągnąć. Kra zaczęła się przysuwać, a Togo nie ustawał, dopóki nie znalazła się na tyle blisko, by poganiacz wraz z resztą psów mógł bezpiecznie na nią przeskoczyć. Gdy Seppala wraz z Togiem przecinali Zatokę Nortona tego późnego popołudnia, w sobotę, 31 stycznia, poganiacz mógł jedynie ponownie zaufać psu. Ostatni raz pokonują obydwaj tę zatokę. Seppala bał się, że jest już zbyt ciemno, by móc co*kolwiek zobaczyć. Wiatr przycichał. Czasem poganiacz wychylał się z sań, próbując wyłowić słuchem najmniejszą wskazówkę, która świadczyłaby o pękaniu lodu. Ten był jednak mocny, a Togo nie wydawał się zaniepokojony wiatrem i pokonywał kilometry szlaku z nisko pochyloną głową i napiętym tułowiem. Utrzymywał prosty kurs pomimo garbów lodowych i płatów śliskiego lodu wyłaniających się z ciemności nocy na drodze. O ósmej wieczorem Seppala i Togo dojechali do brzegu w Issac's Point po drugiej stronie Zatoki Nortona. Psy pokonały tego dnia niewiarygodnie długi odcinek - ponad 134 kilometry - z czego połowę pod wiatr, i były straszliwie zmęczone. Biegły ze średnią prędkością prawie 13 kilometrów na godzinę. Potrzebowały zjeść i wypocząć przed dalszą walką z wiatrem na pozostałych osiemdziesięciu kilometrach do Golovin. Seppala wyprzągł psy oraz nakarmił je łososiem i foczym tłuszczem. Po posiłku nie traciły czasu, szybko owinęły ogony wokół nosów i poszły spać. Nakarmiwszy psy, Seppala wniósł sanie do gospody i odwiązał paczkę z surowicą. Odwinął futro i płótno, które wrzucił do kartonów, stanowiących zewnętrzne opakowanie. Ich wygląd wskazywał, że surowica na pewno zamarzła, więc umieścił ją możliwie blisko ognia. Gdy lek się ogrzewał, poganiacz wśliznął się do śpiwora z futra renifera i przez kilka godzin spał. W tym momencie mógł mieć tylko nadzieję. Na zewnątrz przeraźliwie ryczący wiatr hulał po półwyspie i Zatoce Nortona, gdzie lód eksplodował niczym wystrzały z karabinu. Znad zatoki Alaska nadszedł front niskiego ciśnienia. Następnego dnia, gdy maszerzy będą przemierzać ostatni etap

szlaku do Nome, osiągnie punkt kulminacyjny, tworząc wiatr sztormowy o prędkości ponad 90 kilometrów na godzinę.

11 Mroźna chwała „Pies z Północy obawia się tylko trzech rzeczy: blizzardu, cienkiego lodu i dźwięku wydawanego przez pękający lód w zimowy dzień”. SCOTTY ALLAN

Leonhard Seppala rozbija obóz, by spędzić noc na brzegu zamarzniętego jeziora (fotografia zamieszczona dzięki uprzejmości Billa Hanksa i Sigrid Seppala-Hanks)

W NIEDZIELĘ 1 LUTEGO o drugiej nad ranem, piątego dnia sztafety, Nichuk właściciel gospody w Isaac's Point - potrząsnął śpiącym Seppalą, by go obudzić. Burza, która zbliżała się od dwóch dni z południa, nadeszła, a teraz poganiacz miał właśnie wyruszyć. Wziął paczkę z surowicą z miejsca przy piecu, włożył ją do śpiwora, owinął foczą skórą i przymocował kocem do sań. Aby ją jeszcze lepiej zabezpieczyć, narzucił dodatkowe skóry, gdyż przy takiej burzy nie chciał ryzykować utraty cennego ładunku. Wyciągnął sanie na dwór. Wiatr wył, a lód na Zatoce Nortona syczał i pękał. Gdy Seppala zaprzęgał ostatnie psy do głównej liny ciągowej, z gospody wyszedł zaniepokojony stary Eskimos. „Może byś poczekał na lepszą pogodę” - rzekł cicho. Eskimos nigdy nie podejmował niepotrzebnego ryzyka na szlaku i tym razem nawet Seppala rozumiał, że musi uważać. Szlak pomiędzy Isaac's Point i Golovin, gdzie zgodnie z nowym planem poganiacz miał przekazać surowicę Charliemu Olsonowi, biegł kilka kilometrów od wybrzeża, omijając liczne skały, które sterczały na wybrzeżu. Seppala zdecydował się jednak wybrać trudniejszą drogę i trzymać się kilkadziesiąt metrów od lądu. Temperatura wynosiła około 40 stopni poniżej zera i gdy poganiacz zjechał po brzegu zatoki przy Isaac's Point, poczuł, jak siła wiatru wzrasta. Stary Eskimos miał rację - nie był to czas, by jechać po lodzie. Lód, który pokonał dzień wcześniej, teraz był popękany, a wokół niego zobaczył bryły grożące oderwaniem się. Pęknięć jakby przybywało, a w kilku miejscach, nie dalej niż metr, pojawiła się otwarta woda. Woda tryskała szczelinami, a lód stawał się coraz cięższy. Togo lawirował wokół mokrych miejsc i kilka razy przyspieszał bieg ku wybrzeżu. Czasami blizzard utrudniał Seppali widoczność. Gdy zaprzęg pokonał ostatnią zatoczkę, kierując się ku lądowi i zostawił kry za sobą, poganiacz odetchnął trochę lżej. Kilka godzin później całe pole lodowe, po którym przejechali, rozpadło się na bryły i odpłynęło na morze. Znalazłszy się na bezpiecznym brzegu, Seppala zatrzymał zaprzęg i oczyścił psy. Usunął warstwę lodu i śniegu, która utworzyła się na ich pyskach, osuszył łapy i

opatrzył wszystkie skaleczenia na ich poduszkach. Chociaż najniebezpieczniejsza część szlaku została już za nim, najbardziej wyczerpujący odcinek dopiero się zaczynał. Trzeba będzie pokonać szereg pasm górskich, aby dostać się na ponad 400metrowy szczyt Little McKinley, który wznosi się nad zatoką Golovin. Wielu maszerów uważa to wzniesienie za najtrudniejszą część szlaku do Nome. Nagie stoki ciągną się przez około 13 kilometrów. Spadki są strome, a psy oraz poganiacze mają mało czasu, by odpocząć po zjeździe i wziąć głęboki oddech przed następnym wzniesieniem. Zanim zaprzęg osiągnie szczyt Little McKinley, będzie musiał wspinać się około 1500 metrów. Psy Seppali miały pokonać wzniesienie po przebyciu prawie 410 kilometrów podczas trwającej cztery i pół dnia podróży oraz po niecałych pięciu godzinach odpoczynku. Ponieważ dysponowały niewielkim zapasem energii, zaczęły się potykać z wyczerpania. Nie ustawały jednak i wytężały wszystkie siły przy ostatnim wniesieniu, a następnie popędziły ponad pięciokilometrowym stokiem ku gospodzie Dextera w Golovin. Minęło około trzynastu godzin od startu w Isaac's Point, gdy zaprzęg Seppali dotarł do punktu docelowego i przekazał surowicę Charliemu Olsonowi. Był to niezwykły wysiłek. Od momentu przejęcia od Ivanoffa surowicy na oblodzonym wybrzeżu Zatoki Nortona Seppala i jego psy przebyli około 120 kilometrów, czyli odległość prawie dwa i pół razy większą niż którykolwiek z pozostałych poganiaczy. I to z maksymalną prędkością, w blizzardzie i po nasiąkającym wodą lodzie. On i jego psy przyjęły wielkie wyzwanie, jakie stanowi Zatoka Nortona, i zaoszczędzili co najmniej jeden dzień w sytuacji, gdy liczy się każda chwila. Patrząc na nich, trudno było w to uwierzyć. Teraz potrzebowali jedynie odpoczynku. Taka była nagroda za trening, formę i umiejętności na trasie. Zbliżała się godzina piętnasta. Pozostał jeszcze ostatni odcinek z Golovin do Nome, wynoszący prawie 140 kilometrów. ZA OSADĄ Golovin też dawało się odczuć burzę. Tej samej niedzieli Nome obudził odgłos wzmagającego się wiatru. Od śmierci Billy'ego Barnetta upłynęły już prawie dwa tygodnie. Ulice były puste, żaden wierny nie zmierzał na niedzielną mszę, dzieci nie ślizgały się po rzece Snake. Parę dni wcześniej pozwolono kilku chłopcom porzucać się śnieżkami, jednak z pewnej odległości. Teraz nawet i oni schronili się w swoich dających poczucie bezpieczeństwa chatach. Obluzowane deski domostw zaczynały klekotać, a ich ściany przy uderzeniach krup śniegowych wydawać coraz

głośniejsze dźwięki puk, puk. W Sandspit pielęgniarka Emily Morgan, walcząc z naporem wiatru, odwiedziła tyle rodzin, ile zdołała, zanim widoczność pogorszyła się przy wirującym śniegu, a zimno stało się nie do zniesienia. Po śmierci Bessie Stanley, czwartej eskimoskiej ofiary błonicy, osada była poddana ścisłej izolacji, czym zajmowali się nauczyciele z publicznej szkoły dla krajowców. Patrolowali ulice, by zapewnić przestrzeganie kwarantanny i pilnowali, czy każde gospodarstwo ma wystarczająco dużo żywności, węgla i wody, by przetrwać burzę. W mieście Welch analizował raporty medyczne, odwiedzał pacjentów i starał się uaktualniać listę ofiar epidemii. Gdy zachorowała następna osoba, z przerażeniem stwierdził, że w Nome jest już dwudziestu ośmiu chorych i „nawet jeśli psim zaprzęgom uda się przybyć z transportem surowicy, wystarczy jej jedynie dla trzydziestu osób”. Powiedział o tym Robertowi McDowellowi, reporterowi lokalnej agencji United Press, który jeszcze nie wiedział, że on, jego żona i mała córeczka wkrótce też znajdą się na liście chorych. Choć brzmiało to okrutnie, bardziej obawiano się tego, że zaprzęgom nie uda się dotrzeć z surowicą do Nome. Zapowiadał to niezwykle groźny blizzard. Nawet doświadczeni poganiacze nie ryzykowaliby kuszenia losu w tych warunkach. Wystarczy, że tylko jeden z uczestników sztafety zgubi się lub zostanie zepchnięty ze szlaku i nie będzie mógł dobrnąć do gospody, by ogrzać surowicę. Ta w końcu zamarznie, powiększy swą objętość i rozbije szklane ampułki, a tym samym zapas leku zostanie zniszczony. Miotając się między potrzebą otrzymania surowicy a możliwością utraty pierwszej partii leku podczas heroicznej próby transportu w czasie burzy, Curtis Welch zdecydował

się na zwołanie rady zdrowia, by omówić możliwość

przyhamowania sztafety. Wyjaśnił, że opóźnienie sięgające kilku godzin, a nawet kilku dni nie jest tak istotne, jak bezpieczeństwo dostawy. Życie dwudziestu ośmiu chorych zależało od tego, czy surowica dotrze do Nome nietknięta. Członkowie rady zgodzili się z nim. Próbując skontaktować się z maszerami, Maynard chwycił słuchawkę i zażądał połączenia z Petem Curranem, właścicielem gospody w Solomon. Burmistrz powiedział Curranowi, że gdy Gunnar Kaasen przybędzie z surowicą z Bluff, ma otrzymać polecenie pozostania w Solomon, aż burza osłabnie na tyle, by mógł bezpiecznie podjąć dalszą podróż. Komunikat został również wysłany do Port Safety,

gdzie Ed Rohn, ostatni poganiacz w sztafecie, dowiedział się, że transport surowicy został czasowo wstrzymany. Nikt z członków rady nie wiedział, czy te telefony odniosą jakiś skutek, gdyż nie było dokładnie wiadomo, gdzie surowica aktualnie się znajduje. Ponieważ linie telefoniczne z Nome dochodziły tylko do Solomon, a na wybrzeżu połączenia oferowane przez Korpus Łączności nie były dostępne, najświeższa informacja o leku mówiła o wyjeździe Gonangnana z Unalakleet poprzedniego ranka. Nawet nie było wiadomo, czy poganiacz spotkał Seppalę i czy ten bezpiecznie przeciął Zatokę Nortona oraz przekazał paczkę Charliemu Olsonowi, który z kolei miał ją wręczyć Gunnarowi Kaasenowi. Kaasen był przedostatni w sztafecie i miał się zameldować w Solomon, nim wyruszy do Port Safety. Członkowie rady byli przekonani, że telefonowanie było zasadne. Osiągnąwszy swój cel, Welch wyszedł na dwór, gdzie już szalał silny blizzard, i skierował swe kroki do stacji Korpusu Łączności. Musiał powiadomić o burzy Waszyngton, zanim schroni się przed wiatrem. „Gwałtowny blizzard opóźnia teraz sztafetę - zatelegrafował do swoich kolegów ze Służby Zdrowia Publicznego. - Kazałem zatrzymać transport surowicy, by nie ryzykować jej zamarznięcia lub zgubienia dla zaoszczędzenia kilku godzin”. Odstępując od swego zwykłego rzeczowego tonu, Welch kontynuował: „Serdecznie dziękuję za telegram. [W oświadczeniu, które otrzymał dzień wcześniej, przełożeni wyrazili wiarę w jego umiejętności poradzenia sobie z epidemią]. Taka wiara wzmacnia człowieka. Postaram się jej nie zawieść”. W Port Safety, około 34 kilometrów od Nome, Rohn otrzymał informację telefoniczną z miasta. Całkowicie zgadzał się z decyzją rady zdrowia. Z okna gospody widział lód za laguną oddzielającą miejscowość od Morza Beringa, który - jak to opisał - był w „ciągłym ruchu z powodu silnej fali dennej”. Poganiacz wyprzągł psy, nakarmił je i wciągnął sanie do środka. Zanim udał się na długi odpoczynek, zatelefonował do Nome, by przesłać komunikat: wiatr wieje z prędkością około 130 kilometrów na godzinę, „ciskając śniegiem tak, że żaden człowiek lub zwierzę nie jest w stanie oprzeć się burzy...”. W chwilę później połączenie zostało przerwane i na linii zapanowała głucha cisza. Nome straciło tę, jakże niewielką, możliwość kontaktu z poganiaczami i mogło się tylko modlić, by informacja o wstrzymaniu sztafety dotarła do Kaasena. Niestety, tak się nie stało.

OSIEMDZIESIĄT kilometrów na wschód, z drugiej strony przylądka Nome, Gunnar Kaasen siedział w gospodzie w Bluff. Nic nie wiedział o posiedzeniu rady zdrowia w Nome i o decyzji dotyczącej wstrzymania sztafety. Bluff było niewielką osadą górniczą, liczącą nie więcej niż czterdziestu mieszkańców, której nazwa pochodziła od znajdujących się wokoło szarych, urwistych cypli wystających nad wybrzeżem. Kaasen zjawił się w gospodzie szesnaście godzin wcześniej i o godzinie piątej tego niedzielnego popołudnia wciąż siedział przy rozpalonym żelaznym piecu, bacząc na jakiekolwiek odgłosy mogące świadczyć o przybyciu Olsona. Jednak słyszał tylko wiatr, który żałośnie wył między domostwami opuszczonymi, kiedy minęła gorączka złota. Tak silnej wichury nie pamiętał od lat i przez chwilę martwił się, że Olson utknął gdzieś na szlaku z powodu burzy. W żaden sposób nie mógł się dowiedzieć, czy Olson się pojawi, dlatego czekał gotowy, by wyruszyć w każdej chwili. Trzeba było nakarmić psy. Było ich trzynaście uwiązanych na zewnątrz w szyku. Poganiacz z trudem otworzył drzwi i każdemu zwierzęciu dał porcję łososia oraz kostkę tłuszczu. To dostarczy tyle kalorii, by zapewnić im ciepło. Kaasen ryzykował, wybierając Balta na przewodnika swojego zaprzęgu. Seppala nazwał tak psa na cześć Lapończyka, który towarzyszył podróżnikowi Fridtjöfowi Nansenowi w latach 1888-89 podczas wyprawy na Grenlandię. Bako miał stosunkowo niewielkie doświadczenie, a Seppala uważał go za psa drugiej klasy. Był zbyt wolny, by grać pierwsze skrzypce, i używano go głównie do transportu na krótkich dystansach. Kaasen jednak miał o nim lepsze zdanie. Pies może i nie był tak szybki jak inne zwierzęta, ale za to był wytrwały i silny. Kaasen i Seppala pracowali ze sobą od lat, organizując system irygacyjny pól złotonośnych Hammona. Kaasen często korzystał z psów podczas podróży w sprawach tak firmy, jak i własnych. Obaj mężczyźni pochodzili z tego samego regionu Norwegii, ale nie mogli się bardziej różnić. Pierwszy był postawnym, mocnym i burkliwym introwertykiem. Liczył ponad 185 centymetrów wzrostu. Pociągały w nim spokój i prostolinijność. „Albo się go słuchało, albo dostawało po głowie” - powiedział o nim z uwielbieniem jeden z jego krewnych. Z uwielbieniem, ponieważ poganiacz miał miłą cechę, która przejawiała się raczej w aktach dobroci niż w słowach. Szczególną słabość miał do lodów waniliowych i lubił się nimi dzielić z każdym, kto miał na nie ochotę, a drzwi jego domu były zawsze otwarte dla każdego chłopca lub dziewczynki lubiących

słynne rogaliki cynamonowe, które piekła jego żona. Dwie godziny później, około dziewiętnastej, usłyszał słaby krzyk, dochodzący z zewnątrz. To musiał być Olson. Kaasen energicznie pchnął drzwi. Było jasne, że przyjezdny cierpiał na trasie z powodu wielkiego mrozu. Odmrożonymi, skostniałymi rękoma nie mógł odwiązać paczki z surowicą. Jego siedem psów, o zbyt krótkiej sierści, miało ciało zesztywniałe w okolicach pachwin. Kaasen pomógł mu wejść do środka i usiąść. Następnie wyszedł, by wyjąć antytoksyny i wprowadzić psy do środka. Olson obwiązał im pachwiny derkami z króliczych skórek, ale to nie wystarczyło. Cała siódemka sztywno legła na podłodze. „Nie zaszłyby dalej” - zauważył Kaasen. Olson potrzebował prawie czterech i pół godziny na pokonanie 40 kilometrów z Golovin do Bluff. Owijając psy derkami, omal nie stracił palców. Temperatura na skutek wiatru spadła do minus 56 stopni, a przy takiej pogodzie poganiacz mógł jednorazowo wyjąć ręce z rękawic tylko na trzydzieści sekund, bo później ciało zamarzało. Oczywiście, zabezpieczanie wszystkich psów trwało o wiele dłużej. W ciepłej chacie Olson ściągnął rękawice. Palce miał białe, stwardniałe na kamień - w najlepszym wypadku minie kilka dni, zanim staną się w pełni sprawne. Gdy siedzieli w gospodzie, Olson opowiedział swoją historię. Wiatr wielokrotnie zdmuchiwał zaprzęg ze szlaku, a przy lagunie, zaraz za Golovin, poryw o sile huraganu cisnął z trzaskiem saniami, wbijając poganiacza i jego psy w pobliską zaspę. Olson musiał walczyć w ciemności, by wygrzebać się z zaspy i rozplatać psy, ale to go zupełnie wyczerpało. Mimo dwóch parek i podwójnego futrzanego kaptura ten czterdziestosiedmioletni kawaler zaczął marznąć z powodu blizzardu. Był silny, jak wszyscy mężczyźni na Alasce, i przyzwyczajony do surowych warunków podczas samotnego poszukiwania złota na północnym zachodzie. Zmierzył się z najgorszym huraganem, jaki mógł się pojawić na półwyspie Seward, i przez chwilę sądził, że nie da mu rady. Wyglądając teraz przez okno chaty, Olson widział wirujący w powietrzu śnieg. Ostrzegł Kaasena, by wstrzymał się z wyruszeniem na szlak. Bez względu na to, jak bardzo Nome potrzebowało surowicy, nie była to odpowiednia pogoda na podróż. Kaasen rozejrzał się wokół - Olsona paliły bolące palce, a poranione i wyczerpane psy leżały na podłodze. Była to dobra rada. Kaasen zdecydował się czekać, ale tylko przez pewien czas. Dwie godziny później wiatr wciąż nie zamierał, a nawet się nasilił i zrobiło się chłodniej. Była dziesiąta i temperatura wynosiła minus 33 stopnie, nie uwzględniając

ochłodzenia spowodowanego wichurą. Śnieg padał szybko, a wiatr miotał nim na wszystkie strony. Jeżeli teraz nie wyruszę, szlak do Port Safety, oddalonego o 55 kilometrów, stanie się nieprzejezdny z powodu zasp - pomyślał Kaasen. „Na nogach mam mukluki z foczego futra. Sięgają do bioder. A na nie założyłem spodnie z foczej skóry. Ubrany jestem w parkę z kapturem z futra renifera i zewnętrzną parkę drelichową. Wiatr jednak jest tak silny, że przeciśnie się przez okrycie”. Wyszedł na zewnątrz. Nigdy podczas swojego dwudziestoczteroletniego pobytu w Nome nie widział takiej zawieruchy. Ktoś oszacował, że prędkość wiatru wynosiła ponad 110 kilometrów na godzinę. W końcu Kaasen podjął decyzję: nie ma sensu dłużej czekać, wyrusza na szlak. Po przyczepieniu wszystkich trzynastu psów do głównej liny ciągowej wszedł do środka i wziął surowicę. W ciężkiej, długiej parce i z twarzą głęboko ukrytą w futrze otaczającym kaptur stojący w drzwiach Kaasen przypominał jednego z mitycznych gigantów Północy. Rzucił Olsenowi krótkie „Do widzenia”, otworzył drzwi i wyszedł w ciemną noc. Niewielu poganiaczy ma odwagę, umiejętności i odpowiednie psy, by stawić czoło wiejącemu na wprost blizzardowi. W takich warunkach żadna ilość ruchu nie zapewni poganiaczowi utrzymania właściwej temperatury ciała. Na ogół podróżnik zaskoczony przez blizzard zatrzymuje się na obozowisko. Jednak i ta taktyka może być niebezpieczna, gdyż na wybrzeżu niewiele znajduje się drzew mogących dostarczyć drewna na opał. Poganiacz ma tylko sanie, za którymi może się schować, śpiwór, futrzane okrycia oraz psy, które pomogą utrzymać ciepło. Tak zagrzebany może pozostać przez kilka dni, zanim blizzard zmniejszy swą siłę i będzie można bezpiecznie podróżować. „Kwaśne chłopaki”, gdy osaczył ich blizzard, mawiały: „Nie zwala nas z nóg. Trzymamy się dobrze i pewnie”. „Posuwając się naprzód podczas blizzardu, nie wiesz, czy modlić się, przeklinać, czy płakać. Na ogół robisz wszystkie te trzy rzeczy naraz - powiedział kiedyś Scotty Allan, uczestnik wyścigu All Alaska Sweepstake. - Lecz po pewnym czasie blizzard staje się znienawidzoną rzeczą, obdarzoną osobowością. Masz uczucie, że przypierasz to coś do muru, i jak człowiek znajdujący się w samym środku bitwy, zapominasz o strachu. Zdobywasz chwałę, walcząc z tą przeklętą rzeczą”. Blizzard atakuje maszera, wprawiając go w stan ogłupienia. Powieki mu zamarzają i zamykają się, a twarz jest bombardowana podmuchami śniegu z każdej strony. Człowiek traci poczucie kierunku. „Nie widzisz tego. Nie możesz dotknąć

rękami. Możesz jedynie to poczuć” - powiedział Allan. Opowieści o ludziach i psach, którzy przetrwali blizzardy Alaski, przeszły do legendy. Allan stwierdził kiedyś, że w obliczu blizzardu dziewięć na dziesięć psów poda tyły. Te nieustraszone ceniono na półwyspie Seward i tej nielicznej dzielnej garstce powierzano prowadzenie zaprzęgów. Byli to przewodnicy, którym poganiacze musieli zaufać, gdy stawką było ich życie. Allan pozostawił żywy opis kierowania zaprzęgiem podczas blizzardu. Na końcowym odcinku wyścigu - ostatnich 145 kilometrach do Nome - zaprzęg został „pokryty gęstym niczym dym powietrzem, pełnym wirującego śniegu. Przypominał ziarnka soli i kłuł niczym stalowe igły. Wciskał się w moje futrzane okrycia i sierść psów, aż byliśmy pokryci krystaliczną skorupą, twardą niczym śnieg. Łoskot wiatru ogłuszał mnie. Nic nie słyszałem ani nie widziałem i nie mogłem oddychać. Czułem się tak, jakbym razem z moimi psami walczył z jakimiś diabelskimi żywiołami wszechświata”. Co piętnaście minut poganiacz zatrzymywał zaprzęg i pełzł wzdłuż głównej liny ciągowej, kładąc rękę na każdym z psów, by sprawdzić ich stan. Młodsze psy skamlały i próbowały się zagrzebać w śniegu, ale za każdym razem, gdy znalazł się na przedzie zaprzęgu, widział przewodnika Baldy'ego, „mocnego i dzielnego niczym mały niedźwiedź polarny (...) niewielką, odważną żywą istotę na rozległym, omiatanym burzą pustkowiu (...). Usunąłem lód z jego pyska i przytuliłem go, a następnie podpełzłem z powrotem ku saniom. Byłem tak cholernie dumny i szczęśliwy z niego, że nie mogłem znaleźć słów, by powiedzieć mu, co o nim myślę” opowiadał Allan. Również i Kaasen byłby w kłopocie, chcąc wyrazić słowami odwagę przewodnika swego zaprzęgu, Balta. Po przebyciu ośmiu kilometrów szlaku złe przeczucia Kaasena się potwierdziły. Gdy poganiacz opuścił gospodę, wiatr nieprzerwanie szlifował szlak, pokrywając go twardą i mocną skorupą, ale teraz na trasie wyrosło pasmo wysokich zasp, uniemożliwiające przejazd. Balto próbował brnąć naprzód, ale wkrótce on i pozostałe psy ugrzęźli w śniegu. Kaasen z wielkim trudem przedarł się przed zaprzęg, chcąc oczyścić drogę, ale i on utknął, gdy śnieg zaczął mu sięgać do klatki piersiowej. Pokonać zaspy można było, jedynie wycofując się i wybierając drogę okrężną. Poganiacz musiał zawrócić zaprzęg. Chwycił uprząż Balta i razem ciągnęli pozostałe psy przez zaspę oraz drogę, którą już pokonali. Ominięcie zasp mogło być trudne. Balto poruszał się głównie po trasach prowadzących do różnych miejsc poza Nome, w których prowadzono pogłębianie gruntu, a teraz Kaasen wymagał od niego znalezienia szlaku, którego nie znał, prowadzącego przez obcy teren, a na dodatek w

czarnych niczym smoła ciemnościach blizzardu. Poganiacz widział nie dalej niż na 30 metrów. Przewodnik posuwał się naprzód chwiejnym krokiem i z wielkim trudem próbował znaleźć drogę z tyłu zasp. Rozumiał, że ma wrócić z powrotem na szlak, odnaleźć słaby zapach psów, które nim biegły tej zimy. Brnął przez śnieg, trzymając nos przy ziemi i uszy płasko przy łbie, by chronić je przed wiatrem. Zmysł węchu jest u psa od 600 do 700 razy lepiej rozwinięty niż u człowieka i Balto był zdolny wyczuć ślady pozostawione przez inne psy na głębokości nawet większej niż metr. Również dzięki łapom z dobrze rozwiniętym zmysłem dotyku pies mógł wyczuć stwardniałą powierzchnię szlaku pokrytą świeżym śniegiem. Minuty wlokły się niczym godziny. Minęli już zaspy, a Balto wciąż szukał. Nagle podniósł łeb i zaczął biec. Ponownie byli na szlaku. Kilka kilometrów dalej szlak znów stwardniał, gdy Kaasen wjechał w dolinę. Była to rzeka Topkok, pokryta taflą lodu oczyszczonego ze śniegu przez wiatr. Poganiacz czuł kłucie w prawym policzku z powodu odmrożenia. Przeprawiając się przez rzekę ku jej zachodniemu brzegowi, Balto nagle stanął. Kaasen przeszedł na czoło zaprzęgu i ujrzał duży pas wypływającej wody, w którą wpadł przewodnik i teraz nie chciał iść dalej. Nie była głęboka, zamoczyła jednak psu łapy. Kaasen wyprowadził zwierzęta z rzeki, osuszył przewodnikowi łapy i ruszył naprzód. Zostawiwszy rozlewisko za sobą, zaprzęg „zaatakował” szereg górzystych pasm, które biegły prostopadle do wybrzeża. Każde z nich opadało gwałtownie ku zatoczce i Kaasen chwilowo odetchnął od wiatru. Ostatnim i najwyższym z grzbietów była góra Topkok, srogie, 200-metrowe wzniesienie z długim, nieosłoniętym wierzchołkiem. Zazwyczaj poganiacze przystępowali do jej pokonywania tylko w dzień. Szlak otaczały kamieniste urwiska, a przy wietrze wyjącym wzdłuż stoku poganiacz mógł szybko stracić orientację. Jeżeli, torując sobie drogę, skręci się zbytnio na południe, można spaść z krawędzi urwiska na plażę. To tu Seppala omal nie zginął podczas swojego pierwszego wyścigu w 1914 roku. Gdy Kaasen zbliżył się do podnóża góry Topkok, poczekał kilka minut, by złapać oddech, a następnie, pchając sanie, popędził psy. Wydawało się, że gdy zrobili krok w górę, wiatr ściągał ich dwa kroki w dół. Psy szorowały brzuchami po śniegu. Poganiaczowi policzek już zupełnie zdrętwiał z mrozu. „Topkok to piekło, gdy jest burza - wspominał później. - Było trochę burzliwie, gdy się wspinaliśmy”. Po dotarciu na szczyt Kaasen wskoczył z powrotem na sanie i nie puszczał ich, gdy psy pokonywały wierzchowinę. Wytężał w ciemności wzrok, by być pewnym, że

psy nie kierują się ku urwisku. Podczas dnia i dobrej widoczności poganiacz widziałby wybrzeże aż do przylądka Nome, lecz teraz dawno już minęła północ, a burza nie przestawała szaleć. Przy końcu grzbietu zaprzęg nabrał prędkości i zaczął pędzić wzdłuż długiego stoku góry. Potem przemierzali ponad dziesięciokilometrowy obszar nizin, znajdujący się za górą Topkok, a wiatr wiał przez bagna i laguny, nanosząc takie tumany śniegu, że Kaasen ledwie widział dłoń uniesioną ku twarzy. Psy pociągowe były zupełnie oślepione. Ten odcinek wybrzeża cieszył się złą sławą z powodu gwałtownych wiatrów lokalnych. Kanały powietrzne, przecinające często wybrzeże, sprowadzały podmuchy wiatru wiejącego z siłą huraganu, po których tak nagle następowały obszary ciszy, jakby ktoś pstrykał przełącznikiem. Kiedy zaprzęg śmigał po wygiętym odcinku plaży, wiatr atakował go z prawej strony. Jest to niebezpieczna część szlaku, gdyż biegnie tuz za linią wydm, przecinając śliskie laguny i zupełnie odkryte miejsca. Po lewej, z drugiej strony linii wydm, znajdował się lód morski i przestrzenie otwartej wody, często już w odległości 400 metrów od brzegu. Przy silnym wietrze zaprzęg mógł z łatwością zostać zepchnięty na lód, a wtedy należało skierować się dokładnie pod wiatr i walczyć o powrót na plażę. Przez ponad godzinę dmuchał tak gęsty śnieg, że Kaasen zupełnie nie widział szlaku i mógł się tylko domyślać położenia, gdy Balto mijał kolejną lagunę lub zatoczkę. Przekazał kontrolę nad zaprzęgiem przewodnikowi i mógł jedynie trzymać się sań. „Zupełnie nie wiedziałem, gdzie jestem - wspominał później. - Nie mógłbym nawet zgadnąć”. Wtedy, w ciszy pomiędzy dwoma porywami wiatru, poganiacz rozpoznał przed sobą rozległe obniżenie terenu zwane bagnami Bonanza. Znajdował się ponad trzy kilometry za Solomon. Minął gospodę, która leżała dokładnie na północ od szlaku. Wtedy to podjął najbardziej kontrowersyjną decyzję podczas swojej podróży. Będzie kontynuował podróż do Port Safety. Później odpocznie. Wkrótce pożałował tej decyzji. Do Port Safety, skąd Ed Rohn miał zawieźć surowicę do Nome, było jeszcze ponad szesnaście kilometrów. Jadąc przez bagna Bonanza, Kaasen napotkał długi kanał powietrzny i podmuch wiatru uderzył go z całą siłą. Wiatr musi mieć prędkość 100-110 kilometrów na godzinę, by cisnąć saniami, a dotychczas poganiacz z powodzeniem walczył i nie pozwolił ich zmieść. W końcu został pokonany. Napotykając kanał powietrzny, nie miał dość siły lub wagi, by utrzymać sanie. Wielokrotnie były zwiewane ze szlaku, pociągając psy za sobą. Za każdym razem Kaasen musiał ściągać rękawice, rozplątywać psią uprząż i ustawiać sanie.

Nim wyminęli kanał powietrzny, ostatni poryw wichru walnął z hukiem w sanie. Poganiacz wylądował zagrzebany w zaspie. Pełzł w ciemności ku saniom, ustawił je i zaczął gmerać przy uprzęży. Później obmacał dłońmi sanie, by sprawdzić, czy paczka z surowicą nie zginęła. Przesuwał dłonie w dół i w górę kosza, początkowo spokojnie, następnie coraz bardziej nerwowo. Surowicy nie było. Żołądek podjechał mu do góry. Stało się najgorsze. Kaasen rzucił się na śnieg i zaczął pełzać, próbując w ciemności odnaleźć gołymi rękami paczkę. Nagle jego prawa ręka uderzyła o jakiś twardy przedmiot i natychmiast go pochwyciła. To była surowica. Z powrotem przywiązał paczkę do sań, okręcając ją liną mocniej niż przedtem, i jak najszybciej czmychnął z tego diabelskiego terenu. Ten ostatni poryw wiatru oznaczał punkt zwrotny w złej passie maszera. Za bagnami szlak skręcał na południowy zachód i wiatr wiał teraz plecy. Jak stwierdził Kaasen, jazda stała się teraz lepsza i „podpychało go” przez kilka ostatnich kilometrów do gospody w Port Safety, które pokonał w godzinę. Gdy dojechał, była prawie trzecia rano i w gospodzie się nie świeciło. Po wysłaniu poprzedniego wieczora do Nome ostrzeżenia o burzy Ed Rohn poszedł spać. Przypuszczał, że Kaasen także będzie czekał w Solomon na uciszenie się żywiołu, zanim wyruszy do Port Safety. Kaasen wpatrywał się w gospodę, stojąc na szlaku. Przyglądał się śpiącemu Rohnowi. Założenie uprzęży psom i przyczepienie ich do głównej liny ciągowej zajmie sporo czasu. Wiatr wydawał się słabnąć i choć on oraz jego psy były zmarznięte, wciąż szybko pokonywały szlak. Ocenił, że zyska się na czasie, jeśli będzie kontynuował podróż do Nome. Przez ostatnie 32 kilometry szlak prowadził wzdłuż plaży. Wiatr w dalszym ciągu tracił na sile, ale jechało się wolno i z trudnością z powodu dużych zasp. Choć odmrożone palce strasznie go bolały, a kilku psom ciało zaczęło sztywnieć od mrozu, Kaasen był wdzięczny, że przynajmniej widzi szlak. Około piątej trzydzieści rano w poniedziałek 2 stycznia Kaasen zobaczył zarys krzyża górującego nad kościołem Świętego Józefa. W ciągu kilku minut dotarł na Front Street i kompletnie wyczerpany, z oczami piekącymi od zimna oraz suchego powietrza, zatrzymał się przed bankiem Miners & Merchant w Nome. Świadkowie tej dramatycznej sceny mówili, że widzieli Kaasena, jak niepewnie zszedł z sań i chwiejąc się, podszedł do Balta, obok którego stracił przytomność, mrucząc: „Cholernie fajny pies”.

12 Uratowani! „Ostatni rzut przywozi antytoksyny do Nome, ale są zamarznięte. Wierzymy, że surowica jest nadal dobra” New York Times, 3 lutego 1925 roku

Gunnar Kaasen z psem Balto na czele przejeżdża Front Street 2 lutego 1925 roku. Ich przybycie miało miejsce wcześniej, tutaj zostało powtórzone specjalnie do zdjęcia (ze zbiorów autorek)

TEGO PONIEDZIAŁKU, 2 lutego, w ciągu kilku minut od przybycia Kaasena Welch zaczął rozwijać paczkę. Surowica była całkowicie zamarznięta, ale fiolki nie wyglądały na potłuczone, dzięki ostrożności doktora Beesona z Anchorage, który je zapakował, jak również poganiaczom, którzy z ostrożnością wieźli swój ładunek 39. Surowica powinna zostać przed użyciem odmrożona, a to wymagało czasu. Welch wziął ją do szpitala i położył w ciepłym pokoju (według standardów alaskich), w temperaturze około 7-8 stopni. O godzinie dziewiątej surowica we fiolkach była częściowo stopiona, a żadna flaszeczka nie została stłuczona. O jedenastej przed południem surowica była gotowa do użycia. Wiadomości o przybyciu surowicy obiegły szeroko miasto. Natychmiast zajęto się najbardziej poważnymi przypadkami. Welch poszedł najpierw do domów Wintersów i McDowellów. Żona Johna Wintersa była bardzo chora. Nabawiła się choroby dwa dni wcześniej, 31 stycznia, od swojej młodszej córki, a jej stan pogorszył się w ciągu kilku ostatnich godzin. Teraz choroba zaatakowała też jej męża. Robert McDowell, reporter z agencji United Press, także już wykazywał pierwsze symptomy błonicy. Miał czerwone oraz obrzmiałe gardło i doktor mógł dojrzeć początki powstających błon, toteż dał McDowellowi wstępną dawkę 5000 jednostek. Wiadomości reportera odgrywały ważną rolę w przedostaniu się historii Nome do gazet w świecie. Teraz jednak, ze swoją dwudziestoczteroletnią żoną i maleńką córeczką objętymi kwarantanną i z podejrzeniem zakażenia się samemu, miał też własną historię. Tymczasem siostra Morgan obchodziła Sandspit i dawała każdemu członkowi rodziny Stanleyów po kilka tysięcy jednostek antytoksyn. Odwiedziła też inne rodziny i każdej podała dawki uodp*rniające. Wczesnym popołudniem zostało zużytych ponad 10 procent z 300 000 jednostek. Wielu pacjentów otrzymało drugą porcję szczepionki, toteż tego wieczoru zużyto kilka następnych tysięcy jednostek surowicy. Wyglądało na to, że 300 000 Zgodnie z telegramami przysłanymi po przybyciu surowicy dr Beeson w Anchorage najwidoczniej użył gumowych i korkowych zatyczek oraz osłonek na każdą ampułkę. 39

jednostek wyczerpie się przed przybyciem kolejnej partii, liczącej 1,1 miliona jednostek. Ze wszystkich przypadków chorobowych, które rozwinęły się od startu sztafety, najbardziej wystraszył doktora Welcha przypadek Margaret Curran. Symptomy pojawiły się u niej wcześniej tegoż tygodnia, kilka dni po tym, gdy wróciła do miasta z gospody swojego ojca w Solomon. Sytuacja mogła być groźna - jeśli Margaret rzeczywiście zaraziła się błonicą, wtedy każdy podróżny, który przejeżdżał przez gospodę, był także narażony na chorobę. Mogłoby się okazać, że wkrótce wiadomości o nowych zakażeniach zaczną nadchodzić z osiedli położonych wzdłuż wybrzeża. Tak więc 1,1 miliona jednostek, znajdujących się w drodze do niezamarzającego portu Seward, musi przybyć do Nome dużo szybciej, niż zaplanowali to urzędnicy. Przesyłka opuściła Seattle statkiem w niedzielę, a dalej miała podróżować pociągiem z Seward do Nenany, skąd regularna poczta zawiezie ją do Nome psim zaprzęgiem. Oczekiwano, że lekarstwo dotrze do Nenany w sześć dni, około 8 lutego. Regularna podróż szlakiem pocztowym z Nenany do Nome zajmuje około dwudziestu pięciu dni. Nome nie miało czasu, szczególnie jeśli sprawdziłyby się najgorsze obawy Welcha co do przypadku pani Curran. Na spotkaniu rady zdrowia, które odbyło się także w poniedziałek, Welch zajął stanowisko, jakiego nie zajmował nigdy przedtem. Nadszedł czas, przyznał, zaryzykować wszystko i spróbować dostarczyć przynajmniej połowę następnego ładunku surowicy drogą powietrzną, co było przedsięwzięciem ryzykownym. „Czułbym się dużo bezpieczniej, gdybym wiedział, że mogę dostać dodatkową przesyłkę nie później niż w ciągu dziesięciu dni” - napisał Welch w telegramie, który został przeczytany przez Naczelnego Lekarza Cumminga. Kiedy rozeszły się wiadomości o tarapatach Welcha, wydawało się, że wielu urzędników zgodzi się teraz, iż połowa przesyłki powinna być skierowana dalej koleją do Fairbanks, gdzie czekałby samolot, by przewieźć ją do Nome. Wszyscy, z wyjątkiem gubernatora Bone’a. Za zgodą Welcha burmistrz Maynard wprowadził Thompsona i Sutherlanda w aktualną sytuację. Thompson musiał od razu wziąć się do roboty, gdyż następnego dnia Roy Darling i Ralph Mackie byli w kokpicie samolotu i odbywali próbną jazdę po głównej ulicy Fairbanks przy pogodzie minus 25 stopni i czystym niebie. Próbny przebieg był wystarczającym sprawdzianem dla wszystkich w mieście, że zarówno samolot, jak i lotnicy mogą wystartować w każdej chwili. Ochotnicy

zaczęli pakować do samolotu zaopatrzenie. W Fairbanks i w Nome rosło podniecenie, a Welch słuchał tych wieści z ulgą. Jeszcze większy był powód do ulgi, kiedy rozeszła się wiadomość, że 300 000 jednostek, które zostały przywiezione przez sanie zaprzężone w psy, nadaje się chyba do użycia. Powtarzające się topnienie i zamarzanie nie zniszczyło skuteczności surowicy i 3 lutego wyglądało na to, że nawet ci, którzy byli poważnie chorzy, wyzdrowieją. Polepszyło się członkom rodziny Wintersów, a Robert McDowell znajdował się na drodze do poprawy już w kilka godzin po otrzymaniu lekarstwa. „Dźwigam się powiedział McDowell w depeszy do swoich kolegów w San Francisco. - Mój przypadek nie jest oceniany jako zbyt groźny”. Wiadomość tę reporter musiał jednak podyktować, gdyż nadal był objęty kwarantanną. Nie wszystkie wiadomości okazały się dobre. Po południu u córki Roberta McDowella pojawiły się w gardle szarawo-białe naloty, a jego żona, Vera, także okazała się chora (jej imię nie pojawia się na lekarskiej liście pacjentów chorych na błonicę). O godzinie siódmej tego wieczoru Vera wydała swoje ostatnie tchnienie, stając się najwyraźniej szóstą ofiarą epidemii. Vera McDowell zajmowała ważną pozycję wśród kobiet w Nome. Była pierwszą białą dziewczyną, która urodziła się podczas gorączki złota, 16 marca 1900 roku, a jej strata poruszyła wielu mieszkańców. Niektóre gazety przypisywały jej śmierć błonicy, lecz rejestry zgonów w Nome określiły ten przypadek jako zator powietrzny żylny i poronienie (Vera była w czwartym lub piątym miesiącu ciąży). Zator powietrzny żylny stanowi rzadką komplikację podczas ciąży, a ponieważ nie miała objawów owrzodzenia gardła, więc i McDowell prawdopodobnie nie miał błonicy. W zamieszaniu jednak spowodowanym epidemią o śmierci Very informowano w całym kraju, a urzędnicy w Waszyngtonie i społeczeństwo byli poruszeni tą wiadomością. Nagłówek w San Francisco Chronicle brzmiał: „Sześć zgonów po nabraniu nowych sił przez zarazę”. W piątek 6 lutego rodzice Very i bliscy przyjaciele dostali pozwolenie na wyprawienie prywatnego pogrzebu i poprowadzenie małej procesji za konnym karawanem na cmentarz Belmont Point, gdzie ciało umieszczono w krypcie do czasu właściwego pochówku, który będzie możliwy, gdy wiosną ziemia trochę odtaje. „Znał ją każdy »kwaśny chłopak«, górnik i poszukiwacz we wczesnych czasach półwyspu Seward” - napisał McDowell w krótkiej notatce pośmiertnej zamieszczonej

w Seattle Star. Do piątkowego popołudnia zużyto około jednej trzeciej surowicy. Burmistrz Maynard, kierownik od Hammona, Mark Summers, i „Zła Czcionka” Thompson ponownie zaczęli bombardować Bone’a pismami domagającymi się zezwolenia na przelot z Fairbanks. „Jeśli takie tempo się utrzyma, zobaczycie, jak bardzo przesyłka będzie spóźniona” - napisał Summers w telegramie. Bone rozumiał ich niepokój, ale trwał przy swoim. Czy był to zwykły upór, który przeszkadzał mu podzielić surowicę i zezwolić pilotom, aby wykonali swój odważny lot niosący ratunek? Czy Juneau i Waszyngton nie widzieli potrzeby, by zareagować zdecydowanie i usankcjonować takie śmiałe nowe posunięcie? Burmistrzowi Maynardowi wydawało się, że tak. Maynard nie tracił czasu i przekazywał swoje żale prasie. Nagłówek, jaki można było tego dnia przeczytać w The Washington Post, brzmiał: „Burmistrz z Nome atakuje stolicę za bezczynność”. „Ta biurokracja stoi bezczynnie w chwili, gdy nasi ludzie cierpią i umierają i kiedy odważny człowiek jest gotów lecieć samolotem nam na ratunek - mówił Maynard. - Jeśli Nome jest zmuszone czekać, aż gubernator Alaski uzna, że sytuacja tutaj jest naprawdę poważna, Nome może także obalić swoją Komisję Zdrowia Publicznego, aby decydować o własnym życiu i śmierci bez Juneau (...) „. Urzędnik Bone'a do spraw zdrowia, Harry De Vighne, zjeżył się na ten atak: Jeśli idzie o krytykę oficjalnych instytucji, to „alarmujące raporty wysyłane z Nome są całkowicie nieusprawiedliwione - powiedział reporterom. - Terytorium bacznie obserwuje sytuację i wierzę, że dostarczenie większego transportu z Seattle będzie bezpieczniejsze za pomocą psiego zaprzęgu aniżeli jakiegokolwiek samolotu dostępnego na Alasce. Lot zostanie zaaprobowany, jeśli będzie usprawiedliwiony sytuacją kryzysową”. Z takim oficjalnym stanowiskiem biuro gubernatora wysłało wiadomość do Wetzlera, nakazując mu zorganizowanie większej liczby poganiaczy na drugą sztafetę. Tymczasem pociągowi w Seward nakazano stać bezczynnie na stacji i czekać na surowicę, która miała przybyć na pokładzie statku Admirał Watson następnego dnia, w sobotę. Jednakże Armia Stanów Zjednoczonych, Marynarka Wojenna Stanów Zjednoczonych i władze lotnicze w Fairbanks, reagując na inicjatywę podjętą przez Maynarda, a być może na wiadomość o śmierci Very McDowell, kontynuowały

przygotowania do lotu. Gubernator nie mógł nic zrobić, żeby ich powstrzymać. W Fairbanks mechanicy dopasowywali narty do samolotu i regulowali silnik. Piloci Darling i Mackie ładowali dodatkowe śmigło na pokład zgodnie z powiedzeniem „tyle zapasowych części maszyny, na ile waga pozwoli”, a także śpiwory, strzelby, rakiety śnieżne i sprzęt biwakowy. „Jeśli spadnie w dół - powiedzieli w wywiadzie dziennikarzowi z North American Newspaper Alliance - będziemy musieli maszerować szlakiem i przyłączyć się do psiego zaprzęgu [drugiej sztafety] (...). Antytoksyny nie zamarzną, dopóki z nami to się nie stanie. Będziemy je wieźć w pojemnikach trzymanych blisko naszych ciał”. Obydwaj mieli być może bardzo dużą wiedzę o samolotach, lecz niewiele wiedzieli o podróżowaniu po pustkowiach Alaski, nawet na krótkich odcinkach, bez psów. W Seattle, na rozkaz urzędników z Waszyngtonu, komendant przystani marynarki wojennej w Bremerton, J.V. Chase, zamówił trałowiec Swallow, by pomóc lotnikom, w razie gdyby napotkali na jakieś kłopoty w drodze do Nome. „To bardzo rycerskie ze strony Darlinga - powiedział inny urzędnik, doktor George Magruder, szef Służby Zdrowia Publicznego w Seattle, który koordynował transport 1,1 miliona jednostek na Alaskę. - Lot w najlepszych warunkach jest skrajnie ryzykowny. Ze starym samolotem (...) i w pełni zimy jest próbą niebezpieczną”. Chociaż posunięcia Chase'a i komentarze Magrudera z pewnością ośmielały tych, którzy opowiadali się za ratunkiem lotniczym, nie było jasne, jak trałowiec mógłby pomóc, gdyby akcja ratunkowa się teraz rozpoczęła. Nie to jednak było najważniejsze. Na dodatek armia zleciła ludziom z Korpusu Łączności przygotowanie ognisk wzdłuż drogi, aby prowadziły lotników, a w Nome kapitan Thomas Ross z Zespołu Ratownictwa zaczął z pomocą kolegów przygotowywać lądowisko na Morzu Beringa na wprost Nome. Dopóki Maynard, Sutherland i Thompson byli zainteresowani, dopóty wszystko do lotu było na swoim miejscu - z wyjątkiem upoważnienia gubernatora Bone'a. W SOBOTĘ 7 lutego, wraz z przybyciem surowicy na statku późnym wieczorem, Boneowi odmieniło się i wysłał wiadomość do Wetzlera, upoważniając go do oddzielenia połowy z 1,1 miliona jednostek, kiedy przyjadą pociągiem następnego dnia. Stało się oczywiste, że podjął ten krok pod przymusem, głównie w konsekwencji

doniesienia o jeszcze jednym przypadku błonicy. „Urzędnicy w Nome wpadli w histerię - pisał Bone w swoim komunikacie do Wetzlera. - Nie ma tam takiego niebezpieczeństwa, które usprawiedliwiałoby takie ryzyko. Jednakże szczerze ufam, że nic złego się nie stanie”. Wczesnym popołudniem w niedzielę, gdy druga partia surowicy była wieziona przez pociąg do Nenany, a potem do Fairbanks, Darling i Mackie poszli do hangaru, gdzie stał anchorage, by zrobić ostatnie przygotowania do lotu. Obydwaj byli ubrani w kilka warstw futrzanej odzieży, a ich twarze były wysmarowane 6-milimetrową warstwą oleju skalnego dla ochrony przed zimnem. Mieli też założone obcisłe kaski z irchy z otworami na oczy i nozdrza, a między sobą trzymali jeden spadochron. Jak zanotował reporter jednej z gazet, jest to problem, który będą musieli „rozwiązać między sobą”. Ostatecznie zapakowali też dwa termosy z gorącym napojem, tabliczkę czekolady, kostki rosołowe, fasolkę, ryż, mąkę, siekierę oraz dodatkową odzież futrzaną. Nadszedł czas, by uruchomić maszynę. Surowica została dopiero co przywieziona pociągiem. Mackie i Darling usadowili się w odkrytym kokpicie. Tłum zebrał się, by na nich popatrzeć. Richard Lynch, mechanik ochotnik przesunął się do przodu samolotu, by uruchomić śmigło. Było około minus 40 stopni. Lynch podszedł do śmigła i zakręcił mocno jego łopatą w dół. Niespodziewanie śmigło zaskoczyło przy pierwszej próbie i maszyna obudziła się do życia. Należało to do rzadkich wypadków we flocie miasta Fairbanks, by śmigło zadziałało za pierwszym razem. Silnik zaczął warczeć. Mackie spędził kilka minut na próbach wprowadzenia go na wolne obroty, lecz bezskutecznie. Mechanik stojący z tyłu samolotu i przyciskający ogon do dołu, kiedy maszyna kręciła się już z pełną szybkością, poczuł, że doznał odmrożeń na twarzy. Utworzony przez śmigło strumień zaśmigłowy wywoływał kondensację powietrza, tworząc płaszcz lodu na kadłubie i ogonie samolotu, jak również na twarzy mechanika. W kokpicie Darlingowi zaczęły drętwieć stopy, a majstrujący przy maszynie Mackie stracił czucie w rękach. Problemem uniemożliwiającym im wyregulowanie silnika był złamana osłona chłodnicy, która powodowała przegrzanie się maszyny. Musieli zmontować na poczekaniu inną osłonę, ale to zajęłoby trochę czasu, a dzień się kończył. Podjęto decyzję o przełożeniu lotu na następny dzień. Kiedy piloci i mechanicy wyładowali zaopatrzenie z samolotu i zaczęli pracować nad nową osłoną, maszer o nazwisku A.C. Olin opuścił Nenanę o piątej po południu psim zaprzęgiem,

kierując się do Tolovany. W saniach miał zapakowaną połowę z 1,1 miliona jednostek antytoksyn. Pomimo

poniesionego

tego

dnia

fiaska

Mackie

i

Darling

nie

byli

skonsternowani. Obydwaj mężczyźni powiedzieli reporterom, że będą gotowi do startu nazajutrz i wylądują w Nome przed środą. W poniedziałek rano chłodnica znów sprawiała kłopoty. Za mała ilość alkoholu i gliceryny dodana do wody sprawiła, że zamarzła. Mackie jednak pozostał pewny siebie. „Nasz samolot prześcignie psy, zanim będziemy w powietrzu dwie godziny” - przepowiadał. We wtorek jednakże piloci ponownie nie mogli oderwać się od ziemi. W końcu Thompson, wydawca gazety News-Miner, dla którego śmiały ratunek drogą lotniczą znaczył tak wiele, spojrzał prawdzie w oczy. Nie będzie żadnego ratunku z powietrza. Jak się okazuje, gubernator Bone miał rację. TRZEBA PRZYZNAĆ, że Bone nie polegał bezkrytycznie na informacji, którą dostał z Fairbanks. Od pierwszych wiadomości o epidemii otrzymywał z Fairbanks tylko pełne zachwytu raporty o stanie samolotu i doświadczeniu pilotów. Roy Darling osobiście powiedział gubernatorowi, że przelot „nie będzie wielką trudnością”. Dodał też, że „w sytuacji przymusowego lądowania nie oczekujemy niczego bardziej poważnego niż opóźnienia w osiągnięciu najbliższego punktu komunikacyjnego”. Niewiele jednak przymusowych lądowań na Alasce przebiegało gładko, zwłaszcza przy 45 lub 50 stopniach poniżej zera i wiejącym blizzardzie. Na decyzje Bone'a wpływało coś więcej niż tylko zdrowy sceptycyzm. Pomimo obaw Welcha i innych osób, że epidemia jest bliska wymknięcia się spod kontroli i że może rozszerzyć się jeszcze daleko poza okolice Nome, Bone po cichu spotkał się ze swoim doradcą od spraw zdrowia, Harrym De Vighne. Po przejrzeniu wszelkich informacji nadchodzących z Nome doszedł do wniosku, że liczba pacjentów powracających do zdrowia zaczęła przewyższać tam liczbę nowych przypadków40. Sytuacja nie była wystarczająco dramatyczna, aby usprawiedliwiać ryzyko utraty 40 Dokładna liczba przypadków śmiertelnych podczas epidemii w Nome pozostaje sprawą przypuszczeń. Niektóre dokumenty wymieniają sześć oficjalnych przypadków śmiertelnych, inne pięć. Welch powiedział kiedyś, że było prawdopodobnie siedem przy ogółem potwierdzonych siedemdziesięciu przypadkach choroby. W wywiadzie jednakże do gazety w swoim rodzinnym New Haven sygnalizował, że straty śmiertelne były znacznie wyższe. „Musi być wiele więcej - powiedział Welch reporterowi New Haven Evening Register 9 października 1925 roku. - Wyobrażam sobie, że przynajmniej sto osób chorowało wśród rdzennej ludności, nie potrafię jednak powiedzieć, ile było zgonów w obozach eskimoskich poza miastem. Krajowcy mają zwyczaj chowania swoich dzieci bez zawiadamiania o śmierci”.

wszystkiego w razie niepowodzenia lotu. Co ważniejsze nawet, Bone otrzymał ostatnio telegram do asystenta z Anchorage, który zasięgnął języka na temat Darlinga i samolotu. Wiadomość mówiła jasno, że Darling ostatni raz był w powietrzu, gdy sześć lat temu rozbił samolot. Na dodatek maszyna anchorage miała sześćset godzin gwarancji, z czego ponad połowę już wykorzystała. Właśnie po części dlatego, iż silnik miał już na swoim koncie tyle godzin pracy, samolot był w stanie lecieć z prędkością tylko 100 kilometrów na godzinę. Oznaczało to, że lot do Nome zajmie kilka godzin dłużej, niż Thompson oczekiwał, a zatem będzie wymagał więcej niż jednego postoju na uzupełnienie paliwa, co zwiększało ryzyko wypadku przy lądowaniu lub starcie. Ta informacja była decydująca dla Bone'a, gdy podejmował decyzję, by wykorzystać anchorage tylko w sytuacji skrajnie beznadziejnej. Nie jest do końca jasne, nawet dzisiaj, dlaczego ostatecznie skapitulował. Być może dlatego, iż był już przekonany, że, niezależnie od podjętych działań epidemia osłabnie i połowa drugiego transportu, która miała iść psim zaprzęgiem, będzie wystarczająca dla jej ostatecznego zlikwidowania. Niewykluczone też, że wiedział, iż anchorage i tak nigdy nie oderwie się od ziemi. Zawiedziony Thompson nie był ani wyzywający, ani pogardliwy w stosunku do wielkich dokonań psich zaprzęgów. Trzeba mu przyznać, że uderzył we właściwy ton. „Wierzymy w statek powietrzny i wierzymy w psa...” - napisał tego wieczoru w artykule wstępnym gazety News-Miner. Wiemy, że nawet zwykły samolot może robić 100 kilometrów na godzinę, i wiemy, że pies nie może. To czym pies przewyższa samolot, to jest sam pies (...) nie wie nic o horyzontach, widoczności, temperaturze, benzynie - wszystko, co wie, to słuchanie głosu swojego pana oraz marsz (...). Brzemię próby spoczywa dzisiaj na statku powietrznym. Psy biegną i z każdą godziną zbliżają się do celu. Samolot poleci, kiedy będzie mógł, ale psy zdają się biec niezależnie od tego, czy on będzie mógł, czy nie. Wyrażamy uznanie dla PSÓW.

Rzeczywiście, druga sztafeta, w której brało udział wielu uczestników pierwszej - opuściła już bezpiecznie miasteczko Ruby, leżące trochę ponad jedną trzecią drogi do Nome. Drugi bieg był także niebezpieczny, pełen ciężkich zamieci śnieżnych. Przez większość drogi poganiacze byli zmuszeni torować szlak. Ostatecznie, 15 lutego, w środku blizzardu, Ed Rohn przywiózł drugi transport

surowicy do Nome po 140-kilometrowym biegu. Jego pies przewodnik, Star, czyli Gwiazda, leżał na saniach - podczas przekraczania zatoki Golovin wpadł w szczelinę i został poważnie ranny. Thompson mógł być wspaniałomyślny po porażce swoich planów, ponieważ niepowodzenie było tylko częściowe. Dzień psów miał wkrótce przejść do historii. Wyścig o uratowanie arktycznego miasta zrobił dla Alaski to, czego on nigdy nie mógłby zrobić wszystkimi swoimi oracjami - zwrócił uwagę całego kraju na to terytorium. 2 LUTEGO, tego samego dnia, gdy Gunnar Kaasen kierował swoim zaprzęgiem ku Nome, prezydent Coolidge podpisał Akt Poczty Lotniczej z 1925, znany inaczej jako akt Kellyego. Prace nad ustawami, które zostały przedłożone trzy lata wcześniej przez posła Clyde'a M. Kelly'ego z Pensylwanii, nabrały w ciągu ostatnich kilku tygodni przyspieszenia w Kongresie. Dzięki nim prywatne przedsiębiorstwa lotnicze uzyskały zezwolenie na składanie ofert w zakresie dostarczania poczty. Towarzystwa lotnicze na Alasce mogły swobodnie rywalizować z psimi zaprzęgami o kontrakty pocztowe. Przez kilka następnych lat rozwinęła się technika zarówno na ziemi, jak i w powietrzu, a na Alasce coraz częściej zaczęły powstawać małe firmy lotnicze, pokonujące psy w licytacyjnych wojnach o pocztę. W ciągu dekady od przewozu surowicy pojawiło się kilka stałych linii poczty lotniczej. Koniec dawnej epoki nad górnym biegiem rzeki Jukon wyznaczył w 1938 roku Charlie Biederman, gdy dostarczył ostatnią partię poczty psim zaprzęgiem. Jego sanie zostały ostatecznie podarowane muzeum pocztowemu Smithsonian's Postał Museum. „Pies i poganiacz przybyli już do końca szlaku - teraz nowy środek transportu, samolot i pilot, przejmuje zadanie - powiedział wówczas jeden pocztowiec. - Pies miał swoje dni. Miejmy nadzieję, że samolot i pilot będą również tak oddani sprawie”. W 1941 roku samoloty obsługiwały pięćdziesiąt sześć tras, podczas gdy psie zaprzęgi tylko dziesięć, a na początku lat sześćdziesiątych XX wieku w stanie Alaska pozostał już tylko jeden psi szlak. Znajdował się on na Wyspie Świętego Wawrzyńca na Morzu Beringa, leżącej około 240 kilometrów od wybrzeża. Pocztowcem był Chester Noongwook, który prowadził swój zaprzęg przez 80 kilometrów do pasa startowego, gdzie lądował samolot z pocztą lotniczą. Po raz ostatni pobiegł w styczniu 1963 roku.

KOMERCYJNE LOTNICTWO rozwinęło się na Alasce wzdłuż szlaków poczty lotniczej. Operatorzy mieli przy tym dodatkowy dochód z przewożenia razem z regularną pocztą także pasażerów. Jednym z pierwszych przedsiębiorstw w regionie, które wyczuło potencjalną korzyść, było Fairbanks Air. W czerwcu 1925 roku Noel Wien wykonał pierwszy lot komercyjny w obie strony na trasie z Fairbanks do Nome. Wien latał „powietrzną limuzyną” - fokkerem na pięciu pasażerów z zamkniętą kabiną, która miała siedzenia z tapicerką i zasłony. Podczas pierwszego lotu powrotnego Wien wiózł ostatnie wydanie tygodnika Nome Nugget, specjalnie z tej okazji opakowane i oznakowane: „Pierwsza podróż poczty lotniczej Nome-Fairbanks. Za zezwoleniem Fairbanks Airplane Corp.”. Lot zajął siedem godzin. „Zła Czcionka” Thompson, ruchliwy wydawca i adwokat lotnictwa, miał powód do dumy. Była to także jedna z ostatnich sytuacji, kiedy walczył o Alaskę. Dnia 4 stycznia 1926 roku Thompson zmarł na zapalenie płuc. Miał niewiele po sześćdziesiątce. W miarę jak poczta lotnicza i usługi pasażerskie stopniowo obejmowały coraz większe obszary terytorium, sieć szlaków, która niegdyś była dumą regionu, zarosła, przydrożne gospody zostały opuszczone, a wiele mniejszych miasteczek zniknęło. W 1931 roku, kiedy Charles Lindbergh i jego żona przelecieli nad półwyspem Seward i wylądowali w zacisznej przystani na południe od Nome, Anna Morrow Lindberg odnotowała smętny stan gospód przydrożnych stojących wzdłuż wybrzeża. „Były one walącymi się, pokrytymi gontem budynkami - wspominała. - Szybko stawały się bezużyteczne, ponieważ samolot (...) zastępuje psi zaprzęg. Przeliczając na kilogramy, taniej jest latać”. Podzwonne dla psich zaprzęgów nadeszło w końcu lat pięćdziesiątych XX wieku, kiedy wynaleziono nowoczesne pojazdy śnieżne. Szybko zyskały one popularność na Alasce, a psie zaprzęgi stały się w wielu wioskach czymś oryginalnym. Według jednego z historyków psów zaprzęgowych ich liczba w większości wiosek Alaski była w latach sześćdziesiątych XX wieku mniejsza niż liczby „psów żelaznych”. Wprowadzenie nowoczesnej technologii znacznie ułatwiło dostanie się na Alaskę i wydostanie się z niej, ale bez rozległej sieci szlaków podróżowanie po niej zależało od lotniczych rozkładów jazdy i określonych tras. Skuter śnieżny mógł przejechać tylko taki dystans, na jaki starczyło mu paliwa w zbiorniku. Poza tym ważył kilkaset kilogramów, był ciężki do manewrowania podczas przejazdu przez wąwozy i strumienie, a silnik robił się kapryśny przy 30 stopniach poniżej zera. Na

słabym lodzie skuter śnieżny mógł stać się pojazdem niebezpiecznym oraz bardzo ciężkim do wyciągnięcia, gdyby dostał się pod lód. W 1970 roku podróż przez większość szlaków Alaski należała do przeszłości. Miejscowa historyczka, Dorothy Page, połączyła wysiłki z miłośnikiem psów zaprzęgowych Joe Redingtonem i razem zdecydowali się zorganizować wyścig, który stanowiłby wyraz uznania dla psów oraz ich wkładu w dzieje dawnej Alaski. Przez lata obawiali się, że szlaki zniknęły i że dawny styl życia został całkowicie wykorzeniony. Wyobrażali sobie wyścig psich zaprzęgów jak nikt inny - jako hołd dla znikającego świata. Pierwszy wyścig, którego trasa wiodła od Anchorage do Nome, odbył się w 1973 roku i od tego czasu odbywa się corocznie w pierwszą niedzielę marca. Nazywa się Iditarod. Wyścig pokrywa się z tym, co kiedyś tworzyło zasadniczą drogę przewozową między Anchorage a Nome, i przekracza stary dystrykt górniczy Iditarod. Droga ta stopniowo wychodziła z użycia, ale szczególnie straciła na znaczeniu po ukończeniu linii kolejowej z Seward do Fairbanks41. Iditarod jest nazwą rzeki, nad którą zbudowano miasteczko, kiedy w 1907 roku odkryto tam złoto, a słowo to pochodzi od pojęcia Indian Atapasków, które może być tłumaczone jako „odległe miejsce” i „czysta woda”. Dokładna definicja terminu nigdy nie była jasna. Wyścig biegnie przez najbardziej zachodni fragment szlaku surowicy - od Ruby do Nome w nieparzyste lata i od Kaltag do Nome w lata parzyste. W 1975 roku Alaska ponownie wyraziła swój entuzjazm dla wyścigów psich zaprzęgów przez reaktywowanie szlaku surowicy. W sztafecie, która trwała sześć dni dłużej niż ta w 1925 roku, wzięło udział wielu synów prawdziwych poganiaczy. Obecnie Iditarod to przedsięwzięcie warte cztery miliony dolarów, które cieszy się wsparciem wielu zbiorowych sponsorów i wykorzystuje najnowszy sprzęt na szlaku, przecieranym każdego roku przez ochotników na skuterach śnieżnych. Tam, gdzie niegdyś osiągnięcie Nome zajmowało weteranowi pogranicza trzy tygodnie, dzisiaj zajmuje osiem-dziesięć dni. Teraz zaprzęg syberyjczyków nie wziąłby nawet udziału w wyścigu. Psy biegnące w Iditarocie to przeważnie husky alaskańskie, które są nawet mniejsze i szybsze od syberyjskich. Rasa ta nie jest zarejestrowana, ale jest to krewniak psów wyścigowych - mieszaniec wyhodowany dla szybkości. Krzyżówka Pierwszy pomysł zorganizowania wyścigu Iditarod pojawił się w 1967 roku podczas obchodów stulecia zakupu Alaski przez Stany Zjednoczone. Rok ów zaznaczył się także zgonem Leonharda Seppali. W uznaniu jego zasług dla Alaski 40-kilometrowy wyścig nazwano Iditarod Trail Seppala Memoriał Race - Wyścig pamięci Seppali szlakiem Iditarod. 41

ta powstała kosztem niektórych przystosowań do zimnej pogody i dlatego wiele z owych psów potrzebuje podczas ścigania się kaftanów i butów, jak również większej ilości jedzenia. Zwycięskie psy Iditarotu są zazwyczaj krzyżówką husky syberyjskich i innych psów rdzennej ludności z szybkimi seterami irlandzkimi, angielskimi pointerami i wyżłami niemieckimi krótkowłosymi. Według opinii Raymonda Coppingera, profesora biologii w Hampshire College, „kiedy dystans przekracza piętnaście kilometrów, współczesne wyścigowe psy zaprzęgowe są najszybszymi zwierzętami na świecie”. Z człowiekiem i przyczepionymi saniami psy te mogą biec 30 kilometrów na godzinę przez prawie 40 kilometrów po urozmaiconym terenie, który obejmuje wzgórza, zakręty i lasy. „Syberyjczyki są czymś w rodzaju ścigających się starych sportowych samochodów - mówi Bob Thomas, przewodniczący Międzynarodowego Klubu Husky Syberyjskiego. - Wiesz, że nowsze modele są szybsze, ale jest coś szczególnego w prowadzeniu takiego starego klasyka”.

EPILOG Koniec szlaku „Nie, nagrodą nie jest złoto, tu w ogóle nie ma żadnej nagrody. Nikt nie otrzyma ani centa (...). W czasie wojny przyznajemy odznaczenia za odbieranie ludzkiego życia. Więc czemu Kongres nie miałby uchwalić przyznania medali facetom, którzy z poświęceniem ratowali to, co jest z ludzkiego życia najcenniejsze - dziecko! WILL ROGERS, 8 stycznia 1925 roku

Każdy pies ma swój dzień. Fotografia z 1924 roku przedstawia samolot Carla Bena Eielsona, na którym znajduje się napis: „Alaskas Mail Service: Yesterday and Today” - „Poczta Alaski: wczoraj i dziś” (Muzeum Historii i Sztuki w Anchorage)

W SOBOTĘ 21 stycznia, dwa tygodnie po dotarciu przez Kaasena z surowicą do Nome, zniesiono kwarantannę. Z tej okazji Teatr Marzeń zaprosił każdego mieszkańca powyżej dwunastu lat na bezpłatną projekcję Grandma's Boy - komedii z Haroldem Lloydem oraz Shirley of the Circus - filmu z Shirley Mason. Kierownik kina James Clark uznał, że lepiej będzie, jeśli młodsze dzieci przyjdą do kina kilka tygodni później. Gdzie indziej uroczystości odbyły się znacznie wcześniej. W ciągu kilku godzin po zakończeniu sztafety lokalne filie agencji prasowych, między innymi Associated Press, International News Service i Pathe News, wysłały komunikaty radiowe i telegraficzne, obwieszczające zwycięstwo poganiaczy i psów nad jedną z najgorszych rzeczy, jaką natura może zgotować ludziom - mimo straszliwej burzy surowica dotarła do Nome42. Następnego dnia w całym kraju czytano o psich zaprzęgach i ich poganiaczach, którzy „musieli wykrzesać z siebie ostatnie zapasy energii” na szlaku. „To naukowcy wyprodukowali surowicę, która jest już w Nome - cieszył się 42 Przez kilka następnych lat w Nome pojawiały się przypadki zachorowań na błonicę, jednak nie dochodziło do paniki, gdyż dysponowano zapasem świeżej surowicy. W 1926 roku zachorowały czterdzieści trzy osoby, a w latach 1928 i 1929 - dwanaście. Epidemia z 1925 roku trzymała ludzi w swych szponach przez prawie dwa miesiące, a rozgłos powstały wokół sztafety do Nome przyczynił się do ożywienia kampanii dotyczącej akcji szczepienia dzieci przeciwko błonicy. W 1924 roku w Instytucie Pasteura opracowano odpowiednią szczepionkę, która zapewniała wieloletnią odp*rność na tę chorobę, i to odp*rność aktywną - w przeciwieństwie do krótkotrwałej odp*rności biernej. Nowa szczepionka powodowała neutralizację toksyn dzięki substancjom chemicznym, które pobudzały system immunologiczny organizmu ludzkiego do produkcji przeciwciał. Wcześniej do takiego stymulowania używano kombinacji toksyn i antytoksyn, to jest mieszanki substancji trujących i toksyn o osłabionym działaniu. Choć społeczeństwo amerykańskie z rezerwą odniosło się do nowej szczepionki, to w końcu ją zaakceptowało. Sztafeta z surowicą przypomniała opinii publicznej, jak nieprzewidywalna i niebezpieczna może być błonica, i wzmogła czujność w całym kraju. Dzięki szczepionce Stany Zjednoczone mogły znacznie zmniejszyć liczbę chorych na błonicę: do 1945 roku zachorowało tylko około 19 000 osób, a do 1966 - mniej niż 1000 osób. Obecnie liczba zachorowań jest nieznaczna, a zarażają się prawie zawsze ludzie, którzy nie są objęci opieką publicznej służby zdrowia i nie byli szczepieni. Nieszczepione dzieci nie mogą chodzić w Stanach Zjednoczonych do przedszkola lub szkoły. Od lat czterdziestych XX wieku szczepionka wchodzi w skład zastrzyków DTP, zabezpieczających także przed krztuścem i tężcem. Choć w Stanach Zjednoczonych błonica występuje bardzo rzadko, to jednak często się zdarza w innych krajach, zwłaszcza tam, gdzie wojna i korupcja zniszczyły struktury państwowej służby zdrowia. W ostatnich dziesięciu latach z tą chorobą borykały się Rosja i kilka innych państw byłego ZSRR.

autor artykułu wstępnego w The New York Sun. - Jednak naukowcy nie mogli jej tam dostarczyć. Wszystkie te nowoczesne środki transportu zawiodły w obliczu żywiołów (...). Nowoczesny silnik może zamarznąć i się zatkać, ale ten najstarszy silnik świata serce, którego paliwem jest krew, a zapłonem odwaga - gaśnie tylko raz”. Prezydent Coolidge wysłał z Białego Domu listy z wyrazami uznania, a Senat przerwał obrady, aby złożyć hołd „tym tradycyjnym, heroicznym psim zaprzęgom, które przywiozły ratujące życie antytoksyny dla cierpiących i umierających mieszkańców miasteczka Nome, leżącego daleko, na niegościnnym wybrzeżu Morza Beringa” - jak to zaprotokołował senator Clarence Cleveland Dill z Waszyngtonu. Każdy z dwudziestu uczestników sztafety otrzymał od firmy farmaceutycznej H.K. Mulford złoty medal, a od władz Alaski - 25 dolarów i dyplom uznania ze złotą pieczęcią władz. Reakcja opinii publicznej była niezwykła. Seattle Times ogłosił publiczną zbiórkę pieniędzy dla poganiaczy i psów, a zebrane fundusze podzielono równo. Do urzędu pocztowego w Nome zaczęły napływać dziesiątki listów i poematów, których adresatem był Balto, a miejscowe dzieci dwoiły i troiły się, by listy nie pozostały bez odpowiedzi. Tygodnik Nome Nugget otrzymał tyle wierszy, że nie mógł ich wszystkich wydrukować i zamieścił przeprosiny. Wiersze składające hołd psu Kaasena przesłało kilku pisarzy z Atlanty oraz jakiś duchowny z Pasadeny w Kalifornii, który zatytułował swój utwór „Balto, bohater śnieżnych pustkowi”. Peany otrzymywali również urzędnicy stanowi i federalni, a jeden z nich zawierał żądanie, by Nome przemianowano na Balto, aby „uhonorować słynnego przewodnika Kaasena”. Media zdawały sobie sprawę, że na odwadze dzielnych uczestników zaprzęgów można jeszcze więcej zarobić. Telegraficzna agencja fotograficzna Pacific & Atlantic zaangażowała poganiacza, który miał wykonać pierwsze fotografie i nakręcić krótkometrażowy film z przebiegu sztafety. W rzeczywistości materiał odtwarzał przyjazd Kaasena do Nome. Weteran psich zaprzęgów, John Hegness, przejechał Alaskę, a następnie skierował się ku wolnym od lodu portom, gdzie złapał parowiec udający się do Seattle. Około 540 kilometrów na północ od miasta czekały na niego hydroplan i łódź. Hegness umieścił film w wodoszczelnym pojemniku, który rzucił załodze łodzi, a ta wyłowiła go z wody i przekazała potem pilotowi hydroplanu. W Seattle błyskawicznie przewieziono film do Seattle Times. Hegness pozostał na pokładzie parowca i przybył do miasta kilka godzin później, by zobaczyć pierwsze zdjęcia ze sztafety z surowicą,

które zajęły całostronicowy dodatek wieczornego wydania Seattle Times, pięć tygodni po tym, jak opuścił Nome. W tym gorączkowym okresie zaczęły również płynąć obfitym strumieniem oferty od producentów filmowych, ludzi show-biznesu i dziennikarzy. Ponieważ to Kaasen przybył z surowicą do Nome, gazety zaczęły się prześcigać w opisywaniu jego, a także Balta, wrażeń ze szlaku. Poganiacz i jego zaprzęg stali się natychmiast sławni i pod koniec lutego 1925 roku mieli już podpisany kontrakt filmowy, ustaloną trasę tournee i jechali do Stanów Zjednoczonych. Kaasen, jego żona Anna i Balto wraz z pozostałymi psami z zaprzęgu udali się do Seward, gdzie weszli na pokład parowca Alameda, płynącego do Seattle. Po raz pierwszy od dwudziestu lat spokojny poganiacz opuścił Nome i zanim jeszcze przybył do Seattle, już był traktowany jak bohater. Agencja Associated Press zrobiła zdjęcie Gunnarowi, Annie i Baltowi na pokładzie, a następnie otoczył ich tłum ludzi. Poganiacz przywitał się ze swoim starym przyjacielem z Nome, Ralphem Lomenem, który był akurat w Seattle, i powiedział mu: „Modliłem się, byś tu był i mnie chronił”. Chwilę potem zgubił się w tłumie. „Jesteśmy tu ledwie od dziesięciu minut i już straciłam męża - skarżyła się Anna. Powinnam od razu wracać do Nome”. Kilka tygodni później Kaasen i jego psy rozpoczęli krótką karierę filmową. Holywoodzki producent Sol Lesser, twórca późniejszych filmów o Rin Tin Tinie i Tarzanie, nakręcił z bohaterami sztafety film Wyścig Balta do Nome, trwający trzydzieści cztery minuty. Natychmiast też wynajął ich do jego reklamy. Wkrótce Kaasen i Balto udali się w trasę promocyjną po Zachodnim Wybrzeżu. W Los Angeles Mary Pickford usiadła wraz z Baltem na stopniach ratusza, a wtedy burmistrz miasta założył mu wieniec z kwiatów. Tymczasem dyrektor terenów zielonych w Nowym Jorku poinformował, że w Central Parku zostanie wzniesiony posąg ku czci Balta. Było to niezwykle rzadkie wyróżnienie, którym dotychczas uhonorowano tylko tak słynne postacie, jak Krzysztof Kolumb, William Szekspir i Aleksander Hamilton43. Datki napływały ze wszystkich stron i znany rzeźbiarz Frederick Roth zaczął projekt posągu. Po wypełnieniu zobowiązań kontraktu z Hollywood Kaasen podpisał umowę z innym promotorem i udał się w długie, dziewięciomiesięczne tournee po Stanach Zjednoczonych. Trasa kończyła się w Nowym Jorku, gdzie 16 grudnia Kaasen, ubrany w parkę z Aleksander Hamilton (1757-1804), amerykański polityk, prawnik i publicysta, był twórcą amerykańskiego systemu finansowego z Bankiem Stanów Zjednoczonych na czele (przyp. tłum.). 43

wiewiórczego futra i spodnie z wilczej skóry uświetnił odsłonięcie posągu. U swego boku miał Balta, który wydawał się zupełnie niezainteresowany ceremonią i stał spokojnie, dopóki nie zobaczył dwóch psów zaprzęgowych znad Jukonu, które wypadły z tłumu, a wtedy zaczął się ku nim wyrywać. Poganiaczowi udało się nie dopuścić do walki między psami. Po tej uroczystości Kaasen niechętnie opuścił swoje psy, które sprzedał organizatorowi tournee, i przez Kanadę wrócił na Alaskę. Do Nenany Kaasen dotarł pociągiem i od razu wrócił do swojej pracy przy transporcie towarów. Earl Modini, właściciel sklepu w Nome, zamówił siedemdziesiąt pięć skrzyń drożdży, więc Kaasen pożyczył zaprzęg i przewiózł je do miasta. Poganiacz powrócił do Nome w lutym 1926 roku, prawie po rocznej nieobecności, i odczuł zmianę atmosfery wokół siebie. Jego sukcesy i zainteresowanie prasy zaczęły budzić zawiść niektórych mieszkańców miasta. Źli na niego i zazdrośni o oferty filmowe, oskarżyli go, że specjalnie nie przekazał surowicy Edowi Rohnowi, który miał jechać na ostatniej zmianie sztafety. Próbował więc zagarnąć dla siebie splendor, który musiał przypaść temu, kto dostarczy surowicę Welchowi. Obrońcy Kaasena argumentowali, że ominął gospodę w Solomon, gdyż był oślepiony przez blizzard. Tak więc nie otrzymał żadnych informacji o wstrzymaniu sztafety. Nigdy nie dowiemy się całej prawdy. Większość poganiaczy biorących udział w sztafecie, mieszkańców Nome i innych świadków już zmarła, nie zostawiając pełnej relacji tamtych wydarzeń. Sam Kaasen, który był małomówny, rzadko o nich wspominał. Gazeta Fairbanks Daily News-Miner utrzymywała, że poganiacz nie chciał jechać na tournee, ale namówił go do tego burmistrz Maynard. „Wolałby znów odbyć swą trudną wędrówkę z psami, dzień po dniu, niż pokazywać się na scenie, gdzie każdy wpatruje się w niego” - napisał William Thompson. Nawet podczas tournee Kaasen bardzo rzadko udzielał prasie wywiadów. W przychylnym mu reportażu, jaki ukazał się w Seattle Post-Intelligencer, napisano, że był „nieśmiały i skromny, co - jak się powszechnie uważa - cechuje człowieka odważnego (...). Na jego twarzy o grubych rysach maluje się wyraz udręczonej cierpliwości, która zdaje się mówić: «Ale lipa! Bycie gwiazdą filmową to całkiem coś innego niż się wydawało»„. Przez wiele lat zwolennicy i przeciwnicy Kaasena nie mogli się pogodzić, a wojna między nimi znów wybuchła, gdy poganiacz, po zrezygnowaniu z pracy dla

kopalni, przeniósł się w 1952 roku do Everett w stanie Waszyngton. Sześć lat później reporter znów zadał pytanie, czy Kaasen celowo ominął Solomon. „Nonsens - odparł poganiacz - byłem oślepiony przez burzę”. I było po wywiadzie. Leonhard Seppala początkowo zdecydował się nie brać udziału w zwadzie. Natychmiast po zakończeniu podróży skoncentrował się na szukaniu swego przewodnika Toga i jeszcze drugiego psa z zaprzęgu. Wracając do Nome, zwierzęta poczuły zapach renifera i uwolniły się z uprzęży. Przez wiele dni poganiacz był niespokojny, że Togo mógł zostać wzięty za wilka i zastrzelony przez pasterza reniferów lub też wpaść w pułapkę na lisy, co często przytrafiało się psom zaprzęgowym. W końcu jednak oba psy dotarły do psiarni w Little Creek ku wielkiej radości ich właściciela. Seppala pogratulował Kaasenowi wyczerpującej podróży do Nome, ale stał się mniej uprzejmy, gdy udział Toga w sztafecie nie został uhonorowany, tak jak udział Balta. Był oburzony, gdy wiele gazet przypisało zasługi jego przewodnika psu Kaasena, i wściekł się na wieść, że Nowy Jork zabiera się do wystawienia posągu niewłaściwemu psu. Kiedyś powiedział, że „na Alasce psy znaczą dla nas o wiele więcej niż dla kogoś z zewnątrz, a lekceważenie ich jest tym samym, co lekceważenie ludzkich osiągnięć”. Przemilczenie zasług Toga było dla Seppali ciężkim i bolesnym ciosem. „Prawie nie mogłem tego znieść, gdy okrzyczany przez gazety bohaterem Balto otrzymał posąg za wspaniały wyczyn” - napisał w swoich pamiętnikach. Przez kilka następnych lat poganiacz zadał sobie wiele trudu, by przypomnieć opinii publicznej, że to Togo pokonał o wiele większy dystans niż każdy z pozostałych zaprzęgów, a jego odcinek szlaku był znacznie niebezpieczniejszy od innych. Twierdził nawet, że to Fox, czyli Lis, a nie Balto, prowadził zaprzęg Kaasena44. Seppala wskazał Foxa, jako przewodnika drugiego zaprzęgu i oskarżył reporterów o celową mistyfikację. Mówił, że nagłówek z Foxem, popularnym imieniem psa na Alasce, nigdy nie przyciągnąłby czytelników, natomiast imię Balto

Po zakończeniu sztafety zaczęły się ukazywać w prasie nieliczne artykuły sugerujące, że Balto nie był wyłącznym przewodnikiem zaprzęgu Kaasena. Popularny autor biografii psów, Albert Payson Terhune, który spotkał poganiacza i Balta podczas ich tournee po USA, powiedział koncernowi prasowemu McKnaughta, że zgodnie z tymi doniesieniami początkowy przewodnik Kaasena nie wytrzymał straszliwego mrozu. Podobnie stało się z następnym. „Wtedy Balto stanął na przedzie zaprzęgu. Nie padł z wyczerpania i dotrwał do końca trasy. Nie tylko prowadził resztę psów, ale także odnalazł szlak i trzymał się go”. Jest prawdopodobne, że Kaasen dokonywał roszad w zespole. Każdy poganiacz zgodzi się z tym, że nawet dobry przewodnik często odmawia biegu w czasie burzy. 44

było chwytliwe. Poganiacz zawsze czuł się urażony z powodu pomnika „nie tego psa”, ale w swoich pamiętnikach zdecydował się wycofać z poważniejszych oskarżeń przeciwko Kaasenowi i Baltowi: Mam nadzieję, że nigdy nie odbiorę zasługi jakiemukolwiek psu lub poganiaczowi, którzy brali udział w tej podróży. Wszyscy zrobiliśmy, co tylko było w naszej mocy. Ale gdy w całym kraju wybuchł entuzjazm z powodu wyczynu poganiacza, który przywiózł surowicę do Nome, poczułem się dotknięty decyzją uhonorowania pomnikiem Balta, bo jeżeli jakiś pies zasługiwał na wyróżnienie, to był to Togo (...). Gdy wyruszałem [na szlak], w ogóle nie przypuszczałem, że ktoś mógłby uważać te psy [drugi zaprzęg] za zdolne do przebrnięcia nawet krótkiego odcinka trasy (...).A jeśli chodzi o przewodnika, to poganiacz wyznaczony do wzięcia udziału w sztafecie mógł wybrać psa, którego lubił, a tym psem był Balto.

Bez względu na to, jak było naprawdę, Seppala nie pozwalał sobie na okazywanie braku respektu dla psa zaprzęgowego. Jesienią 1926 roku poganiacz zaplanował, że wraz ze swoimi husky syberyjskimi uda się w trasę, której głównym celem będzie udział w wyścigu na Północnym Wschodzie kraju. W październiku opuścił Nome, zabierając Toga i czterdzieści dwa inne psy na pokładzie jednego z ostatnich parowców wypływających z miasta przed zimą. Chciał, by przewodnik doczekał się uznania w całym kraju, co mu się jak najbardziej należało. Seppala wraz z ze swoimi „syberyjczykami” wziął udział w licznych pokazach promocyjnych. Ich trasa wiodła z Seattle do Kalifornii, a następnie przez stany Środkowego Zachodu do północno-wschodniej części kraju. Był to prawdziwy wyczyn logistyczny, wymagający cierpliwości świętego i niezwykłych umiejętności. Trudno byłoby sobie wyobrazić, że ktoś inny podjąłby się tego zadania. Seppala pozował do fotografii z Togiem i z całym zaprzęgiem w domach towarowych oraz brał udział w krajowej kampanii promującej papierosy Lucky Strike. Pokazywał, ku zachwytowi jego dziecięcych fanów i ich rodziców, jak wygląda życie na Północy i prowadził wykłady dotyczące husky syberyjskich. Paradował z całym zaprzęgiem głównymi ulicami kolejnych miast. Według jednej z relacji, w ciągu trwającej trzy dni wycieczki odwiedził pięćdziesiąt miejscowości Środkowego Zachodu. Wzbudzał zainteresowanie nie tylko dlatego, że

był przelotną atrakcją. Gdziekolwiek się zjawił, przyciągał tak duże tłumy, że policja często musiała interweniować, by zapewnić porządek. W Kansas City kilka psów z zaprzęgu zostało poranionych przez napierający tłum, a podczas imprezy w sali zebrań w Detroit publiczność podeszła tak blisko, by zobaczyć go w futrzanej parce i spodniach z foczej skóry, że omal go nie stratowała. W jednym z miast bohaterowie z Alaski przyciągnęli większy tłum niż prezydent Coolidge. Dziwnym trafem Seppala, który spędził większość swego życia w towarzystwie psów, okazał się urodzonym mówcą, łączącym żartobliwość z sarkastycznym poczuciem humoru. Raz powiedział, że zbliżając się do pięćdziesiątki, jest w tak dobrej formie dlatego, że nigdy nie pił i nie palił. Lecz gdy zaczął rozciągać sprężyny i wykonywać fikołki, z kieszeni wypadły mu dwa cygara. Publiczność wybuchnęła śmiechem. „Prawdopodobnie uznali to za część przedstawienia” - powiedział jeden z jego przyjaciół. Ostatnim przystankiem na trasie był Nowy Jork. Seppala z Togiem na czele zaprzęgu, który brał udział w sztafecie, wjechał po schodach ratusza, następnie przemierzył Piątą Aleję i wykonał rundę po Central Parku. Wystąpił też kilkakrotnie w Madison Square Garden, gdzie Tex Rickard - jej menedżer, a były mieszkaniec Nome - zorganizował dziesięciodniową wystawę. Przed tysiącami widzów poganiacz przejechał zaprzęgiem wokół lodowiska do hokeja na lodzie, a psy były tym tak podekscytowane, że na zakrętach pędziły z maksymalną prędkością, zwalając z hukiem bandy. Pewnego razu podczas przerwy w pokazie na lód wyszedł słynny podróżnik Roald Amundsen, aby wygłosić mowę na cześć Toga i uhonorować go złotym medalem. Towarzyszyły temu grzmiące brawa ze strony publiczności. Tak zakończył się koniec trasy i poganiacz mógł już poświęcić się swojej wielkiej miłości wyścigom. Zaproszony przez Arthura Waldena, właściciela hodowli psów chinook w Wonalancet w stanie New Hampsire, Seppala udał się w 1927 roku do Nowej Anglii, aby wziąć udział w tamtejszym wyścigu przeprowadzanym na nowej trasie. Walden przewoził towary psimi zaprzęgami podczas gorączki złota w Klondike oraz na Alasce i powrócił do New Hampshire jako entuzjasta i promotor psów zaprzęgowych. Przyczynił się do organizacji w 1921 roku pierwszego ich wyścigu w Nowej Anglii oraz do utworzenia w 1924 roku New England Sled Dog Club - Klubu Psów Zaprzęgowych Nowej Anglii. Teraz był ciekaw, jak psy chinook z jego własnej hodowli wypadną w starciu z małymi husky syberyjskimi Seppali. Na Północnym Wschodzie psy Waldena cieszyły się wielką sławą. Miały brązowe umaszczenie i oklapłe uszy, a pochodziły z

krzyżówki kanadyjskich psów zaprzęgowych, bernardynów, owczarków belgijskich i owczarków niemieckich. Jak dotąd chinooki były niezwyciężone. Seppala i jego husky syberyjskie wygrali w cuglach. W pierwszym wyścigu, w Poland Springs w stanie Maine, który odbył się w styczniu, poganiacz pokonał swojego gospodarza oraz innych zawodników o ponad siedem minut. Tłumy były zachwycone wyglądem jego nowego zaprzęgu i możliwościami małych husky. Zwycięstwo było tym wartościowsze, że psy nie miały odpowiedniego treningu po zakończeniu tournee po Stanach Zjednoczonych, a ponadto Seppala zatrzymał się w połowie wyścigu, by pomóc rozplatać uprząż jednemu z zawodników. Była nim mieszkanka Poland Springs, członkini tamtejszej socjety Elizabeth Ricker, której rodzina była właścicielem kurortu Poland Springs i jednocześnie sponsorem wyścigu. Ricker była tak zachwycona „syberyjczykami”, że nie tylko zastąpiła swój zaprzęg psami Seppali, ale również kupiła większość jego pozostałych psów, które przywiózł z Alaski. Następnie, wraz z poganiaczem jako współmenedżerem, Ricker otworzyła własną hodowlę husky syberyjskich w kurorcie i razem z Seppalą zaczęli hodować i sprzedawać „syberyjczyki”. Jego udział w kolejnych wyścigach przyczynił się do gwałtownego wzrostu popularności tego sportu w Nowej Anglii, jak również do wzrostu zainteresowania husky syberyjskimi. W 1930 roku American Kennel Club oficjalnie uznał je za nową rasę. Większość zarejestrowanych husky w Stanach Zjednoczonych może pochwalić się, że w rodowodzie ma Toga lub jednego z jego kolegów z zaprzęgu wiozącego surowicę. Seppala uzupełnił pierwotny zaczątek hodowli większą liczbą psów importowanych z Syberii. Ostatnie trzy sztuki zostały przywiezione do jego hodowli w 1930 roku. Przez następnych pięć lat po zapoczątkowaniu wraz z Ricker hodowli poganiacz dzielił swój czas między Alaskę a Maine. W marcu 1927 roku - po raz pierwszy od trasy po Stanach - powrócił na Alaskę. Od czasu sztafety Togo znacznie się postarzał i nie był już tak dziarski jak dawniej. Poganiacz uważał, że podróż powrotna może być dla niego zbyt ciężka i zdecydował się zostawić psa u Elizabeth Ricker. Szlak transportu surowicy był ostatnią długodystansową trasą Toga, na której „pies pracował najciężej i dał z siebie najwięcej”, a teraz już „na emeryturze” dożywał swoich dni. Większość czasu spędzał przy kominku w salonie domu Rickerów. „Rozstanie tego szarego marcowego ranka było smutne, gdy Togo uniósł małą łapę do

mojego kolana, jak gdyby pytając, dlaczego nie jedzie ze mną” - wspominał Seppala. Prawdopodobnie tak było najlepiej - Togo potrzebował odpoczynku. Częściowo oślepł i coraz bardziej bolały go stawy. Dnia 5 grudnia 1929 roku Seppala w końcu znalazł odwagę, by uśpić psa, który miał już szesnaście lat. „Od czasu do czasu pies wyłamuje się ze swych zwykłych rutynowych zajęć, jak odżywianie się, szczekanie i szarpanie smyczy, a ze względu na niezwyczajny u psa heroizm [Togo] zyskał szacunek każdego, kto o nim usłyszał - napisał The New York Times Magazine we wspomnieniu. - (...) Jego życie było takie, że coś łapało za gardło i zmuszało do wielbienia go”. Upływały lata, ale Seppala starał się, by wspomnienie o jego przewodniku nie zaginęło. Pewien reporter, opisując wiele lat później poganiacza, powiedział, że „w głębi jego ładnych szarych oczu czai się pies, który nigdy nie odejdzie”. „Choć trasy, które pokonywałem, czasami były trudne - zapisał Seppala w dzienniku, mając osiemdziesiąt jeden lat - to koniec drogi wydawał się całkiem łatwy, ze zjazdem w dół stoku i ciepłą gospodą w zasięgu wzroku. A gdy podróż się kończyła, wiedziałem, że Togo wraz z moimi wieloma przyjaciółmi czekają na mnie i wszystko będzie dobrze”. Ciało psa zostało wystawione w uniwersyteckim muzeum Yale Peabody Museum w New Haven, w stanie Connecticut, gdzie pozostało dziesiątki lat. W końcu powróciło na Alaskę. Wciąż można je obejrzeć w muzeum wyścigowych psów zaprzęgowych Iditarod Trail Sled Dog Race Museum, znajdującym się w okolicach Anchorage. GDY TOGO zażywał zasłużonego odpoczynku w Maine, Balto i jego koledzy z zaprzęgu znajdowali się po drugiej stronie kraju, walcząc o przetrwanie w południowej Kalifornii. Po zakończeniu trasy po Stanach psy wylądowały w Los Angeles, gdzie stały się atrakcyjnym dodatkiem do głównego przedstawienia. Za dziesięć centów każdy mógł wejść do ciasnego pokoju na tyłach i popatrzeć sobie na zwierzęta. Przebywały tam przez wiele miesięcy, opuszczone i okropnie traktowane. Gdyby nie George Kimble, biznesmen z Cleveland, który je rozpoznał, Balto i pozostałe psy zginęłyby w skandalicznych warunkach. Kimble dobił targu z ich właścicielem, który zgodził się sprzedać wszystkie zwierzęta za 2000 dolarów. Dostał dwa tygodnie na dostarczenie pieniędzy. Wrócił do Cleveland i rozpoczął kampanię w Cleveland Plain Dealer, by

uratować psy. Reakcja przeszła najśmielsze oczekiwania. W szkołach dzieci oddawały pieniądze przeznaczone na zakup mleka, a w zakładach pracy kelnerki i robotnice zastawę stołową. Sklepy, hotele oraz miejscowy klub kynologiczny nie poskąpiły grosza, tak że dziesiątego dnia Kimble miał już gotówkę. Dnia 19 marca 1927 roku Balto i jego sześciu kolegów z zaprzęgu - Fox, Sye, Billy, Tillie, Moctoc i Alaska Slim - zostało po królewsku przyjętych podczas parady w śródmieściu Cleveland (sześć pozostałych psów, które brały udział w sztafecie, zmarło lub zostało sprzedanych). Znów w uprzęży, ciągnęły sanie zaopatrzone w kółka i kierowane przez byłego poszukiwacza złota o nazwisku Marye Berne. Na ulice wyległy tysiące ludzi, grały różne zespoły, a psy maszerowały ku ogrodowi zoologicznemu Brookside Zoo (obecnie Metroparks Zoo). Pierwszego dnia przyszło je tam obejrzeć piętnaście tysięcy ludzi. Balto i jego towarzysze pozostali do końca swych dni w zoo. Fox, Moctoc, Tillie, Alaska Slim i Billy odeszły pierwsze. Na początku marca 1933 roku pracownik zoo przekazał wiadomość, że Balto choruje i zostało mu już niewiele czasu. Oślepł i częściowo ogłuchł, a wtedy został oddany miejscowemu weterynarzowi i zaufanej osobie Komitetu Balta, by nadzorował opiekę na chorym psem. Kilka dni później, 14 marca, Balto zmarł. Chociaż gazety podały, że miał jedenaście lat, w rzeczywistości mógł liczyć czternaście (Seppala kiedyś stwierdził, że w czasie sztafety Balto był sześciolatkiem). Został zabalsamowany i wystawiony w Muzeum Przyrodniczym w Cleveland, gdzie stoi do dziś. Ostatni z zaprzęgu Kaasena pozostał Sye. Ciężko przeżył odejście kolegów i, jak twierdzono, wył z samotności. Minęło dwanaście miesięcy i 25 marca 1934 roku on także podzielił los towarzyszy. Dożył siedemnastu lat. Większość z poganiaczy biorących udział w sztafecie po opadnięciu wrzawy wokół transportu surowicy powróciła do codziennych zajęć. Dziki Bill Shannon, który odbył krótkie tournee z Blackiem, dalej jeździł z pocztą, polował i zakładał pułapki na zwierzynę. Jego ręce i twarz wciąż były poczerniałe i poznaczone bliznami od mrozu, a kiedyś podczas pobytu w Stanach Zjednoczonych powiedział: „Ten cały bohaterski biznes to wielka lipa (...). Chcę wrócić [do domu], gdzie przy powitaniu ściskamy sobie ręce i wiemy, jak smażyć bekon”. Kilka lat później został zaatakowany i zabity przez niedźwiedzia. Anna Shannon przeniosła się do Healy, niewielkiej miejscowości przy trasie kolejowej, gdzie otworzyła sklep i w dalszym ciągu żyła życiem pioniera.

„Nie zarobię miliona dolarów na tym, co robię, i pogodziłam się z tym” - powiedziała kiedyś. Stosunkowo niewiele wiadomo o losach rdzennych mieszkańców Alaski, którzy pokonali niemal dwie trzecie trasy sztafety z surowicą. Ich los niezbyt interesował dziennikarzy bądź reżyserów filmowych. Na ogół krajowcy byli traktowani tak, jakby byli częścią środowiska naturalnego, mimo iż mówili tym samym co biali językiem, dostawali od nich pracę i przyczyniali się do wzrostu gospodarczego kraju. Byli zdolni do takich samych aktów wielkiego bohaterstwa i nie puszyli się tym. Ogólnie mówiąc, byli cichymi i pokornymi ludźmi, którzy zadali sobie wiele trudu, by pomóc bliskim w niedoli. W ich tradycji przywiązywano szczególną wartość do współpracy. Wielu tym ludziom wystarczyło zwykłe „dziękuję”. „Więcej mi dała wdzięczność jednej pani z Nome niż pieniądze, które mógłbym zarobić dzięki tej trasie” powiedział Charlie Evans, który jechał w lodowej mgle i stracił dwa psy na krótkim odcinku między Bishop Mountain i Nulato. „Podczas transportu surowicy miałem niewiele ponad dwadzieścia lat powiedział Edgar Kallands, któremu ręce przymarzły do sań na szlaku z Tolovany do Manley Hot Springs. - Wciąż doskonale to pamiętam, jakby czas stanął w miejscu. Jeśli o mnie chodzi, traktowałem to jako jedno z codziennych zdarzeń”. W latach siedemdziesiątych XX wieku, na fali rosnącego zainteresowania utrwaleniem dziejów Alaski, zaczęto tworzyć opowiadania o bohaterstwie krajowców biorących udział w sztafecie. Jednak duża ich część już zmarła, a wspomnienia żyjących zblakły. Mimo to doceniono ich rolę w transporcie surowicy i zyskali uznanie, które towarzyszyło im przez wiele lat. W początkowym okresie słynnego obecnie dorocznego wyścigu Iditarod dziennikarze odszukali dawnych uczestników sztafety, a organizatorzy wyścigu przyznali im honorowe „pierwsze miejsce”. W 1985 roku, z okazji sześćdziesiątej rocznicy transportu surowicy do Nome, prezydent Ronald Reagan wysłał listy z wyrazami uznania do trzech żyjących uczestników sztafety: Charliego Evansa, Edgara Nollnera oraz Billa McCarty'ego - pół Atapaska, pół Irlandczyka, który pokonał odcinek Ruby-Nome. Wraz z 19 innymi kolegami pokonaliście jeden z najokrutniej szych szlaków w świecie, by wypełnić to, co wydawało się niemożliwe - i zrobiliście to w imię

człowieczeństwa45.

To był naprawdę okrutny szlak. Podczas transportu surowicy na Alasce panowała najmroźniejsza zima od dwudziestu lat. Dla wielu uczestników sztafety - większość z nich miała niewiele ponad dwadzieścia lat, a niektórzy zaledwie osiemnaście - pogoda była o wiele gorsza od tej, do której się przyzwyczaili. Edgar Nollner, który odcinkiem z Whiskey Creek do Bishop Mountain podzielił się ze swoim młodszym bratem George'em, powiedział, że nigdy by nie pojechał „gdyby sytuacja w Nome nie była tak straszna. Za nic w świecie nie wychodzi się na dwór, gdy jest tak zimno”. W 1953 roku Edgar Nollner znów okazał bezinteresowną pomoc i w sposób równie bohaterski. Gdy pojechał swym zaprzęgiem zbierać drewno w lesie na odludziu, usłyszał straszny huk. To rozbił się samolot Sił Powietrznych USA. Obok wraku znalazł dwóch rannych członków załogi. Temperatura wynosiła około 45 stopni poniżej zera i obaj mężczyźni mogli umrzeć z wyziębienia. Poganiacz rozpalił ogień, pojechał po Charliego Evansa i obaj przewieźli rannych w bezpieczne miejsce. Nollner był ostatnim z żyjących uczestników sztafety. Dnia 18 stycznia 1999 roku zmarł na atak serca w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat. Pozostawił dwadzieścia troje dzieci i ponad setkę wnuków. W 1995 roku powiedział agencji prasowej Associated Press, że dziwi go ten cały rozgłos wokół niego i nigdy nie oczekiwał, że będzie sławny. „Po prostu chciałem pomóc, to wszystko” - wyjaśnił.

Wydaje się, że tekst został zmieniony podczas redakcji. Wyżej wymieniona wersja ukazała się w prasie na Alasce. W rzeczywistości odpowiedni akapit w liście Reagana brzmiał: „...po przejechaniu odcinka jednego z najbardziej zapomnianych szlaków w świecie...”. 45

Załącznik A Charlie Evans był szwagrem i sąsiadem Edgara Nollnera, jak również aktywnym członkiem miejscowej społeczności. Gdy władze zapomniały przysłać nauczyciela do miasteczka, Evans zastąpił go. Pytany, jak ocenia siebie w tej roli, odparł, że „dobrze i źle”. W 1986 roku przekazał swój medal i dyplom uznania za udział w sztafecie do Muzeum Uniwersytetu Alaski. Zmarł 22 lipca następnego roku w wieku osiemdziesięciu czterech lat. Miał trzynaścioro dzieci, z których sześć zmarło we wczesnym dzieciństwie. Myles Gonangnan pozostał w Unalakleet przez całe życie. Przez wiele lat woził pocztę na trasie Unalakleet-Kotzebue i pomagał pastorowi w miejscowym kościele, tłumacząc jego słowa na język krajowców. Zmarł w kwietniu 1967 roku w wieku osiemdziesięciu jeden lat. Henry Ivanoff, który przekazał surowicę Seppali za Shaktoolik, po tym jak jego psy zaatakowały renifera, zmarł jakiś czas później. W 1934 roku sztorm rozbił na północ od Nome pilotowaną przez niego łódź pocztową. Jego wnuk Henry „Gus” Johnson wziął udział w wyścigu Iditarod w 1980 roku i zajął dwudzieste miejsce na sześćdziesięciu jeden startujących. Gunnar i Anna Kaasen nigdy nie mieli dzieci, a resztę dni spędzili w Everett w stanie Waszyngton, blisko córek i synów siostrzeńców. Gunnar prowadził spokojne życie, urozmaicone długimi spacerami i wycieczkami po lody waniliowe do sklepu. Rzadko opowiadał dzieciom o sztafecie z surowicą mimo często ponawianych pytań. „Powiem ci tylko tyle - odparł na nagabywania córki swojego siostrzeńca, Janice Weiland - że gdyby nie Balto, nie byłoby mnie tu”. Chociaż Kaasen rzadko opowiadał o sztafecie, jego krewni wiedzieli, że jest dumny z roli, jaką w niej odegrał, a także z roli Balta. Do końca życia na ścianie jego salonu wisiał stary plakat filmowy z czasów hollywodzkich, na którym stał w stroju zaprzęgowym obok Balta. Zmarł na raka w 1966 roku w Everett, w wieku siedemdziesięciu sześciu lat. Edgar Kallands pozostał, jak wielu innych, na Alasce. Przewoził pocztę, zakładał

pułapki i wymieniał skóry bobrowe na ryby dla swoich psów, a w lecie pracował na parowcach. W 1958 roku przeszedł operację kolana, co położyło kres pracy z psami. W dzieciństwie jego najlepszym przyjacielem był szczeniak, a później często zaliczał psy do najbliższych towarzyszy. Gdy stan jego kolana się pogorszył, musiał pożegnać się z największą ze swoich pasji: „Musisz być w stanie maszerować z psami. Jeśli spadnie wiele nowego śniegu, musisz założyć buty śnieżne i iść przed psami przez wiele godzin. Gdy założysz takie buty, to znaczy, że jest wiele roboty”. Ostatnim psem Kallandsa był Rover, tak do niego przywiązany, ze nie chciał biec dla nikogo innego. Poganiacz zmarł w grudniu 1981 roku w wieku siedemdziesięciu siedmiu lat. Miał czworo dzieci i kilku wnuków. Bill McCarty spędził większość swego życia w Ruby, zastawiając pułapki i łowiąc ryby. Wraz z żoną wychował dziesięcioro dzieci. Wiele lat po zakończeniu sztafety spotkał kobietę, która przebywała w Nome podczas epidemii i rozpoznała go jako jednego z jej uczestników. Podziękowała mu za uratowanie życia. „To miłe uczucie wiedzieć, że zrobiłem coś dobrego dla ludzi” - powiedział. W latach pięćdziesiątych XX wieku oślepł na skutek kontaktu z DDT i musiał zmienić swe życie. Aż do śmierci w 1989 roku w wieku osiemdziesięciu pięciu lat tęsknił, jako człowiek lubiący pracować na świeżym powietrzu, do powrotu do lasu oraz poprzedniego stylu życia. Jak powiedział jego siostrzeniec, Bill zawsze uważał swój udział w sztafecie za „coś normalnego”. George Nollner to ten, który śpiewał miłosną pieśń Atapasków, wjeżdżając do Bishop Mountain. Nie miał takiego szczęścia, jak jego brat Edgar. W 1930 roku w trakcie przeprawy przez rzekę Jukon niedaleko Galeny załamał się lód pod jego saniami ciągnionymi przez cztery psy. Najpierw pod wodą zniknęły sanie, później on sam. „Wyciągnięto trzy nieżywe psy i sanie, ale mojego brata nie było - powiedział Edgar Nollner. - Jednego psa udało się uratować, ale tak strasznie wył i wył co noc, że trzeba go było zastrzelić. To był przewodnik zaprzęgu mojego brata”. Leonhard Seppala w 1947 roku opuścił Alaskę i przeniósł się do Seattle, ale nadal cieszył się niespożytymi siłami i zręcznością. Mając osiemdziesiąt lat, powoził zaprzęgiem podczas kampanii na rzecz zachowania srebrnych dziesięciocentówek, „uśmiechnięty, radosny i dumny jak zawsze”. Planowano rozpoczęcie tej imprezy z udziałem hydroplanu, lecz przeszkodziła w tym burza śnieżna. Seppala nie przestawał

wychwalać cnót husky syberyjskich (ich inteligencji, szybkości i wytrzymałości) i przez wielu był uważany za znawcę psich zaprzęgów. Swoje sanie, stary sprzęt z okresu gorączki złota i futrzane odzienie przekazał muzeum znajdującemu się niedaleko jego miasta rodzinnego w Norwegii. Zmarł 28 stycznia 1967 roku w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat. W swoim dzienniku zanotował szacunkową liczbę 400 000 kilometrów przejechanych psim zaprzęgiem. W LATACH, które nadeszły po dostarczeniu surowicy do Nome, wielu weteranów pamiętających czasy gorączki złota wyjechało z miasta. W 1928 roku dyrektor Mark Summers wraz z rodziną wyjechał do Fairbanks. Seppala, pracujący nadal dla firmy, również przeniósł się z bliskimi do stolicy interioru. Burmistrz George Maynard zmarł w sierpniu 1939 roku. Do samego końca wydawał i kierował tygodnikiem Nome Nugget. Emily Morgan pozostała na miejscu i otrzymała awans na stanowisko dyrektora szpitala. Nie wiadomo, kiedy opuściła Nome. Prasa wychwalała jej poświęcenie podczas epidemii błonicy, a w latach siedemdziesiątych XX wieku jeden z reporterów określił pielęgniarkę mianem „anioła Jukonu”. Emily Morgan zmarła 9 maja 1960 roku w wieku osiemdziesięciu dwóch lat. Curtis Welch i jego żona Lula opuścili Nome kilka miesięcy po zakończeniu sztafety, we wrześniu 1925 roku. Chcieli sobie zrobić trwające rok wakacje, ale na początku maja przełożeni Welcha wezwali go i powierzyli mu służbę na statku rzecznym płynącym w dół Jukonu z zadaniem zbadania stanu zdrowia krajowców żyjących wzdłuż rzeki. We wrześniu 1927 roku Welchowie byli z powrotem w Nome, gdzie pozostali przez dwa lata, gdy stan zdrowia doktora tak się pogorszył, że musieli przenieść się na południe. Osiedlili się w Santa Barbara w Kalifornii. „Północno-zachodnia Alaska to kraj dla młodych mężczyzn - napisał Welch w swoim pamiętniku - a na wezwanie do chorego lekarz musi iść piechotą (...) kilka lub więcej kilometrów, nocą w blizzardzie, przy temperaturze minus 30-40 stopni (...). To nie jest praca dla starego człowieka”. Przez następnych kilka lat Welch z żoną wracał do Nome w lecie na zastępstwo, gdy miejscowy lekarz wyjeżdżał na wakacje, lub by zobaczyć się z przyjaciółmi. Zarówno w stanach, jak i na Alasce niechętny rozgłosowi doktor w dalszym ciągu był uważany za bohatera, podobnie jak uczestnicy sztafety. „Choć protestował, Curt w

rzeczywistości lubił to uznanie” - powiedziała Lula. Bliższe zbadanie archiwów medycznych z Nome może nasunąć wniosek, że Welch pomylił się i nie zidentyfikował błonicy odpowiednio wcześnie, tak więc twierdzono, że był winien śmierci co najmniej kilku chorych. Z rejestru zgonów wynika, że przypadek błonicy miał miejsce już we wrześniu 1924 roku, gdy zmarł czteroletni chłopiec William Rothacker. Doktor napisał na karcie zgonu, że przyczyną śmierci było zapalenie migdałków, a później zmienił ją na błonicę. Jeżeli chłopiec rzeczywiście był pierwszą ofiarą błonicy, to zmarł jeszcze przed urzędowym raportem Welcha, tak więc choroba panowała w Nome dłużej, niż doktor opisał to swoim przełożonym. Gdyby wypróbował starą surowicę na jednej z wcześniejszych ofiar przypuszczalnej błonicy, dowiedziałby się, że jest ona skuteczna, i być może uratowałby więcej chorych. Należy jednak zauważyć, że błonicę było trudno zdiagnozować, zwłaszcza bez odpowiedniego sprzętu medycznego, a Welch nim nie dysponował. Zaledwie dwa miesiące po zakończeniu sztafety Naczelny Lekarz USA zaoferował wysłanie sprzętu laboratoryjnego, by Welch mógł diagnozować przypadki błonicy i innych chorób. Przedstawiciel służby zdrowia pogratulował doktorowi postawy podczas epidemii i pochwalił „rozsądny sposób, w jaki pozwolił pan dziennikarzom pisać o chorobie i spokój, jaki pan zachował. Służba Zdrowia Publicznego może być dumna, mając w jednej z najdalej wysuniętych placówek tak kompetentnego przedstawiciela jak pan”. Na ostatnie zastępstwo doktor Welch wybrał się do Nome w lecie 1933 roku. Cierpiał na zmiany nastroju, których przyczyny - depresji maniakalnej lub alkoholizmu - można się domyślić z pewnych informacji zawartych w pamiętnikach Luli. Po długim okresie poważnych problemów zdrowotnych zmarł 14 grudnia 1948 roku w wieku siedemdziesięciu lat. Zgodnie z kartą zgonu przyczyną śmierci było przedawkowanie przez Welcha morfiny. W 1925 ROKU Nome utraciło już dawną świetność z czasów gorączki złota, a przyroda jeszcze pogorszyła jego sytuację. Powodzie i sztormy zniszczyły wiele budynków na Front Street, a w 1934 roku ogień strawił większą część miasta. Szpital Maynard Columbus przetrwał pożogę, ale spalił się zupełnie podczas blizzardu w 1948 roku. Ocalały jedynie pomieszczenia pielęgniarek, które zachowały się po dziś dzień. „Nome powoli chyli się ku upadkowi - powiedział jeden z jego mieszkańców, Edward

Sheriff Curtis w 1927 roku. - Wiemy, że z każdym rokiem będzie gorzej”. Jego słowa bardzo dobrze oddają nastroje tamtego okresu. Niektórzy rozważali możliwość przeniesienia miasta do Anvil Creek, gdzie teren był bezpieczniejszy, lub około 120 kilometrów na północny zachód do Teller, opuszczonej fermy reniferów, gdzie znajduje się też naturalny port. Ale - bez względu na przeciwności - Nome przetrwało. Po każdej katastrofie mieszkańcy decydowali nie opuszczać go i odbudować. Jeden z nich nazwał Nome miastem, „które nigdy nie zginie”. W 1974 roku sztorm znów prawie zupełnie je zniszczył. Spowodował straty na ponad 30 milionów dolarów i został uznany za najstraszniejszy w historii miasta. Umocniony falochron, zbudowany przez inżynierów wojskowych, zabezpiecza przed falami przybrzeżnymi, ale nic nie może powstrzymać blizzardów ani zahamować naporu lodu. Każdego roku zima bierze Nome w swe objęcia, podobnie jak w 1925 roku. Obecnie miasto liczy około 3 500 mieszkańców, a możliwości dotarcia do niego są prawie tak samo niewielkie jak w latach dwudziestych XX wieku. Brakuje dróg i linii kolejowych. W lecie kursuje nieco statków pasażerskich. W zimie loty, choć liczne, są często zawieszane z powodu złej pogody. Większość z tych, którzy przybywają psimi zaprzęgami, to uczestnicy wyścigu Iditarod. Jednak z początkiem nowego wieku Nome znów odzyskało pewną popularność, choć nieco specyficzną. Każdego lata około dwudziestu tysięcy ludzi przyjeżdża, by zobaczyć pozostałości po tamtejszej gorączce złota, jednej z ostatnich w Ameryce. Nome oferuje wiele atrakcji. Wciąż można spotkać stare rdzewiejące pogłębiarki i wiadra na plaży obok podkładów kolejowych ściągniętych z tundry. Marzyciele przyjeżdżają, by spróbować swojego szczęścia, i rozbijają namioty na plaży. Przywożą nowoczesny sprzęt do poszukiwania złota, ale niekiedy także udają się w górę strumienia z rondlem lub łopatą. Inni po prostu przyjeżdżają, by zobaczyć, jak w Nome jest naprawdę, i doświadczyć życia na skraju Morza Beringa.

Załącznik B UCZESTNICY SZTAFETY Z SUROWICĄ W 1925 ROKU Poniżej podano maszerów uczestniczących w sztafecie z surowicą oraz pokonaną przez nich odległość w kilometrach Maszer 27-28 stycznia

Bill Shannon

Odcinek sztafety

Dystans

Nenana-Tolovana

84

km 28 stycznia

Edgar Kallands

Tolovana-Manley Hot Springs

50

28 stycznia

Dan Green

Manley Hot Springs-Fish Lake

45

28 stycznia

Johny Folger

Fish Lake-Tanana

42 km

29 stycznia

Sam Joseph

Tanana-Kallands

55 km

29 stycznia

Titus Nikolai

Kallands-Nine Mile Cabin

39 km

29 stycznia

Dave Corning

Nine Mile Cabin-Kokrines

48 km

29 stycznia

Harry Pitka

Kokrines-Ruby

29 stycznia

Bill McCarthy

Ruby-Whiskey Creek

29 stycznia

Edgar Nollner

30 stycznia

George Nollner

Gallena-Bishop Mountain

29 km

30 stycznia

Charlie Evans

Bishop Mountain-Nulato

48 km

30 stycznia

Tommy Patsy

Nulato-Kaltag

30 stycznia

Jacksrew

Kaltag-Old Woman Shelter

64 km

30-31 stycznia Victor Anagick

Old Woman Shelter-Ulanalakleet

55 km

31 stycznia

Myles Gonangnan

Ulanalakleet-Shaktoolik

64 km

31 stycznia

Henry Ivanoff

km km

48

km 45 km

Whiskey Creek-Gallena

39

km

58

km

Shaktoolik-spotkanie z Seppalą

Leonhard Seppala46 Shaktoolik-Golovin

146 km

Leonhard Seppala przejechał 274 kilometry z Nome do Shaktoolik na spotkanie surowicy, toteż podczas pierwszej sztafety pokonał ogółem 420 kilometrów - najdłuższy odcinek z całej trasy Jednego dnia przejechał 135 kilometrów. 46

1 lutego

Charlie Olson

Golovin-Bluff

40 km

1 lutego

Gunnar Kaasen

Bluff-Nome

85 km

Ogółem dystans: 1084 kilometry Łączny czas: 127 godzin 30 minut, czyli 5,5 dnia

Od autorek

Większość z nas uważa za niemożliwe oprzeć się spojrzeniu zaprzyjaźnionego psa lub szczegółom ładnej opowieści o psach, a historia psów i ludzi ścigających się z czasem i wiozących surowicę, by uratować dzieci w Nome od błonicy w 1925 roku, była największą historią o psach kiedykolwiek opowiedzianą. Dowód tego można znaleźć w Central Parku w Nowym Jorku, gdzie każdego roku schodzą się tysiące ludzi, by zobaczyć pomnik psa. Balto był podróżnikiem, który poprowadził ostatni zaprzęg w sztafecie do Nome w 1925 roku przy szalejącym blizzardzie. Wyczyn ten sprawił, że stał się najsławniejszym psem w świecie, zaraz za filmową gwiazdą Rin Tin Tinem. Pełni podziwu miłośnicy zwierząt z Nowego Jorku, którzy śledzili w gazetach nadzwyczajne bohaterskie czyny psów i ludzi, zlecili wykonanie rzeźby Balta większej niż naturalnych rozmiarów. Została ona ustawiona niedaleko Piątej Alei w pobliżu wejścia do Dziecięcego Zoo. Płyta na granitowej skale, na której stoi Balto, dedykuje pomnik „nieugiętemu duchowi” psów zaprzęgowych, które biegły do Nome, oraz ich „WYTRZYMAŁOŚCI, WIERNOŚCI I INTELIGENCJI”. Jesteśmy dwiema kuzynkami, które wyrosły w regionie Nowego Jorku i były wśród milionów dzieci, które lubiły wspinać się na grzbiet Balta, gdy bawiły się w

Central Parku. Uczucie, jakie dzieci żywią do Balta, jest wyraźnie widoczne. Brązowa powierzchnia została wypolerowana do złotego połysku w miejscach, gdzie dzieci pieściły jego głowę, pocierały za uszami i wspinały się na grzbiet. Strażnik z ochrony Central Parku szacuje, że wielkość posągu zmniejszyła się o około 6 milimetrów przez lata, gdy dzieci jeździły na grzbiecie Balta. Jakkolwiek nie wiedziałyśmy więcej o Balcie niż inne dzieci, słyszałyśmy przerażające historie o błonicy. Jedna historia szczególnie poruszyła nas jako dzieci. Nasz dziadek dr Edward Salisbury, znakomity specjalista od chorób tropikalnych, był lekarzem w wiejskiej placówce na wybrzeżu Morza Karaibskiego we wschodniej Kostaryce, gdzie razem dorastali nasi ojcowie w latach trzydziestych XX wieku. Kiedy ojciec Gay, John Salisbury, miał cztery lata, zachorował na błonicę, a nasz dziadek stwierdził, że nie ma pod ręką antytoksyn, a co więcej, nie można ich było znaleźć nigdzie w całym kraju - identyczna sytuacja, w jakiej znalazł się jedyny lekarz w Nome niecałe dziewięć lat wcześniej. Stan Johna był tak poważny, iż każdy spodziewał się jego śmierci w ciągu kilku godzin. Pielęgniarka ze szpitala, Dorothea Boothe - której dedykowana jest niniejsza książka - nigdy go nie opuściła. W ostatnim jednak momencie dr Salisbury i jego pilot polecieli do Panamy, gdzie zlokalizowali świeży zapas surowicy i, walcząc z tropikalnym sztormem, wrócili do odległego szpitala na czas, aby uratować dziecko. Nie jest istotne, ile razy słyszałyśmy tę historię od naszego dziadka, babki lub samej Dorothei (kobiety, którą nasza rodzina darzy najgłębszą miłością i szacunkiem). Wśród mrożących krew w żyłach szczegółów był mówiący o tym, że zanim przywieziono antytoksyny, ksiądz dokonywał już ostatniej posługi, a robotnicy szykowali dziecięcą trumnę długości niewiele większej od metra i przygotowywano się do pogrzebu. Inspiracją dla tej książki stała się przeczytana w The New York Times krasomówcza klepsydra Edgara Nollnera, ostatniego żyjącego maszera z 1925 roku, który zmarł w styczniu 1999 roku w wieku dziewięćdziesięciu czterech lat. „Bohater podczas epidemii” - przeczytałyśmy w nagłówku, aczkolwiek Times tłumaczył, że Nollner zawsze wyjaśniał, iż 39-kilometrowy odcinek, jaki pokonał podczas blizzardu niosącego tak silną śnieżycę, że nie widział nawet swoich psów, był „po prostu zwykłym dniem pracy”. Według gazety Nollner stanowił ostatnie połączenie z „jednym z największych seriali XX wieku, kimś, kto sprawił, iż cały naród zaciskał dłonie aż do bólu przez ponad tydzień w 1925 roku, czekając, czy dostawa ratującej życie surowicy dotrze do otoczonego lodami Nome na czas”. Teraz historia stawała się

„zanikającym wspomnieniem”, ale Nollner pomógł kiedyś „wyrzeźbić tę legendę w lodzie”. Do Nome na Alasce, małej społeczności liczącej około czterech tysięcy osób na wybrzeżu Morza Beringa, dwa stopnie na południe od koła podbiegunowego północnego, nigdy nie prowadziła żadna droga. Przez ponad sto lat - od jego powstania podczas gorączki złota w latach dziewięćdziesiątych XIX wieku - Nome stanowiło jedną z najbardziej izolowanych społeczności na ziemi. Miasto jest skute lodem przez zamarznięty ocean, co najmniej przez siedem miesięcy każdego roku. „Jesteśmy więźniami w więzieniu z lodu i śniegu” - skarżył się jeden z wydawców gazet w listopadzie 1900 roku. Podczas dobrej pogody samoloty łączą obecnie Nome z resztą świata o każdej porze roku, ale nadal nie ma tam dróg, które dokądś by biegły. Nawet dzisiaj jazda lądem do Nome jest równie rzeczywista, co jazda na Hawaje 47. Chyba, że staniesz za psim zaprzęgiem. Każdego marca prawie 1900-kilometrowy wyścig Iditarod Trail Dog Sled Race biegnie z Anchorage do Nome. Ogłaszany jako Ostatni Wielki Wyścig na Ziemi jest gonitwą przez ostępy Alaski, która łączy elementy wyścigów Kentucky Derby i Daytona 500. Pokazuje on najszybsze psy na świecie i poganiaczy psów podczas wyczerpującej walki umiejętności, prędkości i wytrzymałości. Istotą Iditarodu, zorganizowanego w 1967 roku przez mieszkańców Alaski, którzy chcieli zachować tradycje powożenia psimi zaprzęgami, jest dążenie do tego, żeby psie drużyny zawsze były na szlakach Alaski. Jako pokłon dla pionierów Alaski, którzy łączyli oddalone od siebie społeczności, wyścig ma także przypominać najbardziej heroiczny wyścig psich zaprzęgów w historii - do Nome w 1925 roku z surowicą przeciwbłoniczą. O psie Balto i wyścigu z surowicą pisały liczne książki dla dzieci - był nawet film animowany Stevena Spielberga - jednak jedyną historię wydarzeń z 1925 roku prezentowała nieduża książka napisana prawie czterdzieści lat temu, a mianowicie krótkie opracowanie Kennetha A. Ungermanna The Race to Nome [Wyścig do Nome]. W latach, które nastąpiły, ujrzało światło dzienne wiele dokumentów rządowych,

nowych

przekazów

ustnych,

notatek

rodzinnych,

archiwaliów

medycznych, relacji prasowych oraz niepublikowanych fotografii. Wszystkie one okazały się pomocne w wyświetleniu pełnej historii tego, co zdarzyło się podczas owych sześciu krytycznych dni 1925 roku, kiedy świat obserwował wysiłek psów. Aluzja do wyspiarskiego położenia Hawajów, do których nie da się, z natury rzeczy, dojechać drogą lądową (przyp. tłum.). 47

Prawdziwa historia jest bardziej tragiczna, a zarazem podnosząca na duchu, niż jakiekolwiek dziecko mogło sobie wyobrazić, i zaczyna się tam, gdzie kończy się Iditarod - na skutym lodem wybrzeżu Morza Beringa.

Wybrana bibliografia Główne zbiory źródeł podstawowych Alaska State Archives, Juneau (Alaska) Alaska Governor's Chronological Correspondence Alaska Territorial Government, Governor's Annual Reports Record Group 101, Territorial Governor's Office, General Correspondence, 1925 Alaska State Library, Juneau (Alaska) Governor Scott Bone Papers Mary Greene Papers Carrie McLain Memoriał Museum, Nome (Alaska) Diphtheria Folder, Daily Medical Reports Mark Summers Collection Cleveland Museum of Natural History Balto Exhibit Materials Mounted Balto, Cold Storage International Siberian Husky Club, Elkorn (Wisconsin) Breed's History Leonhard Seppala, personal papers Kawerak, Inc. Native Corp., Nome (Alaska) Oral History Transcripts of Eskimos in Nome Merck & Company, Archives, Whitehorse (New Jersey) Company History and Antitoxin Products/Research and Development 1925 Diphtheria Epidemie Files Archiwa Narodowe, Waszyngton Department of the Interior, Governors Correspondence, Record Group 348

Records of the Judge Advocate General of the Navy, Navy Examining Boards 1890-1941, Record Group 125 U.S. Public Health Service, General Correspondence, Record Group 90 Shelburne Museum, Shelburne (Vermont) Togo Campaign for Return to Alaska Records Siberian Husky Club Archives, Toronto (Kanada) University of Alaska, Geophysical Institute, Fairbanks Weather Maps, Daily, January 1925 - February 1925 University of Alaska, Rasmuson Library, Fairbanks (Alaska) Alaska Missions Collection Alaska Nurses Collection Iditarod Trail Oral History Project, Bureau of Land Management; kopie wywiadów z 1980 roku z żyjącymi maszerami June Metcalf Collection William Mitchell Collection Leonhard Seppala Collection Daniel Sutherland Collection James Wickersham Collection Yale University, New Haven (Connecticut) Medical College Archives, Dr. Welch Personal File Peabody Museum Archives, Togo Taxidermy Records

Publikacje rządowe Bureau of Land Management, Iditarod National Historie Trail, Seward to Name Route, A

Comprehensive Management Plan, U.S. Department of the Interior,

Anchorage 1986. Bureau of Land Management, Iditarod Trail Oral History Project (taśmy), U.S. Department of the Interior, Anchorage 1980-81. Central Intelligence Agency, Polar Regions Atlas., CIA, Washington 1978. LaBelle, Joseph C. i James L. Wise, Alaska Marine Ice Atlas, Arctic Environmental Information and Data Center, University of Alaska, Fairbanks 1983.

United States Department of Commerce, Coast and Geodetic Survey, United States

Coast Pilot 9, Pacific and Arctic Coasts, Government Printing Office,

wyd. 7,

Washington.

United States Department of Commerce, Weather Bureau, Climates of the States. Alaska,

Government Printing Office, Washington 1959.

United States Department of Commerce, Weather Bureau, Climatic Summary of Alaska.

Supplement for 1922 through 1952, Government Printing Office,

Washington 1963.

Najważniejsze gazety z 1925 roku Alaska Daily Empire Anchorage Daily Alaskan Anchorage Daily News Anchorage Daily Times Anchorage Weekly Alaskan Chicago Daily Tribune Cleveland Plain Dealer Cleveland Press Fairbanks Daily News-Miner Los Angeles Times The New York Evening Post The New York Herald Tribune The New York Sun The New York Times The New York World Nome Daily Gold Digger Nome Daily Nugget Nome Nugget San Francisco Chronicle Seattle Daily Times Seattle Post-Intelligencer Seattle Sunday Times Seattle Union Record Tacoma News Tribune

Tacoma Times Washington Herald The Washington Post

Książki Allan, Alexander, Gold, Men and Dogs, G. P. Putnam's Sons, New York-London 1931. Amundsen, Roald, The South Pole. An Account of the Norwegian Antartic Expedition in the

Fram, 1910-1912, Cooper Square Press, New York 2001; wyd. pol.

pt. Zdobycie bieguna południowego, Iskry, Warszawa 1957. Berton, Pierre, The Klondike Fever. The Life and Death of the Last Great Gold Rush, Carroll

& Graf Publishers, New York 1985.

Bowers, Don, Back of the Pack. An Iditarod Rookie Musher’s Alaska Pilgrimage to Nome, Publication Consultants, Anchorage 1998. Brooks, Alfred Hulse, Blazing Alaska's Trails, University of Alaska Press, Fairbanks 1953. Burch, Ernest S., Jr, The Inupiaq Eskimo Nations of Northwest Alaska, University of Alaska

Press, Fairbanks 1998.

Caldwell, Elsie Noble, Alaska’s Trail Dogs, Richard R. Smith, New York 1950. Carrighar, Sally, Moonlight at Midday, Alfred A. Knopf, New York 1967. ----------, Wild Voice of the North. The Chronicle of an Eskimo Dog, Doubleday & Company,

New York 1959.

Cellura, Dominique, Travelers of the Cold. Sled Dogs of the Far North, Alaska Northwest

Books, Anchorage-Seattle 1989.

Chase, Allan, Magic Shots, William Morrow & Co., New York 1982. Colby, Merle, A Guide to Alaska. Last American Frontier, The Macmillan Company, New York 1939. Cole, Terrence, Banking on Alaska. The Story of the National Bank of Alaska, National Bank

of Alaska, t. 1-2, Anchorage 2000.

----------, Crooked Past. The History of a Frontier Mining Camp. Fairbanks Alaska, University of Alaska Press, Alaska 1991. ----------, A History of the Nome Gold Rush: The Poor Man's Paradise, University of Washington, praca doktorska z filozofii, 1983. ----------, Nome. City of the Golden Beaches, Alaska Geographic Society, Anchorage 1984.

Collins, Julie, Miki Collins, Trapline Twins, Alaska Northwest Books, Anchorage 1989. Cook, Ann Mariah, Running North. A Yukon Adventure, Algonquin Books of Chapel Hill,

Chapel Hill (NC) 1998.

Coppinger, Lorna, The World of Sled Dogs. From Siberia to Sport Racing, Howell Book House, New York 1977. Coppinger, Raymond, Loma Coppinger, Dogs. A Startling New Understanding Of Canine

Origin, Behavior and Evolution, Scribners, New York-London 2001.

Corbin, Wilford, A World Apart. My Life Among the Eskimos of Alaska, Wizard Works,

Alaska 2000.

Coren, Stanley, The Intelligence of Dogs. A Guide to the Thoughts, Emotions, and Inner Lives of Our Canine Companions, Bantam Books, New York-London 1994. Cushman, Dan, The Great North Trail. America's Route of the Ages, w serii „American

Trails”, wyd. A.B. Guthrie, Jr, McGraw-Hill Book Company, New York-

London

1966.

Darling, Esther Birdsall, Baldy of Nome, Perm Publishing Co., Philadelphia 1916. ----------, The Great Dog Races of Nome, Official Souvenir History (1916), Iditarod Trail Committee, Knik, Alaska 1969. Davis, Mary Lee Cadwell, We Are All Alaskans, W.A. Wilde Co., Boston 1931. Deer, Mark, Dogs Best Friend. Annals of the Dog-Human Relationship, Henry Holt &

Company, New York 1997.

Demidoff, Loma B., The Complete Siberian Husky, Howell Book House, New York 1978. Dufresne, Frank, My Way Was North. An Alaskan Autobiography, Holt, Rinehart & Winston,

New York 1966.

Edingtons, the, Tundra. Romance and Adventure on Alaskan Trails, Grosset & Dunlap,

New York 1930.

Fitzhugh, William W, Aron Cromwell (red.), Crossroads of Continents. Cultures of Siberia

and Alaska, Smithsonian Institution Press, Washington-London 1988.

Fitzhugh, William W, i Susan A. Kaplan, Inua. Spirit World of the Bering Sea Eskimo,

Smithsonian Institution Press, Washington 1982.

Fortuine, Robert, Chills & Fever. Health and Disease in the Early History of Alaska, University of Alaska Press, Fairbanks 1989. Freedman, Lewis, George Aula. The Legend of the Sled Dog Trail, Stackpole Books,

Harrisburg (PA) 1993. Garst, Shannon, Scotty Allan. King of the Dog-Team Drivers, Julian Messner, New York 1946. Hammonds, Evelynn Maxine, Childhood's Deadly Scourge. The Campaign to Control Diphtheria in New York City, 1880-1930, Johns Hopkins University Press, Baltimore

1999.

Harkey, Ira, Pioneer Bush Pilot. The Story of Noel Wien, University of Washington Press, Seattle 1974. Hunt, William R., Arctic Passage. The Turbulent History of the Land and People of the

Bering Sea 1697-1975, Charles Scribner's Sons, New York 1975.

----------, North of 53 Degrees. The Wild Days of the Alaskan-Yukon Mining Frontier 1870- 1914., The Macmillan Company, New York 1974. Huntford, Roland, The Last Place on Earth, Atheneum, New York 1985. Huntington, Sidney, opr. Jim Rearden, Shadows on the Koyukuk, Alaska Northwest Books,

Portland (OR) 1993.

International Siberian Husky Club, The Siberian Husky, wyd. 3, red. Pamela Thomas, Ann

Stead i Nancy Wolfe, International Siberian Husky Club, Elkhorn (WI) 1994.

Lindbergh, Anne Morrow, North to the Orient, Harcourt, Brace & Company, New York 1935. Lopez, Barry, Arctic Dreams. Imagination and Desire in a Northern Landscape, Bantam

Books, New York 1987.

Marshall, Max (red.), The Story of the U.S. Army Signal Corps, Franklin Watts, New York 1965. McLain, Carrie, Gold Rush Nome, Graphic Arts Center, Portland (OR) 1969. Naske, Claus-M., An Interpret the History of Alaskan Statehood, Northwest Publishing

Company, Anchorage 1973.

Place, Marian T, New York to Nome. The First International Cross-Country Flight, The

Macmillan Company, New York 1972.

Poling, John, A History of the Nome, Alaska Public Schools. 1899 to 1958; From the Gold Rush to Statehood, University of Alaska, praca magisterska 1970. Nelson, Edward William, The Eskimos About Bering Strait, Smithsonian Institution Press, Washington 1983. Nelson, Richard K., Hunters of the Northern Forest. Designs for Survival Among the Alaskan

Kutchin, University of Chicago Press, Chicago-London 1973.

----------, Hunters of the Northern Ice, University of Chicago Press, Chicago-London 1969. O'Brien, John, Dog Sled for Byrd; 1600 Miles Across Antarctic Sea Ice, Thomas S. Rockwell

Co., Chicago 1931.

O’Donoghue, Brian Patrick, Honest Dogs. A Story of Triumph and Regret from the World's

Toughest Sled Dog Race, Epicenter Press, Portland (OR) 1999.

Oswalt, Wendell H., Eskimos and Explorers, wyd. 2, University of Nebraska Press, Lincoln-

London 1979.

Pease, Eleanor Fairchild, Brave Tales of Real Dogs, Albert Whitman & Co., Chicago 1931. Potter, Jean, The Flying North. The Thrilling Story of the Bush Pilots in Alaska 19201945, Ballantine Books, New York 1945. Ray, Dorothy Jean, The Eskimos of Bering Strait, 1630-1898, University of Washington Press, Seattle-London 1975. ----------, Ethnohistory in the Arctic. The Bering Strait Eskimo, red. R.A. Pierce. Limestone Press, Ontario 1983. Reit, Seymour, Race Against Death, Dodd, Mead & Co., New York 1976. Renner, Louis, SJ., Pioneer Missionary to the Bering Strait Eskimos. Bellarmine Lafortune,

S.J., Binford & Mort, Portland (OR) 1979.

Rennick, Penny (red.), Dogs of the North, Alaska Geographic Society, Anchorage 1987. Ricker, Elizabeth M. i Leonhard Seppala, Seppala. Alaskan Dog Driver, Grosset & Dunlap, New York 1930. ----------, Togo's Fireside Reflections, Lewiston Journal Printshop, Lewiston (ME) 1928. Riddle, Maxwell, Eva Seeley, The Complete Alaskan Malamute, Howell Book House, New York 1976. Riddles, Libby, Tim Jones, The Race Across Alaska, Stackpole Books, Harrisburg (PA) 1988. Roseberry, Cecil, The Challenging Skies, Doubleday & Company, Garden City (NY) 1966. Schwartz, Marion, A History of Dogs in the Early Americas, Yale University Press, New Haven 1997. Scott, Alastair, Tracks Across Alaska. A Dog Sled Journey, Atlantic Monthly Press, New York 1990.

Sherwonit, Bill, Iditarod. The Great Race to Nome, Northwest Books, Anchorage 1991. Smith, Herschel, A History of Aircraft Piston Engines, Sunflower University Press, Manhattan

(KS) 1986.

Solka, Paul Jr., Art Bremer, Adventures in Alaska Journalism, Commercial Printing Co.,

Fairbanks 1980.

Stefansson, Vilhjalmur, Arctic Manual, prepared under direction of the Chief of the Air Corps

United States Army, The Macmillan Company, New York 1957.

----------, The Friendly Arctic. The Story of Five Years in Polar Regions, The Macmillan

Company, New York 1921.

----------, Hunters of the Great North, Harcourt, Brace & Company, New York 1922. ----------, My Life with the Eskimo, The Macmillan Company, New York 1922. Stevens, Robert W., Alaskan Aviation History, t. I: 1897-1928, Polynyas Press, Des Moines

(WA) 1990.

Stuck, Hudson, Ten Thousand Miles with a Dog Sled. A Narrathe of Winter Travel in Interior Alaska, University of Nebraska Press, Lincoln-London 1988. Swenson, Olaf, Northwest of the World. Forty Years Trading and Hunting in Northern

Siberia, Dodd, Mead & Co., New York 1944.

Tabbert, Russ, Dictionary of Alaskan English, Denali Park, Juneau 1991. Tanner, John Douglas, Jr., Alaska Trails-Siberian Dogs, Hoflin Publishing, Wheat Ridge (CO) 1986. Thompson, Raymond, Seppala's Saga of the Sled Dog, brak wydawcy, t. 1-2, Lynwood (WA)

1977.

Ungermann, Kenneth A., The Race to Nome. Alaska's Heroic Race to Save Lives, Press North America/Nulbay Associates, Sunnyvale (CA) 1993. Van der Linden, F. Robert, Airlines and Air-Mail. The Post Office and the Birth of the Commercial Aviation Industry, University Press of Kentucky, Kentucky 2002. Vaudrin, Bill, Racing Alaskan Sled Dogs, Alaska Northwest Publishing Co., Anchorage 1976. Vaughan, Norman D. i Cecil B. Murphy, With Byrd at the Bottom of the World. The South Expedition of 1928-1930, Stackpole Books, Harrisburg (PA) 1990. Walden, Arthur T, A Dog-Puncher on the Yukon, Houghton Mifflin Company, Boston-New York 1931. Wickersham, James, Old Yukon. Tales, Trails, Trials, Washington Law Book

Company,

Washington 1938.

Willoughby, Barrett, Alaskans All, Houghton Mifflin Company, Boston-New York 1933. ----------, Centlemen Unafraid, G.P. Putnam's Sons, New York-London 1928. Wirt, Loyal Lincoln, Alaskan Adventures, Fleming H. Revell Co., New York 1937. Wood, W. Barry, Miasmas and Molecules, Columbia University Press, New YorkLondon

1961.

Young, Edgerton, My Dogs in the Northland, S.W. Partridge & Co., London 1902. Yukon-Koyukuk School District of Alaska, Bill McCarty, Sr.: A Biography, Spirit Mountain Press, Fairbanks 1982. ----------, Edgar Kallands. A Biography, Spirit Mountain Press, Fairbanks 1983.

Artykuły Adams, Mildred, Dogs That Rank As Heroes Have a Hall of Fame, „The New York Times Magazine”, 3 stycznia 1930. Akasofu, S.-L, Aurora Borealis. The Amazing Northern Lights, „Alaska Geographic”, vol. 6, nr 2 (1979). Beeson, Paul, Rushing the Serum to the Rescue. A Long House Call, „Resident & Staff Physician” (kwiecień 1990). Braafladt, O.A., Men of Iron, Dogs of Speed, „Alaska Sportsman” (grudzień 1937). Caulfield, Ernest, A True History of the Terrible Epidemie Vulgarly Called the Throat

Distemper which occurred in His Majesty's New England Colonies

Between the Years 1735-1740, Yale „Journal of Biology and Medicine” (1935). Couch, Jim, Fifty Years of Mushing, „Alaska Sportsman” (lipiec 1958). Donohue, Matthew, All in a Day's Work. Mushers Recall Serum Run of 1925, „Alaska Magazine” (marzec 1980). Dufresne, Frank, The Greatest Dog Race the World Has Known, „Fairbanks Daily News- Miner”, 26 lutego 1927. ----------, Dog Mushing in Alaska, „Alaska Sportsman” (marzec 1936). Kaiser, Henry, Tracing a Tale of Mushing Heroism, „Fairbanks Daily News-Miner, Heartland”, 3 lutego 1985. Lantis, Margaret, Changes in the Alaskan Eskimo Relations of Man to Dog and Their Effects

on Two Human Diseases, „Arctic Anthropology”, vol. XVII, nr I (1980).

Nelson, Jerry, Perils of the Trail. Tales of Early Alaska and Yukon Mail Carriers,

„Mushing

Magazine” (styczeń-luty 1997).

Offen, Charlotte, Angel of the Yukon, „True West” (marzec-kwiecień 1974). Richardson, Jeffrey, Serum Runner Remembers, „Senior Voice” (1986). Seppala, Leonhard, Raymond Thompson, I Met My First Dog 60 Years Ago, „Alaska Sportsman” (maj 1961). ----------, Nome Dog Races, „Alaska Sportsman” (lipiec 196l). ----------, I Won the Nome Sweepstakes, „Alaska Sportsman” (listopad 1961). ----------, When Nome Needed Serum, „Alaska Sportsman” (maj 1961). ----------, When Nome Needed Serum, „Alaska Sportsman” (styczeń 1962). Sharp, Henry S., Man. Wolf. Woman. Dog, „Arctic Anthropology”, vol. XIII, nr I (1976). Simpson, Sherry, Heroes of the Mail Trail, „Alaska Magazine” (luty 1996). Smith, Lorne, The Mechanical Dog Team. A Study of the Ski-Doo in the Canadian Arctic,

„Arctic Anthropology”, vol. IX, nr I (1972).

Waller, Harold, opr. Charles Nadler, The Alaska Tour of 1913, „Alaska Journal”, 16 (1986). Welch, Lula, opr. Marion Rankin Kennedy, Northland Doctor's Wife, część I-II, „Alaska

Sportsman” (maj 1965 - maj 1966).

West, Phoebe, I Remember Nome, „Alaska Sportsman” (kwiecień 1962). Wilcox, Marguerite Bone, Memories of the Mansion, „Alaska Journal”, 16 (1986). Willoughby, Barrett, King of the Arctic Trails, „American Magazine” (sierpień 1925). ----------, The Challenge of the Sweepstakes Trail, „American Magazine (1926).

Wybrane wywiady Syun-Ichi Akasofu, dyrektor International Arctic Research Center, University of Alaska,

Fairbanks (Alaska)

Ed Blechner, Addison (Vermont) Susan Butcher, Fairbanks (Alaska) Charlie Campbell i Ruth Althoff, Tanana (Alaska) Elsie Chadwick, Siberian Husky Club, Toronto (Kanada) Dermot Cole, felietonista dziennika Fairbanks Daily News-Miner profesor Terrence Cole, Chair, Wydział Historii, Uniyersity of Alaska, Fairbanks (Alaska) Ted Fathauer, naczelny prognosta w National Weather Service, Fairbanks (Alaska)

Wendy Fitzgerald, Carp (Ontario) dr Robert Fortuine, Wasilla (Alaska) Bill Hanks i Sigrid Seppala-Hanks, Burlingame (Kalifornia) Cussie Kauer, Nome (Alaska) Ruthmarie McDowell, Seattle (stan Waszyngton) Steve Misencik, Cleveland Museum of Natural History, Cleveland (Ohio) Benoni Nelson, Knik Museum and Mushers Hall of Fame, Knik (Alaska) Dan O'Neill, Fairbanks (Alaska) Vesta Polsen, Hillsboro (Oregon) Donna Redding i Mike Zaidlic, Bureau of Land Management, Anchorage (Alaska) Penny Rennick, Alaska Geographic Society, Anchorage (Alaska) Sled Dog Museum and Iditarod Headcjuarters, Wasilla (Alaska) Jerry A. Steiger, Meteorologist, National Weather Service, Nome (Alaska) Jack Strege, Everett (Arizona) dr Bill Stringer, profesor honorowy, Instytut Geofizyczny, Uniyersity of Alaska, Fairbanks

(Alaska)

Pam i Bob Thomas, International Siberian Husky Club, Elkhorn (Wisconsin) Dirk Tordoff, archiwista filmowy, Uniyersity of Alaska, Fairbanks (Alaska) Kenneth A. Ungermann, St. Augustine (Florida) Jona Van Zyle, Eagle River (Alaska) Ann Walsh z Fairbanks (Alaska), Jim i Betty Walsh z Seattle (stan Waszyngton), Joe Walsh z Fairbanks (Alaska) Janice Weiland, Arlington (Virginia) Jean Summers-Wolf (San Francisco) Dale i Nancy Wolff, Dayton (Ohio)

Strony internetowe www.akc.org (The American Kennel Club) www.anchorage.ak.blm.gov/inht3.html (Bureau of Land Management's Iditarod National

Historie Trail)

www.iditarod.com (Iditarod Trail Committee) www.ckcusa.com/seppala/isssc.htm (International Seppala Siberian Sled Dog Club) www.ckcusa.com/seppala/isssc.htm (genealogia Leonharda Seppali) www.gi.alaska.edu (Instytut Geofizyczny, University of Alaska, Fairbanks)

http://home.no.net/tunheim/seppala/seppalae.htm (dzieje Leonharda Seppali w Norwegii) www.iarc.uaf.edu (International Arctic Research Center) www.ishclub.org/history.html (International Siberian Husky Club) www.mnh.si.edu/arctic/features/croads/eskimo.html (Ośrodek Studiów Arktycznych w

Smithsonian National Museum of Natural History)

www.nomekennelclub.com (Nome Kennel Club) www.nomenugget.com (Nome Nugget, najstarsza gazeta Alaski) www.theserumrun.com (doroczny wyścig Colonel Vaughan's Annual Commemorative Run) www.troms-slekt.com/historical/kaasen/gkmain.htm (genealogia Gunnera Kaasena)

Gay Salisbury Laney Salisbury - Okrutny szlak K - PDF Free Download (2024)
Top Articles
Latest Posts
Article information

Author: Neely Ledner

Last Updated:

Views: 5263

Rating: 4.1 / 5 (42 voted)

Reviews: 81% of readers found this page helpful

Author information

Name: Neely Ledner

Birthday: 1998-06-09

Address: 443 Barrows Terrace, New Jodyberg, CO 57462-5329

Phone: +2433516856029

Job: Central Legal Facilitator

Hobby: Backpacking, Jogging, Magic, Driving, Macrame, Embroidery, Foraging

Introduction: My name is Neely Ledner, I am a bright, determined, beautiful, adventurous, adventurous, spotless, calm person who loves writing and wants to share my knowledge and understanding with you.